Szanowni Państwo,

W centrum Paryża właśnie doszło do skandalu: aresztowano 220 osób, które protestowały przeciwko uznanej za obrazoburczą sztuce teatralnej. Czy oznacza to, że „chrześcijaństwo jest najbardziej agresywnie atakowaną religią na świecie”, jak stwierdził w wywiadzie dla „Le Figaro” François Bœspflug, znawca historii religii? Na pewno jest to kolejny – i mocny – dowód na to, że Polska nie jest europejskim monopolistą w dziedzinie sporów o obecność symboli religijnych w przestrzeni publicznej.

Równolegle pojawiają się zatem dwa, na pierwszy rzut oka odległe od siebie pytania: z jednej strony o potrzebę manifestowania wiary poza miejscami kultu, z drugiej zaś – o to, czy ceną za przyzwolenie nie będzie prowokowanie rozmaitych gestów sprzeciwu, tak politycznych (w polskim parlamencie), jak i artystycznych (w paryskim teatrze).

Nie tak dawno zwracaliśmy uwagę na głośną sprawę Lautsi, w zeszłym tygodniu zaś oddaliśmy głos osobom, które opowiadają się za ścisłym rozdziałem Kościoła od państwa. Tym razem o wypowiedzi poprosiliśmy tych, którzy widzą potrzebę zagwarantowania miejsca dla sacrum – choć nie bezwarunkowo – poza ściśle wyznaczonymi obszarami kultu.

Charles Taylor pisze, że najważniejszym obowiązkiem obywateli, który powinien mieć pierwszeństwo przed ambicją podkreślenia tożsamości, jest dążenie do sukcesu demokracji. Claus Leggewie widzi gwarancję zapewnienia owego sukcesu i europeizacji Polski w dopracowaniu rozdziału między Kościołem katolickim a państwem, który nie powinien jednak rozgrywać się pod sejmową ścianą, na co zwraca też uwagę w swoim tekście Maciej Gajek. Paweł Śpiewak stwierdza jeszcze mocniej – nie wolno mylić wojny politycznej, która toczona jest pod sztandarami religii i antyreligii, z poważnym sporem o neutralność światopoglądową państwa. Ewa Karabin i Grzegorz Brzozowski w swoich tekstach przestrzegają zaś, że w naszej sytuacji pusta ściana to też wybór ideowy. Czy wobec postępującego rozluźnienia polsko-katolickiego splotu w naszym życiu publicznym nadal za wszelką cenę należy bronić obecności krzyża, który zatraca swój ściśle sakralny i integracyjny potencjał, szczególnie gdy staje się pretekstem do walki politycznej? W tym szczególnym dniu warto wsłuchać się w te argumenty.

Zapraszamy do lektury!

Redakcja


1. CHARLES TAYLOR: Potępić katolicką hegemonię
2. CLAUS LEGGEWIE: Sekularyzacja oznacza europeizację Polski
3. PAWEŁ ŚPIEWAK: Wojownicy Palikota
4. MACIEJ GAJEK: Prawdziwa zmiana zamiast wojenki o krzyż
5. EWA KARABIN: Niekończący się happening
6. GRZEGORZ BRZOZOWSKI: Obywatele pod krzyżem. Religia publiczna poza Sejmem


Charles Taylor

Potępić katolicką hegemonię

Chętnie nadużywane słowa, takie jak sekularyzacja, prywatyzacja religii i tym podobne są mylące. Proces przemian religii, z którym mamy do czynienia właściwie wszędzie, określiłbym raczej mianem pluralizacji. Podlega mu nawet kraj taki jak Polska, w którym nie ma wielu imigrantów praktykujących inną niż większość religię (jak to jest w Europie Zachodniej i Ameryce Północnej). Pojawia się coraz więcej opcji, czy to w postaci religii, czy różnorodnych strategii duchowych – także nie-, a nawet antyreligijnych – z których każda swoiście tłumaczy, co jest w życiu dobre oraz sens naszego pobytu na ziemi. W demokracji bazującej na przekonaniu o uniwersalności praw i równości jednostek musi to oznaczać, że żaden pogląd, religijny czy niereligijny nie może dominować kosztem innych poglądów lub utrudniać ich praktykowanie.

