Jakub Stańczyk

Codzienna porcja nieszczęścia. O serialach paradokumentalnych

Od ponad roku na antenie jednej z wiodących stacji telewizyjnych gości zjawisko na tyle niezwykłe, że domaga się analizy. Tym bardziej, że chodzi tu także o pewien fenomen społeczny. Strony poświęcone serialom „Dlaczego ja?”, „Trudne sprawy” czy „Pamiętniki z wakacji” „lajkują” na Facebooku dziesiątki tysięcy fanów, tyleż samo śledzi kolejne odcinki w internecie (oglądalność niektórych sięga pół miliona odtworzeń). Pod wieloma względami seriale te wpisują się w znany już nurt paradokumentów odgrywanych przez policjantów (np. „W11”), sędziów („Sędzia Anna Maria Wesołowska”) czy detektywów („Malanowski i partnerzy”). Wszystkie one zakładały, że rolę eksperta odegrać może tylko on sam, bo aktor nie zdoła przedstawić z wystarczającą wiarygodnością jego zachowań, przyzwyczajeń czy języka. W przypadku nowych paradokumentów nie mówimy jednak o życiu zawodowym jakiejś grupy, ale o problemach zwykłych ludzi: podstawowym założeniem tych produkcji jest to, że najlepiej odegrają je właśnie sami zwykli ludzie. Na ekranach proponuje się nam zatem nareszcie „prawdziwe życie” – czy jednak na pewno?

Z kamerą wśród zwykłych ludzi

Koncept każdego odcinka jest podobny: punkt wyjścia to „problem z życia” – dotyczący ludzi takich jak my wszyscy. Bohaterowie mają zmagać się z trudną sytuacją w upozorowanej scenerii, udając, że ich losy dokumentowane są na bieżąco przez ekipę telewizyjną. Rozwiązanie problemu przychodzi zawsze dopiero na końcu. Tym samym odcinek wyraźnie podzielony jest na dwie części: w pierwszej problem eskaluje, doprowadzając „przerażone kobiety” i „zszokowanych mężczyzn” na skraj załamania nerwowego. Potem następuje nagłe rozwiązanie ciężkiej sytuacji, tak że każdy odcinek – chociażby najtragiczniejszy – kończy się szczęśliwie. Samo rozwiązanie okazuje się przy tym równie „realistyczne jak problemy.

To, co dzieje się na ekranie, przez cały odcinek komentuje narrator; streszczając co chwila całość dotychczasowej fabuły. Dzieło udające dokument miesza się tym samym z ewidentnymi ingerencjami reżysera, a sceny z życia bohaterów przeplatają się z wejściami, w których wprost do kamery zwierzają się oni ze swoich przeżyć. Tworzy to konstrukcję cokolwiek osobliwą i nienaturalną. Czy jest to rekonstrukcja, czy bezpośrednia relacja? Jaka reguła rządzi pracą ekipy filmowców, raz stwierdzającej, że nie pokaże np. rozmów w areszcie, by  innym razem dokumentować najintymniejsze sceny z życia bohaterów? Nie mamy tu do czynienia ani z serialem, ani z dokumentem. Nie znaczy to, że nie narzuca się skojarzenie z innym, wyrazistym gatunkiem widowiska medialnego.

Tabloid TV

Konwencja paradokumentu stanowi telewizyjny odpowiednik tabloidu. Dowodzi tego chociażby forma sekwencji, w których bohaterowie komentują swoje perypetie – zawsze podawane są w ramce imię i nazwisko, wiek i podpis bohatera np. „Oke Obeng (43 l.), zakochał się w 47-letniej mężatce z Polski” albo bardziej abstrakcyjnie „Lucjan Kutnik (54 l.), pomylił bidet z muszlą klozetową”. Podpisy to z kolei cytaty z wypowiedzi bohaterów lub opisy ich „życiowej” sytuacji. Poziom jej absurdu sięga chwilami legendarnego  tytułu pewnego artykułu z „Faktu” – „Nie śpię, bo trzymam kredens”. W jednym z odcinków „Dlaczego ja?” podpis wyświetlany w trakcie zwierzeń bohaterki głosił: „nikt jej nie chce”.

