Wyświechtane kartki z tekstami walają się po pokoju. Znowu dramat, bo taśmy kaset od ciągłego przewijania w tę i z powrotem – zazwyczaj w miejscu ukochanych utworów – lubią się rwać. Zbyt szybko wyczerpujące się baterie-paluszki i psujące się w podróży, poobijane walkmany, to zmora młodocianych melomanów jeszcze sprzed dekady. Z Nosowską znamy się mniej więcej tak długo, i szczególnie na początku był to związek bardzo intymny i niezwykle intensywny.
Ewolucja zamiast rewolucji
Wszystkie płyty Hey – szczególnie te łatwiej dostępne w prowincjonalnych sklepach muzycznych – znam na pamięć. Gdy z pomocą przyszedł Internet, poznałam także twórczość solową artystki, jednak większym sentymentem darzę owe wyświechtane kartki i fatalnie wyśpiewywane teksty z siedmiu pierwszych płyt, niż elektroniczne wynalazki Nosowskiej.
Warto zauważyć, że pod tą jedną postacią – z wielkim urokiem (nie)poruszającą się podczas koncertów – przez bardzo długi czas kryły się tak naprawdę dwie: Kasia Nosowska, która robiła niegdyś chórki w punkowym Włochatym Odkurzaczu i współpracowała z Dezerterem, oraz Nosowska, stylistycznie obca, eksperymentująca muzycznie z lubującym się w elektronice Andrzejem Smolikiem. W obu wcieleniach teksty były jednak zupełnie wyjątkowe, więc nie pozostawało nic innego, jak znosić tę (jak się wówczas wydawało) kakofonię dźwięków, która później – po równie szokowej, acz ustawicznej terapii rockiem progresywnym i psychodelią lat 60. – wydała się bardziej zrozumiała. Ku mojej uciesze w ostatnich latach wraz z dominującą rolą – jak niesłusznie mówią w mediach – „liderki zespołu Hey obie drogi zaczęły się zbiegać. Czynniki są trzy, a efekt – jak na moje ucho – coraz lepszy czy wręcz doskonały. Szczególnie na płytach Hey’a, który nadal zachowuje rockowy charakter nie stroniąc jednocześnie od muzycznych innowacji. Nosowska zawsze idzie o krok dalej niż zespół, czasem – jak na płycie UniSex Blues – o krok za daleko.
A za sukces odpowiada…
Po pierwsze, w zespole zaszły zmiany: dekadę temu głównego kompozytora Piotra Banacha zastąpił Paweł Krawczyk. Zespół, mimo czarnych przepowiedni, z wielkim sukcesem wzięła odpowiedzialność za muzyczną oprawę. W 2001 roku nie był to już ten sam zespół, wydał z pewnością najlepszą płytę w dorobku grupy – moim zdaniem także najlepszą polską płytę ubiegłej dekady. Później nie obyło się bez mniej udanych testów na słuchaczu, ale ciągła praca i odwaga w wypróbowywaniu nowych muzycznych rozwiązań – być może niezbyt konsekwentne eksperymentowanie z elementami elektro i popem na „Music Music” czy nadmiernym podkręceniem melodyjności na „Echosystemie” – połączone z zawsze solidną aranżacją poszczególnych utworów widać popłacają. Nawet na dziwacznym polskim rynku muzycznym. Po trzecie, w orbicie Hey i Nosowskiej pojawili się dwaj świetni producenci i multiinstrumentaliści: Marcinowie Macuk i Bors, na przemian trzymając pieczę to nad projektami zespołu, to solo wokalistki. Płyta „8” jest koniunkcją tego, co w karierze Nosowskiej najlepsze: wyprodukował ją duet Macuk/Bors. Ten drugi absolutnie zdobył mnie miksem i masteringiem, czyli po prostu ostatecznym kształtem albumu, „Miłość Uwaga Ratunku Pomocy”.
Twórczość Kasi Nosowskiej, stały już i wysoko ceniony element na polskiej scenie muzycznej, wciąż ewoluuje. To nie tylko wyśmienite teksty, ale pisana do nich muzyka. Własny styl w obu, odważne wybory, konsekwencja. Z nie do końca dla mnie jasnych przyczyn, w pierwszej sferze usilnie porównywana jest z Agnieszką Osiecką. Jakkolwiek dobrze znam i lubię również twórczość „pani z Saskiej”, nie rozumiem polskiej manii porównywania. Chociaż obie dzielą ten sam status doskonałych tekściarek – przy całej mej miłości do Nosowskiej – poetką wolę nazywać Osiecką. Na szczęście dla krytyków, ich drogi skrzyżowały się na płycie trzy lata temu – statusy zostały uzgodnione i potwierdzone – więc nad porównaniem można przejść do porządku dziennego. Królowa nie musi być tylko jedna.
Najnowsze dziecko – wypieszczone do granic możliwości
Singiel w założeniu ma być idealną emanacją całości wydawnictwa. Po kilku godzinach spędzonych z „8” zarówno wideoklip do Nomady, jak i sam utwór potwierdzają, że tak dokładnie jest, więc pozwolą Państwo, że literalnie posłuży nam on jako ilustracja albumu.