Wychodząc z takiego założenia, w wielu krajach stwierdza się, że symbole religijne powinny zostać usunięte z instytucji publicznych, takich jak na przykład siedziby parlamentów. Moim zdaniem, zwłaszcza w wypadku takiego kraju jak Polska, gdzie wiara katolicka jest powszechnie praktykowana i odegrała tak istotną rolę w historii najnowszej, nie musimy być w tej kwestii aż tak surowi. Z drugiej strony, jakiekolwiek oznaki tego, że katolicki ogląd świata albo cele oddające wyższość katolicyzmowi narzucane są innym, muszą być zdecydowanie odrzucane. Z tego punktu widzenia postępowanie katolickiej prawicy w Polsce powinno zostać wyraźnie potępione.

Sam będąc katolikiem, odbieram pragnienie ustanowienia katolickiej hegemonii bardzo negatywnie. Naszym najważniejszym obowiązkiem jest dążenie do sukcesu naszych demokracji, jako społeczeństw założonych na zasadach wolności i równości. Powinno to mieć pierwszeństwo przed ambicją podkreślenia tożsamości Polski jako katolickiego kraju.

* Charles Taylor, filozof kanadyjski, autor między innymi „Źródeł podmiotowości”, „Etyki autentyczności”, a ostatnio „A Secular Age”.

** Przeł. Jakub Stańczyk.

Do góry

***

Claus Leggewie

Sekularyzacja oznacza europeizację Polski

Współcześnie związki religii i państwa w świecie zachodnim poddane są procesowi zmian o trzech twarzach. Pierwsza z nich, nadrzędna wobec dwóch pozostałych, to sekularyzacja. Oznacza ona rozdział państwa i Kościoła, czyli odcięcie organizacji kościelnych od świeckich instrumentów władzy. Drugą twarz określa się mianem prywatyzacji religii – ta nie jest już dziś sprawą publiczną, jak to było do XVIII wieku w Europie (choć jeszcze dziś pozostaje taką w wielu krajach muzułmańskich, a do pewnego stopnia także w USA). Wyznanie staje się sprawą prywatną: każdy, zgodnie z panującą wolnością religijną, wierzy na swój sposób, nikogo nie nawraca się w (w zamyśle świeckiej) sferze publicznej, tak jak nie ma w niej raczej krucyfiksów, wielkich meczetów i tym podobnych. Trzeci aspekt stanowi, że można wieść życie w ogóle w oderwaniu od sfery transcendentalnej.

Gdy chodzi o Polskę, sekularyzacja posunęła się znacznie dalej, niż mogłoby się to na pozór wydawać. W waszym kraju nastąpiło już rozdzielenie państwa i Kościoła: jest to jeden ze sposobów, w jaki następuje europeizacja Polski. Analogiczny proces przeszła jakiś czas temu Irlandia – kraj w porównywalnym stopniu katolicki – a wcześniej Republika Federalna Niemiec. Sekularyzacja postępuje jednak zawsze w sposób kompromisowy, zgodnie z charakterem danego społeczeństwa. W wypadku Niemiec dobrym przykładem jest choćby niedawne usunięcie krzyży z sal lekcyjnych pewnej bawarskiej szkoły. Stało się to zgodnie z wyrokiem Trybunału w Karlsruhe, który jednak zastrzegł, że krzyże mogą wisieć w szkołach, pod warunkiem, że rodzice lub uczniowie nie wniosą przeciwko nim oficjalnego sprzeciwu. Podobnie kompromisowe rozwiązanie obowiązuje względem burki we Francji: jest ona zakazana, poza publicznymi miejscami kultu.

