Jacek Wakar
Dzieci Kieślowskiego
Pisałem już o w tym miejscu o moich osobistych powrotach do Kieślowskiego, o tym, że mimo upływu lat wciąż są tacy, co jego obecności nie chcą się wyzbyć. Co prawda, na przeciwległym biegunie są tacy, wcale nie ostatni, co nazywają Kieślowskiego Małgorzatą Kalicińską polskiego kina. Ich prawo. A jednak spuścizna Kieślowskiego przetrwała. Nie idzie nawet o to, że ciągle i na całym świecie (z wyjątkiem Polski, oczywiście) pokazują jego filmy. Raczej o to, że ślad Kieślowskiego tkwi w innych twórcach i wyraźnie określa ich dzieła.
Dwa przykłady z ostatnich tygodni. Zupełnie inne, a jednak gdzieś podobne. Takie same, gdy myśleć o grze z widzem, szukaniu z nim porozumienia, wreszcie sposobie prowadzenia historii. Bliskie sobie, bo kino jest współczesną przypowieścią, w której mniej ważny jest czasowy konkret. „Kino to bajka o ludziach” – mawiał reżyser „Przypadku”. I takie właśnie bajki – jedną okrutną, a drugą wzruszająco smutną, choć ze szczęśliwym zakończeniem – nakręcili ostatnio Greg Zgliński i Lone Scherfig.
Pierwszy dał się poznać z „Całej zimy bez ognia”, której nie kupiłem, z powodu dziwnie hermetycznej, bazującej na wszelkich dziwnościach formy. Teraz jednak ze wszelkich gierek zrezygnował na rzecz przypowieści właśnie. „Wymyk” mógłby nakręcić Kieślowski, chociażby ją współczesną reinterpretację relacji Kaina i Abla. Tym pierwszym jest u Zglińskiego fascynujący Robert Więckiewicz, drugim – Łukasz Simlat. Wszystko, co najważniejsze, dotyczy konsekwencji zdarzenia, które zaprowadziło jednego z braci na skraj śmierci, drugiego zaś postawiło w (niewypowiedzianym) stanie oskarżenia. Bo Alfred Więckiewicza patrzył tylko, jak bandyci biją jego brata. Coś związało mu ręce. Resztą zaś jest próba własnego odkupienia, zmazania z siebie grzechu, sprawdzenia, czy możliwa jest wina bez kary. U Zglińskiego jedno zdarzenie infekuje świat, zamazuje jego dotychczas bardzo wyraźne kontury. „Wymykowi” towarzyszy taki sam duch, jak „Dekalogowi”. Ten sam namysł nad wyborem bohatera, bez rozsądzania, niepotrzebnych podkreśleń. W zawieszeniu.
U Lone Scherfig z pozoru historia się domyka. Duńska artystka mocno weszła na scenę filmami „Włoski dla początkujących” oraz „Wilbur chce się zabić”. Potem połknęły ją wielkie studia, co przyniosło komedię „Była sobie dziewczyna”. „Jeden dzień” też na pierwszy rzut oka wpisuje się w romantyczny schemat, ale w istocie go rozsadza. Oto historia miłosna, której akcja toczy się przez jeden dzień każdego roku i tak przez lat 20. Oto komedia romantyczna, w której bohaterom się nie udaje, nie są zadowoleni ze swojego życia, pozorny sukces tylko zasłania samotność. A kiedy wreszcie mają szansę na szczęście, przydarza się bezsensowna i niewytłumaczalna śmierć. Tak sobie myślę, że na kanoniczne dzieło Kieślowskiego za wiele w tym ukłonów wobec masowej widowni, ale podejście do opowieści jest całkiem podobne. Scherfig lekceważy bowiem kanony gatunku, w zupełnie innych proporcjach niż zazwyczaj mieszając komediowe i romantyczne składniki. Na przekór obsadza też hollywoodzkich gwiazdorów – naprawdę piękną Anne Hathaway i Jima Sturgessa.
Niby nic, a powódź takich samych filmów o takich samych bohaterach cieszy.
A w patronacie Krzysztofa Kieślowskiego nie ma żadnej przesady. I to też cieszy. Miło, kiedy artysta pozostaje żywy. Nawet po.
* Jacek Wakar, szef działu Kultura w „Przekroju”.
„Kultura Liberalna” nr 150 (47/2011) z 22 listopada 2011 r.