Łukasz Pawłowski
Kryzys. Z Wall Street na Ulicę Sezamkową
Kilkanaście dni temu na Ulicę Sezamkową zawitał nowy muppet, dziewczynka o imieniu Lily. Nie byłoby w tym nic dziwnego – od czasu do czasu pod słynny adres wprowadzają się nowi lokatorzy – gdyby nie fakt, że pochodzi ona ze szczególnej rodziny. Rodzice Lily są tak biedni, że nie zawsze stać ich na jedzenie i dziewczynka nigdy nie wie, czy dany posiłek nie będzie ostatnim tego dnia. W podobnej sytuacji jest 17 milionów amerykańskich dzieci.
Okazuje się, że w kraju uznawanym za światowe centrum otyłości, coraz więcej ludzi ma kłopot ze skompletowaniem nawet trzech posiłków dziennie. Ministerstwo rolnictwa (Department of Agriculture) ocenia, że 50 milionów Amerykanów, w tym właśnie 17 milionów dzieci, jada nieregularnie. W nomenklaturze urzędniczej ich sytuację określa się – terminem jak zwykle stanowiącym połączenie niezdarnej politycznej poprawności i radosnego słowotwórstwa – jako „jedzeniowo niepewną” (food insecure). To ludzie, którzy z powodów finansowych systematycznie muszą rezygnować z posiłków.
Nie tylko te liczby pokazują, jak skromnie żyje dziś wielu Amerykanów. Według danych na temat federalnego programu dożywiania ubogich SNAP (Supplemental Nutrition Assistance Program) obecnie ponad 45 milionów obywateli korzysta z bonów żywieniowych (food stamps) uprawniających do zakupu jedzenia o określonej wartości. To najwięcej od czasu wprowadzenia tego programu w życie w… 1939 roku.
„Elmo nie wiedział, że tak wielu ludzi nie ma tyle jedzenia, ile potrzebuje” – mówi najsłynniejszy lokator Ulicy Sezamkowej, kiedy Lily opowiada mu o życiu swojej rodziny.
O tym, że Elmo nie jest w swej niewiedzy odosobniony, można się przekonać, słuchając wypowiedzi polityków walczących o nominację Partii Republikańskiej w przyszłorocznych wyborach prezydenckich. Wszyscy jak zaczarowani powtarzają, że jedynym lekarstwem na obecny kryzys jest ograniczenie wydatków rządowych (domyślam się, że na dożywianie również) i pozwolenie rynkom (w tym rynkom finansowym) na wyprowadzenie kraju na prostą. Ich wypowiedzi są tak przewidywalne, że do przeprowadzenia wywiadu z republikańskim kandydatem na prezydenta ów kandydat jest właściwie zbędny.
Z tego samego powodu, aby poznać opinię współczesnych Republikanów na temat problemu biedy i nierówności, równie dobrze można przeczytać napisany 30 lat temu artykuł Irvinga Kristola, intelektualnego przewodnika amerykańskich konserwatystów. Tekst ten opublikował niedawno „Foreign Affairs”, przezornie zaznaczając, że jest to przedruk, by nieuważny czytelnik nie pomylił go z jakimś najnowszym produktem republikańskiej myśli społecznej.
I tak z artykułu dowiadujemy się, iż założenie, wedle którego „bardziej egalitarne społeczeństwo będzie bardziej sprawiedliwe (i będzie za takie uznawane), jest oparte na ideologii, a nie na historii i obecnych doświadczeniach. […] Znaczenie przypisywane problemowi nierówności odzwierciedla moim zdaniem stopień, w jakim egalitarne, quasi-socjalistyczne koncepcje sprawiedliwości przeniknęły do naszej kultury, w tym do sposobu myślenia badaczy społeczeństwa”.
Zdaniem autora nie istnieją żadne przekonujące dowody na to, że rosnące różnice między biednymi a bogatymi przyczyniają się do powstawania problemów czy patologii społecznych. Poza tym, „jeśli potrzeba nam ekonomisty lub socjologa, aby zakomunikował nam istnienie nierówności dochodów lub klas społecznych, już samo to stanowi dowód, że kwestia ta nie jest dla ogółu obywateli poważnym zmartwieniem”.
Zwykły Amerykanin nie protestuje przeciwko nierównościom, a nawet tymczasowej biedzie, bo wie, iż zawsze ma możliwość poprawienia swojego losu. Nawet ci zajmujący dolne szczeble drabiny ekonomicznej są przekonani, że dzięki ciężkiej pracy mogą zapewnić sobie i swoim dzieciom lepszy byt. „Na ulicy, na której do niedawna mieszkałem, żyła chińska rodzina – nowi imigranci, którzy prowadzili pralnię w suterenie budynku. Rodzice wraz z pięciorgiem dzieci dzielili dwa malutkie pokoje na tyłach lokalu tak, że aż strach pomyśleć, jaki wpływ ta rodzina miała na nasze oficjalne statystyki ubóstwa (sic!). Mimo to rodzice zawsze wierzyli w lepszą przyszłość dla swoich dzieci i rzeczywiście, cała piątka skończyła wyższe studia”.
Przykład chińskich imigrantów ma nam pokazać, że ciężka praca zawsze popłaca, szczególnie w tak otwartym i mobilnym społeczeństwie jak amerykańskie. W takim kraju nie ma więc sensu skarżyć się na trudną sytuację materialną, ani tym bardziej narzekać na to, że innym się udało. Zarówno sukces, jak i porażka zależą wyłącznie od indywidualnych starań. Protesty, owszem, zdarzają się, ale stanowią zawsze instrument walki o równe szanse tam, gdzie zostały one odebrane i nie są wyrazem pretensji do najbogatszych. To dlatego „w historii Stanów Zjednoczonych wybuchały liczne strajki z powodu zróżnicowania płac wśród robotników (»równa praca, równa płaca!«), ale nie przypominam sobie protestu z powodu zbyt wysokiej pensji szefa”.
Nic dziwnego, że Occupy Wall Street jest dla amerykańskiej prawicy protestem z gruntu nieamerykańskim i przez to z definicji skompromitowanym. Republikanie nie przyjmują do wiadomości, że po 30 latach żaden z argumentów Kristola nie jest w stanie wytrzymać starcia z rzeczywistością. Współczesne dzieci chińskich właścicieli pralni, nawet jeśli pójdą na studia, po trzech latach najpewniej wrócą zadłużone do rodzinnej sutereny i razem z resztą rodzeństwa ustawią się w kolejce po bony żywieniowe.
Od kilku tygodni wie to nawet Elmo. Może teraz pora na Republikanów.
* Łukasz Pawłowski, doktorant w Instytucie Socjologii UW, visiting scholar na Wydziale Nauk Politycznych Indiana University, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.
Kontakt z autorem: [email protected].
„Kultura Liberalna” nr 146 (43/2011) z 25 października 2011 r.