Jeśli przyjrzymy się szerszemu kontekstowi europejskiemu, okaże się, że również tu mamy do czynienia z bardzo różnymi rozwiązaniami. W Norwegii i Wielkiej Brytanii funkcjonują Kościoły państwowe, mimo iż mamy w ich wypadku do czynienia z państwami wielokulturowymi, wieloreligijnymi i dbającymi o dialog społeczny. Są również kraje, w których jest zupełnie odwrotnie: państwo i Kościół są ściśle rozdzielone. Tak jest we Francji, gdzie funkcjonuje jednak wiele prywatnych katolickich szkół, w których przedstawiciele Kościoła mogą robić, co chcą, łącznie z wieszaniem krzyży w salach lekcyjnych. W systemie niemieckim mamy z kolei do czynienia z rozdziałem państwa i Kościoła, ale jednocześnie uprzywilejowuje się katolicyzm i protestantyzm. Połowa naszej polityki socjalnej – przedszkola, szpitale, domy opieki – jest kościelna. Wynika to z zasady subsydiarności, zgodnie z którą Kościoły pomagają ludziom, a w zamian wspomagane są pieniędzmi z podatków.

System niemiecki jest zatem pośredni – dziś coraz bardziej skomplikowany, bo religia chrześcijańska nie ma już takiego monopolu, jak jeszcze kilkadziesiąt lat temu. Mówi się nawet o istnieniu społeczeństw paralelnych – chrześcijańskiego i muzułmańskiego. W rzeczywistości jednak sekularyzacja dotyczy dziś także muzułmanów. Choć w Republice Federalnej mieszkają cztery miliony obcokrajowców z krajów muzułmańskich, do wspólnot religijnych należy zaledwie około czterech tysięcy. A zatem i wyznawcy islamu sekularyzują się, popierają rozdział państwa i Kościoła, a religia nie odgrywa w ich codziennym życiu aż tak dużej roli. Co ciekawe jednak, za sprawą zderzenia różnych kultur, mamy też w niektórych miejscach do czynienia z odwróceniem procesu sekularyzacji: dotyczy to nie tylko muzułmanów, ale i Żydów, ewangelików, hinduistów itd. Tak czy inaczej schematy dotyczące społeczeństw europejskich i ich sekularyzacji, którymi lubimy myśleć, często nie mają zbyt wiele wspólnego z rzeczywistością.

Dodajmy na koniec, że sekularyzacji nie należy mylić z antyklerykalizmem. Ten ostatni na przykład w Niemczech obecny jest od pięćdziesięciu lat – to wtedy zauważono, jak potężną władzą świecką dysponują duchowni. Dziś kler stracił swoją dawną siłę, a pewne elementy antyklerykalizmu pojawiają się tylko od czasu do czasu, na przykład, gdy wybuchają skandale związane z wykorzystywaniem seksualnym przez duchownych. W Polsce, jak sądzę, antyklerykalizm wynika przede wszystkim z niedopracowania rozdziału między Kościołem katolickim a państwem. To bardzo silne oddziaływanie i księża wciąż jeszcze potrafią zachowywać się tak, jakby oprócz reprezentacją duchową dysponowali również władzą świecką.

* Claus Leggewie, niemiecki politolog, szef Kulturwissenschaftliches Institut Essen i współwydawca pisma „Blätter für deutsche und internationale Politik”.

** Opracowali: Jakub Stańczyk i Karolina Wigura.

Do góry

***

Paweł Śpiewak

Wojownicy Palikota

Strategia Palikota jest prosta. Używa liberalnych haseł do całkiem nieliberalnych celów. Powołuje się na zasadę neutralności państwa po to tylko, by toczyć wojnę religijną. A wojnę toczy, by zwrócić na siebie uwagę (co mu się udaje i przysparza sojuszników od Środy do Kwaśniewskiego – co za tuzy i ile głupstw wygadują!) i po to, by wyznaczać nowe linie podziałów politycznych. Bo kto nie poprze apelu o zdjęcie krzyża – szantażują Środa z Palikotem – należy do prawicy i uchodzi za ciemnogród. W ten sposób PO i PiS miały się znaleźć w jednym obozie tradycjonalistów i wsteczników, a przeciw nim na białym koniu ruszał wódz ateuszy. Tusk z Kaczyńskim mogliby być razem atakowani bez opamiętania przez postępowców. Na szczęście tylko dziennikarz Lis traktuje ich poważnie.

