Jarosław Kuisz
Kryzys i smak Goncourtów po Houellebecq`u
Grecja postanowiła przypomnieć, że jest kolebką demokracji bezpośredniej. Euro czy nie euro, wola narodu jest święta. Premier Papandreu ogłosił, że zarządzi referendum w sprawie programu zaciskania budżetowego pasa. Francuzi i Niemcy oniemieli. „Référendum en Grèce, panique en Europe” zgryźliwie zauważył „La Liberation”.
Na Bałkanach, jak się wydaje, idzie już tylko o coś, czego rynki nie wycenią właściwie – a mianowicie o poczucie własnej wartości. „Wszystko stracone, prócz honoru”, miał powiedzieć jeden z królów Francji po sromotnie przegranej bitwie. Porażka Greków odbywa się nie tylko na płaszczyźnie finansowej. To katastrofa polegająca także na roszczeniowym stosunku obywateli do własnego, anemicznego państwa. Ratowanie greckiego budżetu odbywa się „przy okazji” ratowania wspólnej waluty. Słowa francuskiego króla mógłby powtórzyć dziś premier Papandreu.
Tymczasem nad Sekwaną cała rzecz odbierana jest zgoła prozaicznie. Oto z większości komentarzy prasowych wynika, że grecki rząd po prostu bezczelnie zagrał Nicolasowi Sarkozy’emu i Angeli Merkel na nosie. Wielogodzinne negocjacje, spotkania, nerwy, bezsenność, wreszcie i to, że prezydent V Republiki nie był u boku Carli Bruni przy narodzinach córeczki… Sens wszystkich poświęceń stanął raptem pod znakiem zapytania.
Europa póki co osiągnęła konsens przynajmniej w jednej kwestii: otóż nikt nie wierzy, że Grecy w referendum poprą plan dalszych wyrzeczeń. Tym bardziej, że przypominamy sobie, iż przywiązanie Aten do wartości UE jest tradycyjnie nieco mniej związane z rozwijaniem dziedzictwa Roberta Schumana, a bardziej z prozaicznym zjawiskiem dojenia unijnej krowy [na ten temat: „Rewolucja na urlopie. Przypadek Grecji” – link].
Sarkozy, szukający punktów w przyszłym starciu o prezydenturę z prowadzącym w sondażach François Hollandem [link], chciał za wszelką cenę zaprezentować się jako godny następca Jeana Monneta. W tym celu poprosił jednak o pomoc… Chińską Republikę Ludową. Prezydent został surowo oceniony za ten gest wyciągania ręki w kierunku Dalekiego Wschodu. Pouczające jest jednak to, że w Europie nie tylko Grecy nie chcą zaciskać pasa i rezygnować z wysokiego poziomu życia. Z tej perspektywy należy też oceniać potencjalną klęskę – dopiero co przecież dumnie ogłoszonego – planu ratowania wspólnej waluty i kompromisu w sprawie Europejskiego Funduszu Stabilizacji Finansowej [link].
Na pocieszenie Francuzi wręczyli dziś profesorowi Alexisowi Jenni nagrodę Goncourtów. Książkę „L’Art français de la guerre” (Gallimard) już kilka miesięcy temu okrzyknięto ważnym wydarzeniem literackim. W debiutanckiej powieści Jenni zajął się delikatnymi problemami losów armii francuskiej w okresie II wojny światowej, ze szczególnym uwzględnieniem Indochin i Algierii. Rozliczenie z dziedzictwem kolonialnym Francji zachwyciło krytykę tak bardzo, że pojawiły się porównania z „Łaskawymi” Jonathana Littella. Krytyk „Le Figaro” zauważył przynajmniej trzy – niewątpliwie raczej powierzchowne – podobieństwa: znacząca objętość, ten sam wydawca, wyraźne tło historyczne.
Trudno powstrzymać się od komentarza, że w UE rozliczanie się z brzydką przeszłością poprzednich pokoleń od wielu lat przebiega sprawnie… I równolegle do życia na kredyt przyszłych pokoleń.
Jeśli jednak prawdziwe jest twierdzenie, że najpiękniejsze kwiaty rosną na skraju przepaści – czytaj: kryzys finansowy przyniesie znaczące dzieła – to już zeszłoroczna nagroda wróży V Republice jak najgorzej. Oto w wyróżnionej w ubiegłym roku, niewątpliwie najlepszej książce Michela Houellebecq`a „Mapa i terytorium”, w końcowych fragmentach odnajdujemy słowa: „pod względem sytuacji ekonomicznej Francja miała się całkiem nieźle”. Warto pamiętać, że Goncourt 2010 został wręczony autorowi słynącemu z przewrotności.
Książka:
* Prix Goncourt 2011: Alexis Jenni, „L’Art français de la guerre”, Gallimard, Paryż 2011.
** Jarosław Kuisz, redaktor naczelny „Kultury Liberalnej”.