Jacek Dobrowolski
„Płonąca stodoła”
Jeśli projekt Betlejewskiego jest kontrowersyjny, w co wątpić nie można, to głównie ze względu na jego dotkliwą niejednoznaczność i wielowymiarowość. W tym jednak prowokuje on bardziej niż wiele innych, nawet jeśli mniej „kiczowatych”, nawet jeśli znacznie bardziej subtelnych i intelektualnie doniosłych. Nie tylko wywołuje skrajne emocje, ale i w sposób ponadprzeciętnie gwałtowny, brutalny, prawie nieznośny, domaga się przemyślenia i osądu.
W bardzo udany sposób łącząc prostotę – jeśli nie wręcz prostactwo – z wielowarstwowością, odlot (a może wręcz „przekręt”) ze zgrozą, tupet z niewinnością, efektowność z łatwością i dosadnością przekazu, naiwność z cynicznym wyrachowaniem, a wreszcie, bardziej już po stronie odbiorcy, poczucie niesmaku z – mimo wszystko – fascynacją i dreszczem, „Płonąca stodoła” okazuje się artystycznym sukcesem, którego kryterium niejako sama sobie, mocą własnego, suwerennego gestu, wyznacza. Nawet jeśli uznamy to wydarzenie za kiczowate, albo i – choć o wiele mniej skłaniałbym się ku takiej ocenie – moralnie naganne, to jest ono w stanie bronić się nie tylko przez wskazanie na świadomą intencję, by takim właśnie być, i z góry powzięte założenie, że taką cenę będzie musiało zapłacić, ale przede wszystkim dlatego, że samo przez się i dla samego siebie, mocą swej osobliwej pojedynczości, powołuje ono własną zasadę; jest autonomiczne czy wręcz „sobiepańskie”, idzie pod prąd w nietrywialnym, niebezpiecznym sensie tego słowa.
To dlatego poprzestając na etykietce kiczu czy „obciachu”, albo też ograniczając się do samego moralnego oburzenia, odmawiając dalszego „nie, ale…”, jakie z konieczności trzeba wypowiedzieć wobec tego zdarzenia (a jednak, a jednak…), okazalibyśmy się chyba głupsi od niego samego. Wydaje mi się, że nie można tu poprzestać na deprecjacji i demaskacji, że trzeba powiedzieć coś więcej, i owo „coś” koniec końców okazuje się – przynajmniej w moim przekonaniu – ważniejsze od tego, że „to kicz i hańba”. Jeszcze inaczej: „kicz” musi pojawić się tu jako usprawiedliwiony element oskarżenia, ale w ostatecznej instancji tę wątpliwość należy chyba rozstrzygnąć na korzyść oskarżonego.
Osąd powyższy może się wydawać jakąś pokrętną dialektyką, a jednak (a jednak) nie udałoby mi się go bardziej ujednoznacznić; sam się waham i myślę, że wahanie, wewnętrzna oscylacja musiała być także udziałem autora projektu, tym większe więc zdają się jego odwaga, determinacja, brawura. Pokrętność owa może mieć związek z tym, że mówimy tu o swego rodzaju – bardzo „swego rodzaju”, ale też bardzo esencjonalnie – skandalu. Skandalu w epoce postskandalicznej, skandalu w epoce, która nie zna już skandali. W tym sensie Betlejewskiemu udała się rzecz prawie niemożliwa, zdołał zrealizować marzenie niejednego artysty. Zapewne stąd w dużej mierze bierze się powszechna niechęć innych artystów do tego autora (pomijam tu pozostałe zarzuty, jakie mu się w tym oraz w innych kontekstach stawia). Co gorsza i co jeszcze dodatkowo komplikuje sprawę, udało mu się to trochę „na przypał”, nie potrzebne były do tego ani szczególna erudycja, ani wybitna inteligencja, wręcz przeciwnie, ta rzecz jest tym bardziej intrygująca (i irytująca), że w jakiś sposób idiotyczna. To, jak Betlejewski w szortach i chłopsko-słowiańskiej bluzie znika w płonącej stodole, ma w sobie element głupoty, której jednak nie można odmówić pewnej mądrości…