Cel jest nieliberalny. Liberałowie, nawet najbardziej twardogłowi, szanują dwie zasady: consensusu politycznego i demokracji. Lepszy, powiada liberał, jest często pewien rodzaj zgody politycznej niż wojny; zgody, za którą czasem stoi tendencja do unikania sporów aksjologicznych. Jeszcze nigdy nie udało się ich pokojowo rozstrzygnąć. Nie da się rozwiązać sporu o to, kiedy zaczyna się życie. Nie sposób powiedzieć „obiektywnie”, czy aborcja jest złem. Nie wiemy czasem, co jest złem. Lepiej w kwestiach aksjologicznych milczeć lub ich unikać. Consensus to rodzaj pokoju wewnętrznego. Demokracja z kolei oznacza, że należy szanować też wolę większości. Większość jest za pozostawieniem krzyża, bo do krzyża czuje się przywiązana. Taka jest Polska i tego nie zmienią zasłużeni ubecy z pisma „Fakty i Mity”. Krzyż w Sejmie nie jest obiektem kultu. Nie ma ochrony sakramentalnej. Krzyż, jeśli większość wyraża zgodę, może wisieć tam, gdzie ludzie sobie tego życzą. Nie obraża to uczuć ateusza, chyba że ateusz chce zastąpić chrześcijaństwo swoją antyreligią.

Ale obecność krzyża w Sejmie czy w szkołach to jedno, a drugie to słuszny spór o rolę religii i Kościoła w życiu publicznym oraz ocena polskiego kleru. Mnie nie stać na łatwe i jednoznaczne oceny. Nie chodzę do kościoła, a dyskusje teologiczne znam z „Tygodnika Powszechnego”, który czyta bardzo niewielu katolików. Natomiast z całym przekonaniem będę uważał darcie Biblii nie tyle za wygłup, ile za chuligaństwo i debilizm, nie mogę uważać pary Urban-Palikot za osoby wiarygodne, nie mam zamiaru robić z kwestii obecności transseksualistki w ławach poselskich czegoś wartego dyskutowania, związki partnerskie uważam za coś oczywistego. Nie dam się szantażować opiniom biskupa, że metoda in vitro jest niezgodna z prawem do życia. To, jak w tych konkretnych sprawach myślę, nie zależy od tego, czy jestem za, czy przeciw krzyżowi w Sejmie.

Pozostaje jednak kwestia tolerancji i kompromisu, na których wspiera się ład liberalny. Ich wrogami są obecnie zarówno polska prawica – czego udowadniać chyba nie muszę – oraz lewica w stylu Janusza P. Obie formacje nie znają pojęcia tolerancji. Znają tylko pojęcie wroga. Nie wiedzą, czym jest ironia. Znana jest im tylko drwina. Nie mają poczucia humoru, bo nie potrafią się śmiać z siebie. A przede wszystkim nie szanują innych ludzi. Wejście tego nowego ruchu do Sejmu otwiera nowe pole konfliktu i służy podżeganiu do kolejnych starć.

Ale chętnie bym usłyszał głos młodych o tym, co ich boli w Kościele, jak oceniają teologów, co sądzą o kazaniach. Prawo do własnego i to krytycznego sądu nie może być ograniczone i podważone. Nie ma granic. Radykalizm myślenia jest czymś cennym, ale radykalizm w sferze publicznej jest albo szaleństwem, albo zręczną zagrywką polityczną. Tak jak w tym wypadku.

* Paweł Śpiewak, profesor socjologii.

Do góry

***

Maciej Gajek

Prawdziwa zmiana zamiast wojenki o krzyż

Rozdział Kościoła od państwa nie odbywa się na sejmowej ścianie. To, czy krzyż zniknie, czy nadal będzie tam wisiał, może mieć wymiar jedynie symboliczny – bardziej jednak dla partii Palikota niż dla Kościoła. Bo Kościół musi zmierzyć się z innym problemem: przegrał te wybory.

