Łukasz Jasina
On nie był intruzem. O Leopoldzie Ungerze
Kiedy poznałem Leopolda Ungera, był już człowiekiem-symbolem. Pozostawał osobą niezwykle czynną i otwartą na przychodzące nowości, pisywał jeszcze teksty. Po latach stawał się ponownie polskim dziennikarzem – nie publikował już wyłącznie w brukselskim „Le Soir”, ale także w naczelnym dzienniku III RP, „Gazecie Wyborczej”. Miał też w sobie dziennikarską ciekawość świata, która niektórym adeptom tego zawodu znika koło trzydziestki. Każda rozmowa w Lublinie czy Warszawie dowodziła, że ciągle się uczy, a jego teksty pisane w 2008 roku przyciągały czytelników tą samą świeżością, co te z roku 1969. Był także dziennikarzem rzetelnym, a o takich obecnie trudno.
Najciekawszą rozmowę z Leopoldem Ungerem odbyłem w pamiętającym jeszcze czasy gierkowskiej świetności apartamencie hotelu „Victoria”. Redaktor był gościem organizowanej przeze mnie konferencji. Pretekstem do rozmowy była wydana właśnie książka o europejskich rodach, w której znalazło się miejsce dla historii rodziny Ungerów. Powiedział mi wtedy: „Niech Pan spojrzy – my Żydzi mamy zdecydowanie bardziej europejskie powiązania niż polskie rody arystokratyczne. To my mocowaliśmy Polskę w Europie”.
Lwów
Unger był lwowianinem. Wywodzenie się z tego miasta to wielka odpowiedzialność – bez Lwowa nie ma wszak historii Polski, Ukrainy czy też dziejów społeczności żydowskiej. Jest ono genezą osobowości Martina Bubera, Paula Muniego, Leopolda Infelda czy Hugona Steinhausa. W tym mieście kształtowali się wielcy ludzie, by potem wypłynąć na szerokie wody całego świata. Międzywojenny Lwów był ośrodkiem polskiej kultury w całej jej świetności – nie każdy wyjechał wszak do stołecznej Warszawy. Uniwersytet i Politechnika Lwowska prosperowały doskonale. Miasto to było również ostoją opozycji – manifestacje robotnicze czy postawa rektora Stanisława Kulczyńskiego (jako jedyny rektor w Polsce sprzeciwił się gettu ławkowemu) są tego najlepszym przykładem. Wreszcie Lwów był miejscem, gdzie polski patriotyzm przejawiał się w wielkich czynach. I właśnie to miasto ukształtowało Ungera. Spolonizowana rodzina żydowska i jej świat zostały jednak zniszczone we wrześniu 1939 roku.
Po Zaleszczykach
Siedemdziesiąt lat po zakończeniu wojny żyje coraz mniej świadków ucieczki Polaków do Rumunii. Mit szosy zaleszczyckiej, choć nieprawdziwy, niezwykle inspirował wyobraźnie demaskatorów II RP, wspieranych przez władze PRL. Leopold Unger, siedemnastolatek który uciekł wtedy do Rumunii, pozostawił nam jednak pełniejszy obraz katastrofy swojego świata. Jego życie rozpoczynało się wówczas od nowa. Swoich bliskich miał już nigdy nie spotkać i pozostały mu po nich tylko listy pisane z Lwowa, ale już sowieckiego. Dla niego samego Rumunia okazał się jednak miejscem nadspodziewanie przyjaznym. Przetrwał mordy dokonywane na ludności żydowskiej przez „Żelazną Gwardię” Horii Simy oraz tamtejszy Holokaust przeprowadzany już za wiedzą marszałka Antonescu. Unger poznał inny Bukareszt – cywilizowane i europejskie miasto, które dało światu Ionesco i Eliadego. Spędził w nim kilka twórczych lat.
Życie odzyskane po raz pierwszy
W 1945 roku Leopold Unger przystąpił do odbudowy swojego życia. Dwie powojenne dekady to mozolna droga dziennikarska – od posady korespondenta PAP w Bukareszcie aż do stanowisko sekretarza redakcji w popularnym dzienniku „Życie Warszawy”. Pomimo stalinizmu i okresu gomułkowskiego polscy dziennikarze stanowili wybitną warstwę ówczesnego społeczeństwa. Unger był, obok Kapuścińskiego, świadkiem i komentatorem rewolucji kubańskiej, a także prekursorem dzisiejszego dziennikarstwa analitycznego. Jego postawa – zdobywanie pozycji ciężką pracą – powinny być przykładem dla współczesnej braci dziennikarskiej. Ale czy dzisiejsi studenci dziennikarstwa, marzący od razu o posadach felietonisty, potrafią być równie skromni?
Niestety ponownie w życie redaktora Ungera brutalnie wtargnęła polityka. Nadszedł Marzec 1968 roku. W Polsce nie było już dla niego miejsca. Po różnych perturbacjach wylądował wraz z rodziną w Brukseli, gdzie po raz kolejny wszystko zaczęło się od początku.
Życie odzyskane po raz drugi
W okolicach pięćdziesiątki Unger nauczył się nowego języka i zrobił karierę w mediach belgijskich. „Le Soir” było ważną gazeta, ukazującą się w istotnym ośrodku ówczesnej Europy Zachodniej. Unger pisywał po francusku i angielsku, stał się rozpoznawalnym analitykiem – zwłaszcza w sprawach radzieckich. Do tomu „Le Grand retour”, wydanego w 1977 roku dzieła, którego Unger był współautorem, przedmowę napisała Golda Meir. W powszechnej świadomości Unger stał się integralną częścią środowiska paryskiej „Kultury”. Nie był jednak jej założycielem, jak Jerzy Giedroyc, czy też bliskim współpracownikiem od samego początku, jak Juliusz Mieroszewski czy Bohdan Osadczuk. Wkroczył na jej łamy w momencie, gdy była już zjawiskiem ukształtowanym. Po roku 1989 Unger znowu stał się czynnym uczestnikiem polskiego dyskursu publicznego. Publikował w Polsce artykuły i wspomnienia, czatował i blogował. Był stałym gościem konferencji naukowych i Forum w Krynicy. Powszechnie go ceniono.
My – nowe pokolenie – żyjemy w czasach spokojniejszych. Niemniej do tej pory czerpaliśmy z doświadczeń ludzi-symboli. Unger łączący w sobie historię Polski międzywojennej, wojny, PRL i emigracji, jednak pozostawił nas samych z własnymi problemami. Możemy teraz korzystać już tylko z jego bogatego dorobku publicystycznego. Autobiografia Leopolda Ungera nosi tytuł „Intruz”. Ale on na pewno nim nie był. Byli nimi ci, którzy go z Polski wyrzucili. Szczęście, że po latach w pewnym sensie do kraju wrócił.
W powodzi świątecznych newsów, tragicznych wieści z Afganistanu, śmierci zbrodniarza z Phenianu i wielkiego człowieka z Hrádečku, gubi się śmierć redaktora Ungera. Taka jednak bywa historia.
* Łukasz Jasina, historyk kina, członek zespołu „Kultury Liberalnej”.
Kultura Liberalna nr 154 (51/2011) z 20 grudnia 2011 r.