Łukasz Jasina
Z Kołomyi i Pińczowa w szeroki świat. Wspomnienie o Bohdanie Osadczuku, człowieku bez następców
Bohdan Osadczuk zmarł w wieku dziewięćdziesięciu jeden lat. Ta lakoniczna wiadomość dotarła do nas w chwilę po pompatycznych obchodach dwudziestej rocznicy odzyskania niepodległości przez Ukrainę. Odszedł ktoś, kto mniej więcej od 1950 roku konstruował nowe relacje między Polakami a Ukraińcami. Bez wątpienia nasze myślenie o Ukrainie kształtowali Jerzy Giedroyć i Bohdan Osadczuk.
Bohdan Osadczuk zaliczał się do specyficznej grupy Ukraińców. Podobnie jak Ihor Szewczenko czy Omelijan Prytsak poznał Polskę nie tylko przez pryzmat tlącego się na Wołyniu czy w Galicji międzywojennego konfliktu. Sam Osadczuk po latach przypominał nie tylko o zabójstwach Tadeusza Hołówki czy Bolesława Pierackiego, ale i o mądrej polityce Henryka Józewskiego (o którym ostatnio pisał Timothy Snyder). Osadczuk, w przeciwieństwie do Prytsaka i Szewczenki, wychował się w prowincjonalnym Pińczowie. Poznał Polskę prostą – pozbawioną intelektualnych powabów stolicy. On sam też taki był: prosty i twardy. Od cytatów z dzieł wielkich myślicieli wolał rąbane prosto z mostu sądy.
Podczas wojny Osadczuk działa w Komitecie Ukraińskim w Chełmie, po pewnym czasie wyjeżdża do Berlina, by – w samym centrum totalitarnej III Rzeszy – odbywać studia. Niemiecki uniwersytet z jego seminariami i bibliotekami, mimo nazizmu, trwa. Po latach sam Osadczuk poprowadzi wykłady na Wolnym Uniwersytecie w Berlinie – to miasto stanie się (nie tylko z konieczności) jego życiową przystanią. Zachodnioberlińska wyspa „wolności” z jej dziwną i ciekawą atmosferą była czymś w sam raz dla niespokojnej duszy Osadczuka.
Po krótkim epizodzie pracy w Polskiej Misji Wojskowej w Berlinie Osadczuk wybiera jednak wolność: jest dziennikarzem emigracyjnych pism ukraińskich i czasopism niemieckojęzycznych w Szwajcarii i RFN. Ten znajomy Güntera Grassa staje się jednym z najważniejszych analityków i komentatorów spraw wschodnich w prasie niemieckojęzycznej. Przynależność do świata ukraińskiej diaspory łączy z przynależnością do niemieckiej gildii dziennikarskiej. Niezbyt częsty to przypadek.
Do tych światów dochodzi świat trzeci – polski. W paryskiej „Kulturze” jako „Berlińczyk” pisze o Polsce, Ukrainie i całym świecie. To on tworzy polsko-ukraińskie pojednanie – już wtedy, gdy w Polsce panuje Bierut, a nasze KBW dobija gdzieś w bunkrach resztki UPA. Po 1991 roku Osadczuk staje się patronem owego pojednania. I choć widujemy go w Krynicy, w Pałacu Namiestnikowskim, gdzie odbierał Order Orła Białego, a także na ulicach Kijowa i Lwowa – pozostaje bezlitosnym krytykiem naszych obustronnych wpadek. Pod koniec życia był świadkiem wyczerpania się formuły polsko-ukraińskiego pojednania.
Zasady budowania pomników w Polsce i na Ukrainie są dość twarde. Bohaterów wciąż tworzy się w myśl zasad Władysława Mickiewicza, usuwającego dokumenty niepasujące do wykreowanego wizerunku jego ojca wieszcza, więc Ukraina chyba nieprędko postawi Osadczukowi pomnik. Nigdy nie został do końca zaakceptowany w swojej ojczyźnie. I choć to właśnie on napisał najpiękniejszy chyba reportaż z pierwszej wizyty emigranta w Kijowie – nie wyobrażam sobie jego popiersia gdzieś pod Soborem Sofijskim czy na Chreszczatyku. On, wytrwały krytyk tamtejszych władz (choć czasem i chwalca ich sukcesów) nie pasuje jakoś do dzisiejszej Ukrainy – coraz bardziej sytej, ale gubiącej swoją tożsamość.
W Polsce – gdzie Osadczuk był symbolem pojednania i autorytetem dla większości wschodnioznawców – także nie mogę sobie wyobrazić spiżowych tablic ku jego czci. Przed naszymi oczami przesuwać się będzie żywa postać opowiadająca mało cenzuralne kawały o swoim pobycie w Harlemie, znakomity tancerz i uwodziciel, pasjonat wszelkiego rodzaju alkoholi i bezlitosny komentator w stylu Kisiela. Człowiek potrafiący rozmawiać z Aleksandrem Kwaśniewskim i dziennikarką „Radia Lublin”. Osadczuk nie czuł się dobrze jako żywy pomnik udekorowany Orderem Orła Białego. Obyśmy nie oblali spiżem jego mądrych analiz – choć pewnie tak się stanie. Czy w stale powiększającym się gronie znawców Polski na Ukrainie i znawców Ukrainy w Polsce – wypełniającym swoimi analizami szpalty czasopism naukowych i popularnych – mamy kogoś, kto zastąpi Osadczuka?
Wspomnienie musi mieć osobisty fragment. Bohdan Osadczuk miał wielu przyjaciół i znajomych. Istniała też niewielka grupa młodych, dla których był autorytetem. I choć rozmawiałem z Atamanem niejeden raz – rzecz jasna, nigdy nie zapamiętał mojego nazwiska – pamiętał, skąd jestem. Moje rodzinne miasto, Hrubieszów, było miejscem, w którym działał na początku ostatniej wojny. Do końca interesował się Chełmszczyzną – pograniczną dzielnicą Polski, w której podczas tych kilku wojennych lat przelało się morze krwi. Pobratymcy Bohdana Osadczuka mordowali moich krajan. On sam – choć już w 1941 roku z Chełma wyjechał i w owych mordach nie brał udziału – do końca życia poczuwał się do pracy nad pojednaniem naszych narodów.
W lutym 2008 roku spotkał mnie największy zaszczyt – odwiedziłem profesora w jego berlińskim mieszkaniu. Elegancka i sterylna ulica, i równie czysty dom. Wizytówka z pseudonimem „Alexander Korab”. Zostałem krótko i po wojskowemu przepytany – o to, czy wiem, gdzie znajdują się różne chełmskie ulice. Wspominając, jeszcze dotkliwiej zaczynam odczuwać brak Bohdana Osadczuka.
* Łukasz Jasina, historyk kina, członek zespołu „Kultury Liberalnej”.
„Kultura Liberalna” nr 146 (43/2011) z 25 października 2011 r.