Gdy Palikot wystartował, nikt nie spodziewał się, że odniesie wyborczy sukces. A gdy już go odniósł, środowiska kościelne nie mogły wyjść z podziwu: jak w katolickim kraju możliwy jest tak dobry wynik partii otwarcie antyklerykalnej? Okazało się jednak, że Polska nie taka znowu katolicka, jak niektórzy by sobie życzyli.

Palikot może i jest fałszywym prorokiem (jak nazywa go w „Newsweeku” ojciec Zięba), w związku z czym bardzo łatwo jest powiesić na nim całe nawet stado psów. Ale ujadanie na niego jest odwracaniem oczu od prawdziwego problemu. Sukces Ruchu Palikota nie jest bowiem sukcesem współczesnego Stańczyka, za którego chciałby uchodzić biznesmen z Lublina (chociaż taki z niego Stańczyk, jaki James Bond z agenta Tomka), ale sromotną porażką środowisk kościelnych. Nagle okazało się, że co dziesiąty Polak, który poszedł do wyborów, kupił antykościelną retorykę. Duchowni mogą oczywiście nadal zaklinać rzeczywistość, mówiąc, że „to tylko 10 procent” i że grupa od zawsze obecna w społeczeństwie nareszcie znalazła swoją reprezentację. To zachowanie godne wyznawców Partii Prezesa, którzy przegranych wyborów rozliczać w partii nie zamierzają, bo przegrana ich formacji to wina złego, głupiego społeczeństwa.

Kolejna wojna o krzyż była do przewidzenia. Gdy drewniany krzyż spod Pałacu Prezydenckiego stał się przedmiotem kultu rozhisteryzowanych Solidarnych, natychmiast pojawiła się głupkowata, ale dozwolona w debacie publicznej odpowiedź w postaci krzyża z puszek po piwie. Co spowodowało jeszcze większą histerię. Ale cała sytuacja została rozegrana przez polityków (i przyszłych polityków) spod namiotu. Kościół udawał jednak, że sprawa go nie dotyczy.

Mandat poselski choćby dla samego Palikota musiał oznaczać podjęcie przezeń tematu sejmowego krzyża. Choćby po to, by pokazać wyborcom, że będzie swoim antyklerykalnym hasłom wierny i jako jedyny nie będzie się biskupom kłaniał. Dodajmy, że to – w warstwie haseł – twardy antyklerykalizm, co wydatnie odróżnia go od coraz bardziej zabawnego SLD. Nikt rozsądny nie spodziewał się chyba, że przekroczywszy sejmowe progi, Palikot nagle zrezygnuje z głoszenia świeckiego objawienia.

Przy okazji i na marginesie widać zresztą, jak historia lubi zataczać koło. Krzyż w Sejmie zawisł w 1997 roku, powieszony cichaczem i pod osłoną nocy przez deputowanych prawicy. Posłowie otrzymali go od matki księdza Jerzego Popiełuszki. Krzyż zawisł więc w dziwnych okolicznościach. Dziś wśród żądających jego zdjęcia jest Roman Kotliński, redaktor naczelny antyklerykalnych „Faktów i Mitów”, który jednym z przyjaciół pisma uczynił Grzegorza Piotrowskiego, jednego z zabójców księdza Jerzego. Ksiądz Kazimierz Sowa nieco ironicznie proponuje zdjęcie krzyża na czas składania przez Kotlińskiego przysięgi. I może to jest jakiś pomysł, chociaż Sejm powinna charakteryzować skłonność do działań systemowych, a nie doraźnych.

A taki właśnie charakter mają działania Palikota. Próżno szukać weń znamion programu budowania świeckiego państwa, raczej budowania legendy „pierwszego antyklerykała RP”. W dodatku nawróconego – to Palikot wydawał nieistniejący tygodnik „Ozon”, który pod koniec swego żywota był wychylony bardziej na prawo, niż Palikot dziś jest wychylony na lewo. Nie sposób nie przyznać racji byłemu prezydentowi Aleksandrowi Kwaśniewskiemu, który proponuje dyskusję o światopoglądowym kształcie państwa zamiast reklamowych działań posła Palikota. Świeckiego państwa nie zbuduje się przecież, zdejmując krzyż ze ściany. Tyle to warte, co próba zainstalowania na tronie Króla Polski Jezusa Chrystusa, co usiłował przeprowadzić poseł Górski z kolegami. Postulatorom rozdziału Kościoła od państwa proponuję zacząć od zakładów ubezpieczeń i urzędów skarbowych. Księżowskie emerytury i miliony nieopodatkowanej darowizny „z tacy” wciąż czekają na stosowne regulacje.

