Katarzyna Kasia
ACTA i porywacze dzieciątek
W połowie lat 90. XX wieku opinią publiczną na południu Włoch wstrząsnęła seria porwań. Tym bardziej zatrważająca, że ich ofiarami były dzieci – a właściwie dzieciątka, konkretnie mówiąc Dzieciątka Jezus porywane z kościołów. Miejsce w żłóbku czy w ramionach świętych zajmowały zamiast nich kartki z żądaniami, podpisane przez tajemniczego porywacza Luthera Blisseta. Czego chciał? Przede wszystkim wspierania przez Kościół i lokalne władze najuboższych, wydawania darmowych posiłków oraz opieki nad dziećmi z rodzin społecznie wykluczonych. Kim był? Tutaj sprawa robi się nieco bardziej skomplikowana. Czy był Robin Hoodem, bohaterem walczącym w słusznej sprawie, rewolucjonistą? Nie, był piłkarzem. Zaraz, zaraz: piłkarzem? Tak, urodził się na Jamajce w 1958 roku, jego międzynarodowa kariera sportowa rozwijała się dynamicznie (w latach 80. grał nawet w klubie AC Milan), obecnie pracuje jako trener.
Ale dlaczego piłkarz z Jamajki porywał Dzieciątka Jezus z kalabryjskich kościołów? Dlaczego w tak nietypowy sposób postanowił walczyć z niesprawiedliwością i nierównościami społecznymi? Dlaczego akurat we Włoszech?
Kim był Luther Blisset, którego szukamy – porywacz Dzieciątek Jezus? Nie był zwykłą ludzką jednostką. Przyszedł na świat od razu jako dorosły człowiek w 1994 roku w Bolonii, kiedy tym właśnie imieniem i nazwiskiem postanowiły podpisywać się kolejne osoby identyfikujące się z postulatami „ludowego bohatera ery cyfrowej”. Stał się „twarzą” czy może etykietą internetowego kolektywu walczącego, tworzącego, działającego na bardzo wielu różnych frontach: nie tylko porywał, ale także tworzył, a jego dzieła wyszły poza sieć –– powstały muzyka, malarstwo, instalacje. Napisana przez Luthera Blisseta powieść „Q. Taniec śmierci” została nawet przetłumaczona na język polski. W swoim niezbyt długim, zaledwie pięcioletnim życiu zdążył osiągnąć imponująco wiele: 31 grudnia 1999 roku popełnił co prawda rytualne seppuku, ale idea pozostała i kontynuują ją kolejne grupy.
Czego nas nauczył Luther Blisset? Przede wszystkim tego, że działania zapoczątkowane w sieci mogą przekładać się na kształt rzeczywistości, w której żyjemy. Wystarczy w tym miejscu wspomnieć chociażby Arabską Wiosnę, stanowiącą historyczny dowód potęgi portali społecznościowych. Coś, co zaczyna się w internecie, może znaleźć kontynuację w prawdziwym życiu, w świecie pozacyfrowym. Robin Hood sieci przypomniał mi się przy okazji dyskusji nad budzącą słuszne wątpliwości i kontrowersje umową ACTA. Jeśli jego matki i ojcowie mieli rację, to poważnych przemian, wynikających z pojawienia się tego rodzaju możliwości globalnej komunikacji, nie da się powstrzymać. Tym bardziej że – jak głosi hasło Wu Mingów, potomków Blisseta – „this revolution is faceless”.
Nikomu nie trzeba dziś tłumaczyć, że internet to potęga: można w nim znaleźć właściwie wszystko. Od śmieci po arcydzieła, od miłości po pornografię, od porozumienia po trollowanie na forach. Jest wyrazem naszych tęsknot, realizacją potrzeb, przestrzenią umożliwiającą nawiązywanie kontaktów międzyludzkich. Wbrew pozorom pozwala czasem właśnie opuścić „wieżę z kości słoniowej” i zobaczyć, jak wygląda inny świat, inne wartości, inne punkty odniesienia.
Przeczytałam ostatnio następujący post: „Czy istnieje coś takiego? Mój brat lubi czytać książki. Rocznie wydaje na nie ponad 1000 zł, jak obliczyłam. Pomyślałam, że ja też bym mogła coś przeczytać. I tu zaczyna się moje zasadnicze pytanie. Czy istnieje coś takiego jak wypożyczalnia filmów, tyle że zamiast filmów można wypożyczyć książki?”. Zastanawiające, prawda? Przygnębiające. Smutne. Śmieszne. Pojawia się pytanie: czy osoba, która zamieszcza taki wpis, istnieje? Może to jest jednak jakaś prowokacja w stylu Luthera B.? Mająca zwrócić naszą uwagę na problem powszechnego zidiocenia i postępującego obniżania intelektualnego poziomu młodzieży? A jeśli to dzieje się naprawdę? Czy to możliwe, że komuś udało się przejść chociażby obowiązkowe poziomy edukacji, nie usłyszawszy o czymś tak podstawowym jak biblioteka? Nie mówię przecież o bogactwie erudycyjnych odniesień, o nawiązaniach do Borgesa czy nawet do Umberta Eco – oto pojawia się ktoś, kto nie wie, że można wypożyczyć książkę!