[yt]6kfbNnvKhxQ&feature=player_embedded[/yt]
Jak widzimy, Nosowska nie boi się eksperymentować ze sobą: ze swoją muzyką, tekstami, wyglądem. Bawi się konwencjami: na uczcie widzimy więc lekko odrażające personifikacje siedmiu grzechów głównych, Artystkę w roli modliszki wyglądającą jak Drakula w wersji F.F. Coppoli. W tekście, turpistyczne, niebanalnie zrealizowane porównanie miłości do choroby. Na tym albumie cierpienie nie jest werterowskim smęceniem: to blizny, rany i torsje. Rozstanie jest „rozszczepieniem dusz” i „rozsupłaniem dwóch krwiobiegów splątanych w węzły żył”; przychodzą nagłe zmiany nastroju, pojawia się zdecydowany rytm, w tekstach (z przesytu) miłość zwracana jest na posadzkę. Później co prawda jest nieco lepiej: począwszy od utworu – nomen omen – „Pa” zmieniają się pory roku i topnieją bałwany (zjawiska meteorologiczne to kolejny topos na płycie: mamy m.in. celcjuszy pęk, kule gradu i sierpniowe burze!) – na koniec uciekamy z miasta w las i przychodzi ukojenie. Taką historię można – muzycznie i tekstowo – dopisać do tego albumu.
Z pewnością na tym albumie Nosowska pokazuje, że wciąż za nic ma konwenanse – swoim zwyczajem ciekawie, a nawet zaskakująco bezpretensjonalnie pisze o rzeczach, które z pozoru na tematy tekstów się nie nadają. Banał bezpretensjonalnie miesza się ze kulturowymi i społecznymi kontekstami. Według mnie niestety, trochę więcej tu mowy o uczuciach, mniej kąśliwych uwag dotyczących otaczającej nas rzeczywistości. Utwór „Polska” rozczarowuje, bo cóż z tego, że mamy „patchwork z województw i drobnych łatek powiatów”, gdy kiedyś mogliśmy usłyszeć skargę: „Mam być wdzięczna? Za co pytam się (…) euro, NATO, białe rejestracje? Małą sztukę i wielką fonografię?”. Widać i Nosowska woli zająć się czymś innym. Przynajmniej nie musi, jak Kazik Staszewski tłumaczyć się ze słów Jarosława Kaczyńskiego.
Z drugiej strony, któż inny pisze dziś piosenki o lesie czy czterech porach roku? A Nosowska podejmuje nieoczywiste tematy już nie pierwszy raz: mieliśmy już serce pojemne jak przedwojenna wanna, ogrzewane dłońmi filiżanki i wyjmowane rankiem z piwnic sanki, szelest ortalionów biegacza co rankiem próbuje się przecisnąć przez mgłę, topniejące śniegi i wypierające wiosnę lato. Opowieści o skandynawskich snach w pościeli z Ikei, umierających w zapomnieniu gangsterach i gwałconych przez ojców córkach. Nie mówiąc już o chmurach śmierci i mękach przy pisaniu tekstu (sic!). Wystarczy spojrzeć na okładkę płyty „8” – Nosowska za nic ma estetyczne upodobania szerokiej publiczności.
***
Na koniec nie mogę jednak się nie wyzłośliwić, tym razem już swoim zwyczajem. Wszak cała płyta składa się ze świetnie zaaranżowanych utworów (patrz: Nomada), muzycznie wszystko jest niezwykle eleganckie: spokojne, acz doskonale zrytmizowane, niesłychanie impresyjne (utwór „Kto?”). Bez zbędnych fajerwerków, dobrze wyważone i skomponowane. Mamy ciekawe instrumentarium: klawisze i instrumenty dęte, smyczkowe (w „JPS”, przy okazji chyba satyrze na show biznes, wszak skrót rozwija się w tekście w „jak przypodobać się”). Nie znajdziemy tu udziwnień i eksperymentów – wszystko dobrze związane okrzepłą elektroniką, pomieszane z lekkim rockowym chilloutem.
Płyta wydaje się idealna, jest dziełem świetnych muzyków i producentów, teksty napisała najlepsza autorka w kraju. Tak idealne, aż niewiarygodne. Gdyby nie młody wiek Nosowskiej, można by powiedzieć, że to idealne zwieńczenie wieloletniej działalności scenicznej. Na szczęście pojawia się „ale”! Chwilami – szczególnie po kolejnym przesłuchaniu – wszystko wydaje się usypiające. Po północy, po aktywnym dniu wprost nie do przejścia są ciągi utworów od 5 do 7 oraz 9-11. Co ma swoją niewątpliwą – rodem z chilloutu – zaletę. By zasmakować w tym doświadczeniu, odsyłam na płytę odsłuchiwaną w zimną jesienną noc. Ja jednak wolę rytm Nomady czy nieznośną chropowatość płyt „Ho!” czy „[sic!]”.
Na „8” wszystko układa się w rytm – co prawda nieco skołatanego, ale jednak efektywnie pracującego – serca. Co więcej, nawet niebędąca doskonałą wokalistką, nieposiadająca powalającego siłą głosu Nosowska potrafi zaśpiewać wręcz idealnie. Całość świetnie dopracowana i do znudzenia wypielęgnowana. I tu pojawia się kolejne „ale”, tym razem już nie będące kwestią muzycznych upodobań.
Kto wytłumaczy mi wyrywającą z pieczołowicie wypracowanego letargu wpadkę kompozytorską, gdy w połowie płyty słyszy się nieco przyspieszony wstęp do „Poker Face” Lady Gagi?! Zdarzyło się to na ścieżce ósmej w utworze „Ulala” – rzeczywiście, tytuł adekwatny do efektu. Podobno w „Kto?” pobrzmiewa z kolei motyw przewodni z „Emmanuelle” (do tego już nie jestem tak przekonana). Trudno orzec kto za to odpowiada, ale jedno jest pewne: Nosowska wciąż zaskakuje. „Muzycznego cytatu” z Gagi bym się po niej nie spodziewała…