Duchownym palikotowa wojenka również jest na rękę. Lepiej przecież walczyć na słowa i symbole, niż wprowadzić niemiecki model finansowania Kościoła. Nie Fundusz Kościelny, jak jest obecnie, nie jeden procent już odprowadzanego podatku, jak chciałby Episkopat, ale dodatkowy podatek. Gdyby każdy wierny miał dobrowolnie płacić, by utrzymać wspólnotę religijną, do której należy, nagle okazałoby się, że żyjemy w kraju ateistów.

* Maciej Gajek, dziennikarz telewizyjny i prasowy, obserwator i komentator życia religijnego.

Do góry

***

Ewa Karabin

Niekończący się happening

Postulat zdjęcia krzyża z sali sejmowej po raz kolejny przywołuje fundamentalne (w naszych warunkach kulturowo-społecznych) pytanie o to, dlaczego ten krzyż w ogóle tam wisi, czyli o zasadność obecności symboli religijnych w przestrzeni publicznej. Pytanie to jak lejtmotyw przewija się w ostatnich miesiącach przez naszą arenę polityczną (skojarzenie z areną cyrkową bądź miejscem walk najemnych gladiatorów nie jest tu bezzasadne!). Wychodzi na to, że krzyż w Sejmie – podobnie jak związki partnerskie, aborcja, in vitro – stał się naszym narodowym never-ending story.

Sprawa wydaje się dość prosta: umieszczanie symboli religijnych przywołuje wartości, które stanowią kluczowy punkt odniesienia dla osób przebywających w danej przestrzeni. Osoby wierzące wieszają krzyże na ścianach, mezuzy na framugach drzwi czy umieszczają półksiężyc (hilal) na flagach państwowych, ponieważ symbole te stanowią dla nich rodzaj kompasu wskazującego źródło, z którego czerpią mądrość i siłę do działania. Chcę wierzyć, że właśnie w takim celu zawieszono krzyż w sali sejmowej – aby przypominał posłom o zasadach Dekalogu i Miłości, które za nim stoją. Mam jednak świadomość, że po niemalże dwustu latach ścisłych związków religii katolickiej z tożsamością narodową krzyż w Sejmie stanowi znak zarówno katolicyzmu, jak i polskości. Dopóki zdają się one nierozerwalne, dopóty obecność krzyża jest naturalna. Dziś jednak obserwujemy wyraźne rozluźnienie polsko-katolickiego splotu, a to rodzi wiele pytań: czy krzyż, który stałby się bardziej kulturowym symbolem polskości niż realnym znakiem Zbawienia, naprawdę kogokolwiek odsyła jeszcze do Źródła? Czy krzyż – znak „Chrystusa ukrzyżowanego, który jest zgorszeniem dla Żydów, a głupstwem dla pogan” (1 Kor 1,23), gdy przestaje gorszyć i zawstydzać, a staje się jedynie świadectwem chrześcijańskich korzeni państwowości – może jeszcze pełnić rolę, jaką mu przypisują wierzący? Czy za wszelką cenę należy bronić obecności krzyża, który zatraca swój ściśle sakralny charakter i wobec którego większość osób przechodzi obojętnie? Obawiam się, że prędzej czy później my, chrześcijanie, będziemy musieli znaleźć odpowiedzi na te pytania.