Można załamać ręce i zwyczajowo ponarzekać, że młodzież jest coraz gorsza. Problem polega na tym, iż takie reakcje niczego nie zmieniają. Można odpisać autorce postu, że istnieje coś takiego, nazywa się biblioteka i tak, są tam liczne książki, które można sobie wypożyczać do woli. Ale można się też spróbować zastanowić nad szerszym kontekstem: dziewczyna nie wiedziała o tym, że istnieją biblioteki. Ale wiedziała, że istnieje internet. Poza tym umiała z niego skorzystać, zadać pytanie, które być może spowoduje, że jej życie wypełni się całkiem nową treścią.
Czy wobec tego wniosek nie jest oczywisty? Internet powinien pełnić funkcję biblioteki. Zamiast na siłę oddzielać kulturę „popularną” od „wysokiej”, powinniśmy starać się wypełnić go jak najbardziej wartościową treścią. Przecież, jak każde medium, jest wyłącznie pośrednikiem, ale o tyle szczególnym, że mamy powszechny i rzeczywisty wpływ na to, co się w nim znajduje. W tym sensie spełnia marzenia Waltera Benjamina, który postulował, aby codzienna gazeta była współtworzona przez dziennikarzy i czytelników, bo tylko wtedy będzie mogła dotykać spraw naprawdę ważnych dla społeczeństwa. Dlatego jestem wielką fanką takich projektów jak Wolne Lektury. I nie boję się, że książki znikną. One właśnie ożyją, choć być może autorka cytowanego wpisu nie musi zaczynać swojej czytelniczej przygody od uwolnionego właśnie Joyce’a.
Protest przeciw umowie ACTA sprawił, że mnóstwo ludzi oderwało się od komputerów. Umówili się przez internet i wyszli na ulice, żeby bronić swojej niezależności. Przebieg protestów był, jak wiemy, bardzo zróżnicowany: od pokojowych milczących demonstracji aż po rzucanie kamieniami. Wszyscy zainteresowani znaleźli tu argumenty na rzecz swoich tez. Aktywni użytkownicy sieci są najbardziej zaangażowani w życie kulturalne lub właśnie na odwrót: to banda złodziei, chcących bezkarnie naruszać, ba, nawet łamać, prawa autorskie, pozbawiając twórców należnych im dochodów. Socjologowie na pewno sporządzą niezwykle interesujące raporty i zestawienia.
Te demonstracje były i będą wielkimi randkami w ciemno: funkcjonując w internecie, poznajemy ludzi, choć przecież mogą to być kolejne wirtualne inkarnacje Luthera Blisseta. Nieistotne. Zamiast piłkarza z Jamajki pojawia się teraz Anonymous. Paradoks polega na tym, że tak naprawdę się nie znamy, nie widzimy, nie dotykamy – będąc awatarami, mamy o wiele większy wpływ na to, jak prezentujemy się innym. Znam osoby, które spośród setek znajomych na FB w realu znają zaledwie kilka osób. Czy to jest problem? Nie, znak czasów. Nowe możliwości nawiązywania kontaktów sprzyjają realnej izolacji, która jest jednak połączona z aktywnym uczestnictwem w wirtualnej wspólnocie.
Randka w ciemno to przecież spotkanie z nieznajomym czy nieznajomą, wielka niewiadoma i ryzyko podejmowane po to, by poznać się naprawdę. Może się okazać, że nie było warto. Ciekawa jestem, kiedy z tego zrezygnujemy? Protesty przeciwko ACTA dowodzą, że o wirtualną wolność internauci chcą walczyć w rzeczywistości, spotykając się, skacząc, rzucając kamieniami. Nie chcę się tu wdawać w rozważania dotyczące samej zasadności protestów, kwestie związane z prawem autorskim itd., chciałabym natomiast przypomnieć, że jak pisał Karl Jaspers, „rozum jest totalną wolą komunikacji”. Nawet jeśli manifestuje się w pytaniu o to, czy książki można wypożyczać tak jak filmy.
* Katarzyna Kasia, doktor filozofii.
„Kultura Liberalna” nr 162 (7/2012) z 14 lutego 2012 r.