Oddzielnym zagadnieniem jest przy tym prosty język narratora, przypominający słabe szkolne wypracowanie. Narracja – tak jak w tabloidzie – ma być przede wszystkim szybka, rzeczowa i łatwostrawna. Weźmy za przykład historię z wakacji Martyny i Damiana: „Martyna musi się wciąż zajmować domowymi sprawami, a mąż jej w tym nie pomaga. Idzie sama na plażę. Tam poznaje Senegalczyka. Czarnoskóry mężczyzna zaoferował jej posmarowanie pleców i wspólnego drinka. Kobieta chętnie się zgodziła. Martyna ma jednak wyrzuty sumienia i wróciła do rodziny”. Tabloidyzacji paradokumentów dowodzi jeszcze jedna ich cecha. Chyba najważniejszym ich tematem – zawartym już w samych tytułach: „Trudne sprawy“ i „Dlaczego ja?“ – jest nieszczęście. Tym samym produkcja odpowiada na najoczywistszą chyba w popkulturze potrzebę, na której od niepamiętnych już czasów opiera się telewizja: chęć oglądania ludzkich tragedii. Serial przypomina zatem sfilmowaną wersję „Faktu”: to codzienna porcja nieszczęścia, dzięki której mamy bardziej cieszyć się własnym życiem, docenić je. Kiedy zdarzy nam się cierpieć na niedostatek tragedii, wystarczy włączyć telewizor i zażyć jej dzienną dawkę.

Polak istota stłamszona

Być może pomimo pokracznej formy i przerysowanej narracji „Dlaczego ja?” czy „Trudne sprawy” mogłyby nam dać wyobrażenie o tym, jak „zwykły Polak wyobraża sobie zwykłego Polaka i jego problemy”. Dramaty bohaterów sprowadzone zostają jednak do najprostszych, wulgarnych klisz. Już sam „zwykły człowiek” to jeden z takich schematów. Bohaterami są przede wszystkim ludzie z niższych klas polskiego społeczeństwa; zamierzona typowość tych postaci przeradza się w karykaturalną wręcz stereotypizację. Mieszkają we wnętrzach, które są wyolbrzymionym wyobrażeniem przeciętności, ubierają się i mówią tak pospolicie, że aż sztucznie. Stopień przerysowania ich codziennych problemów tworzy wręcz nowy świat, zamiast – zgodnie z deklarowanym założeniem – akcentować problemy tego prawdziwego. Problem leży w tym, że kłopoty z „Trudnych spraw” nie są ani zwykłe, ani codzienne.

Chyba najczęstszym stereotypowym rozwiązaniem jest tu podział ról na ofiarę i oprawcę. Rzeczywistość serialu jest dwuwymiarowa i główny bohater jest zawsze osobą krzywdzoną, które zmaga się z losem. Czy typowy Polak to człowiek fundamentalnie stłamszony przez urzędników, sąsiadów czy rodzinę? Po drugiej stronie stoją zdradzieccy mężowie, tzw. stalkerzy, buntownicze dzieci czy niezrównoważony urzędnik Dariusz. O ile celem paradokumentów miało być pokazanie, że standardowe wyobrażenia o „zwykłych ludziach” są niesprawiedliwe, to przerysowanie ich typowych zachowań prowadzi do groteski, umacniając stereotypy.

Gdzie jest autor?

Czy możemy udawać, że mówimy o dramatach ludzkiego życia, w rzeczywistości nie zważając na to, jak bardzo są one wyśmiewane – bo ważna jest tylko oglądalność? Popkultura pozwala nam na całkowity cynizm w tej kwestii. W jej ramach wszystko jest możliwe: rozrywka jest przecież dla ludzi i nie ma granic dobrego smaku. Każdy temat – dopóki przyciąga odbiorców – jest dozwolony; widownia, usadzając się przed telewizorem, daje twórcom społeczne przyzwolenie na tego typu zjawisko. Ten rodzaj konsensusu jest możliwy tylko w ramach kultury masowej: producenci serialu zapewniają nam najprostszą możliwą rozrywkę, a my nie zgłaszamy żadnych zastrzeżeń co do jej jakości.

Z punktu widzenia autorów serial ten nie ma jednak widowni. Nie adresują go do nikogo, ponieważ nie jest w pełni ani edukacyjny, ani rozrywkowy. Jego publika to dwie grupy: młodzi, wyśmiewający dziwaczną formułę programu, oraz starsi, czytelnicy „Faktu” i „Super Expressu”, którzy wyczekują na codzienną porcję problemów „z życia wziętych”. O ile z początku wzruszenie, edukacja i misja mogły być założeniami tego dziwnego tworu, to upór w produkowaniu stereotypów i karykatur świadczy raczej o wyrachowaniu jego autorów. „Trudne sprawy”, „Dlaczego ja?” i „Pamiętniki z wakacji” doskonale pokazują, jak funkcjonuje telewizja w kulturze masowej. Mimo to warto obejrzeć kilka odcinków – mało jest bowiem rzeczy tak śmiesznych, a ogromnie przez to smutnych.

* Jakub Stańczyk, student drugiego roku Międzywydziałowych Indywidualnych Studiów Humanistycznych. Stażysta w „Kulturze Liberalnej”.

  „Kultura Liberalna” nr 149 (46/2011) z 15 listopada 2011 r.