W dyskusji o krzyżu w Sejmie należy pamiętać, że w naszej sytuacji pusta ściana to też wybór ideowy. Po pierwsze, nie jest tak, że brak związku z jakąkolwiek religią jest naturalnym punktem zero dla wszystkich obywateli, więc wyrugowanie symboli religijnych z przestrzeni publicznej będzie rozwiązaniem najbardziej sprawiedliwym i satysfakcjonującym wszystkich. A po drugie, czym innym jest pusta ściana, na której z założenia nie wiesza się symboli religijnych, a czym innym ściana, z której manifestacyjnie ów symbol zdjęto. W tym sporze nie ma rozwiązań przezroczystych aksjologicznie – i krzyż, i pusta ściana po jego zdjęciu to wybór pewnej opcji światopoglądowej, która w takim miejscu jak parlament przekłada się na konkretne rozwiązania prawne, regulujące życie wszystkich obywateli.

Zdjęcie krzyża bez wątpienia zostałoby odtrąbione przez zwolenników laickości państwa jako ich sukces w walce o całkowity rozdział Kościoła od państwa. Nie wątpię też, że dla części zwolenników tego rozwiązania jest to naprawdę temat najwyższej wagi. Nie wierzę jednak w to, że stanowi punkt wyjścia do uczciwej debaty w tak złożonej i delikatnej materii jak relacje Kościół – państwo. Jeśli zięć chce spokojnie przedyskutować z teściową zasady koegzystencji w ich wspólnym domu, to nie zaczyna od wyrwania jej w progu torebki i wysypania zawartości przez okno. Prawdziwy dialog nie toczy się od jednego happeningu do drugiego, a doprawdy trudno wydarzenia ostatnich tygodni traktować inaczej niż jako polityczny happening.

* Ewa Karabin, redaktorka miesięcznika WIĘŹ, sekretarz Laboratorium WIĘZI.

Do góry

***

Grzegorz Brzozowski

Obywatele pod krzyżem. Religia publiczna poza Sejmem

W debacie na temat obecności krzyża w sali sejmowej zapomina się często, do jakiego stopnia umieszczenie krzyża w przestrzeni publicznej (lub jego usunięcie) stanowi nie tylko narzędzie zbijania kapitału politycznego na potrzeby wzmocnienia pozycji określonego stronnictwa. To przede wszystkim źródło kapitału społecznego – zaufania, które może łączyć obywateli ponad politycznymi podziałami – i jako takie zasługuje na pewną ochronę. W klasycznym ujęciu socjologii religii Emile’a Durkheima to określone symbole były ośrodkiem powstawania odnawianej regularnie więzi społecznej w tradycyjnych społeczeństwach. Choć dziś trudno o porównywalne przykłady wszechogarniających rytuałów, a silną więź wspólnotową można budować nie tylko w kościołach, ale i na koncertach ulubionych zespołów, symbole religijne mogą nadal stawać się podstawą dla momentów powszechnej integracji. Chyba że zostaną one sprowadzone do emblematów wąsko pojętych, ekskluzywnych tożsamości zbiorowych, uwikłanych w określone spory polityczne.

Trudno nie zauważyć, że najbardziej spektakularne przypadki ekspresji więzi społecznej w ostatnich latach rozgrywały się właśnie w otoczeniu symboliki religijnej; czy to w momencie spontanicznych, masowych zgromadzeń żałobnych w kwietniu 2005 czy też tych z 2010 roku. Można mówić tu o momentach communitas – opisanej przez Victora Turnera dynamiki powstawania bezpośredniej, inkluzywnej, niehierarchicznej wspólnoty, która niesie ze sobą potencjał zmiany struktury społecznej. Choć ze względu na swój emocjonalny charakter momenty te są z konieczności ulotne, nie można pominąć ich znaczenia dla budzenia powszechnego poczucia współtworzenia sfery publicznej – być może poczucie to jest wówczas silniejsze niż w wypadku okazjonalnego uczestnictwa w procedurze wyborów.

Symbolika religijna przewijała się tego roku również na placu Tahrir, ostatnio powraca zaś w tłumie protestujących na Wall Street, gdzie można natknąć się na praktykujących joginów, buddystów, chrześcijan, żydów i muzułmanów, a od czasu do czasu także procesję przypisującą włodarzom Wall Street kult złotego cielca. Obecność akcentów religijnych nie oznaczała przy tym przemiany tych ruchów w religijne – jako że dysponują one też własną, odrębną symboliką; ta wszakże nie przeszkadza im budować i podtrzymywać więzi społecznej także w odniesieniu do znaczeń religijnych. Ten integracyjny potencjał symboli religijnych wyczerpuje się jednak, gdy zostają one odebrane obywatelom przez instytucje roszczące sobie prawo do wyłączności w ich rozmieszczaniu lub usuwaniu; stają się one wówczas pretekstem do walki politycznej. W ten sposób potencjał integracji, jakie niosły pierwsze dni żałoby z 2010 roku, został z czasem skanalizowany w rozgrywkę obrońców i przeciwników krzyża przed Pałacem Prezydenckim: dwa stronnictwa, za którymi z czasem łatwo można było odczytać odpowiednie programy polityczne; kulminacją tego procesu zdaje się zainicjowana obecnie przez Palikota debata o krzyżu w Sejmie. Z trudem odnajdzie się w niej obywatel, który w 2005 roku dołożył swój znicz do znaku krzyża układanego na warszawskim Placu Piłsudskiego czy przy Alei Jana Pawła niekoniecznie jako znak regularnych praktyk religijnych, tym bardziej nie jako głos poparcia dla którejś z partii – ale przede wszystkim jako wyraz podzielanej wówczas wspólnotowej emocji.

Na pielęgnowanie obywatelskiego – raczej niż politycznego – potencjału symboliki religijnej można spojrzeć również z punktu widzenia interesu Kościoła, który mógłby przysłużyć się w ten sposób do podtrzymania pozycji religii we współczesnych społeczeństwach. Według socjologa Jose Casanovy jest to możliwe właśnie w formule „religii publicznej”, czyli niegodzącej się na zawężenie swego działania jedynie do sfery prywatnej czy tradycyjnie religijnej, ale oddziałującej na sferę publiczną za pośrednictwem społeczeństwa obywatelskiego. Znacznie mniej korzystnym rozwiązaniem jest w tej perspektywie mariaż religii ze sferą polityki – stanie się ona wówczas jedynie elementem zmiennej gry interesów, utraci autonomię niezbędną do politycznej krytyki, a jej chwilowe przewagi będą pozorne, ostatecznie wzmagając procesy sekularyzacji. Tę ostatnią Jose Casanova ujmuje jako proces dość złożony, przebiegający na trzech poziomach: ograniczenia wpływu zinstytucjonalizowanej religii na pozostałe podsystemy współczesnych społeczeństw (w tym: politykę), kwestii sprowadzenia religii do sfery prywatnej oraz problemu obniżenia poziomu wierzeń i praktyk. Oddzielenie religii od polityki zdaje się generalnie służyć podtrzymaniu jej żywotności, a powstrzymaniu sekularyzacji na dwóch pozostałych płaszczyznach.

W ogniu obecnej debaty na temat krzyża trudno jednak byłoby już rozstrzygnąć, czy jego usunięcie miałoby się stać protestem przeciw krytykowanemu przez Casanovę sojuszowi religii z politykami i wówczas długofalowo sprzyjać podtrzymaniu pozycji religii publicznej jako jednego ze źródeł żywotności społeczeństwa obywatelskiego. Może ono bowiem równie dobrze przysłużyć się celom przeciwnym – stanowić gest politycznej arogancji wobec wyrazu praktyk obywatelskich, które mają prawo szukać dla siebie miejsca w pluralistycznej sferze publicznej w nawiązaniu do integrujących religijnych symboli. Jedyną pewną stawką tej rozgrywki zdaje się być niestety właśnie budowanie wokół krzyża (lub jego zdjęcia) kapitału politycznego określonych stronnictw – a w tak pojętym sporze interes obywateli schodzi na dalszy plan.

* Grzegorz Brzozowski, członek redakcji „Kultury Liberalnej”. Doktorant w Instytucie Socjologii UW.

Do góry

***

Autor koncepcji numeru: Paweł Marczewski.
Współpraca:
 Jakub Stańczyk i Ewa Serzysko.
Autor ilustracji:
Wojciech Tubaja.


„Kultura Liberalna” nr 147 (44/2011) z 1 listopada 2011 r.