Również w wymiarze społecznego odbioru (i współuczestnictwa, które pokazuje reportaż) to dzieło okazuje się – czy nam się to podoba, czy nie – sukcesem; potrafi wywołać pewien pułap napięcia czy wręcz histerii, o którym wiele innych dzieł tylko marzy w nostalgicznej aurze niemożności. Reakcje, jakie wywołał happening Betlejewskiego, porażają intensywnością, są gwałtowne i autentyczne, ale zarazem, co jeszcze bardziej niesamowite, zostają przez ten happening przechwycone i włączone w pole jego własnej intensywności i oddziaływania, stają się jego częścią, podporządkowują się bezpośrednio jego logice. W pewnej chwili ktoś w filmie mówi, że ten happening musiał wywołać kontrhappening (mając na myśli dwóch młodych mężczyzn, którzy protestują przeciw spaleniu stodoły, sadowiąc się na jej stryszku i odmawiając jego opuszczenia), należałoby jednak dodać do tego, że wywołując go, potrafił jednocześnie go wchłonąć i rozegrać na własną korzyść. Element kontry, protestu jest tak bardzo w harmonii z całością akcji, że powstaje podejrzenie, iż dwaj protestujący są asystentami samego Betlejewskiego, jednak podejrzenie to świadczy właśnie na korzyść autora, i nawet jeśli ostatecznie tak nie jest, to już sam fakt, że tak by być mogło, jest tu czymś ciekawym, dowcipnym, szczęśliwym. Również moment, w którym gromada nietrzeźwych (zapewne) lokalnych młodzieńców w brutalny sposób zmusza tamtych dwóch (w przeciwieństwie do nich noszących się z wielkomiejska) do opuszczenia stodoły („bo chcemy wreszcie zobaczyć, jak się pali, i już iść”), w przedziwny sposób składa się na sens, kolejne znaczenie, kolejny wymiar całej akcji: powtórzenie nabiera tu nieoczekiwanie dodatkowej głębi, potęgując grozę i każąc zastanawiać się nad tym, jak bardzo podobni byli w swym zachowaniu oryginalni podpalacze z Jedwabnego. Wobec tego wszystkiego nie sposób tylko wzruszyć ramionami czy wydąć wargi w niesmaku.
Najbardziej istotnym argumentem przeciw happeningowi i jego urzeczywistnieniu były protesty tych, których trauma Jedwabnego dotyczy osobiście. Być może właśnie ich protest należało wziąć pod uwagę. Jeśli tak, to Betlejewski postąpił w tym sensie wbrew temu, co należało, ignorując ich sprzeciw; niewykluczone, że zranił niejedną osobę – to zasługuje na naganę, lecz czy na bezwzględne i radykalne potępienie? Inna ważna rzecz to pojawiający się zarzut o trywializację zbrodni w duchu rażącej dosłowności – niedelikatność, grubiaństwo. Co do trywializacji, to wydaje się, że wcale nie słabszą jej formą – choć na pewno uprawomocnioną i skonwencjonalizowaną aż do banału – są rozmaite rocznicowe obchody, które niezależnie od podniosłego nastroju i wzniosłej intencji bardzo wielu ludzi właśnie zobojętniają, nudzą, nużą: typowe państwowe rytuały prowadzą bardziej do „otorbienia” traumy niż do jej autentycznej ewokacji, przeżycia; oswajają i dystansują – natomiast „płonąca stodoła” w tej samej mierze przybliża, jako swoista „atrakcja”, co poraża nieswojością w bezpośrednim przeżyciu. Parzy. Jeśli w aurze lipcowego pikniku, w tłumie gapiów, którzy zjechali się, jak można sądzić, z całej okolicy, mają miejsce niekontrolowane eksplozje; jeśli mamy poczucie pewnego zamącenia, konfuzji, prawie gwałtu na ciele społeczeństwa, które zdaje się konwulsyjnie wić, choć i stara się na różne sposoby nadrabiać miną (całą gamą min: grymasem głupiego uśmieszku, pogardy, agresji lub moralnej wyższości), to dlatego, że wydarzenie to – choćby nawet i nie kryła się za nim wielka idea ani zwłaszcza intelektualne wyrafinowanie – punktowo uderza w sam nerw, a może wręcz splot różnych nerwów, wstydów, ran. I znów – czy nam się podoba, czy nie – wygrywa to na swoją (nie)sławę, nawet najbardziej ugruntowanemu niesmakowi przeciwstawiając triumfalnie swą donośną, niepodważalną, nieusuwalną samoistność. Samoistność co do zasady wręcz ontologiczną, skoro można zaryzykować tezę, że wydarzenie to stało się odrębnym bytem, zdoławszy wykroczyć zdecydowanie ponad zwykłą dla większości happeningów efemeryczność. Błędne natomiast wydaje mi się oskarżenie autora – czy samego wydarzenia – o antysemityzm.
Nie ma tu miejsca, żeby rozwinąć i uzasadnić argumentami taką definicję sztuki, artyzmu, zgodnie z którą happening Betlejewskiego – niezależnie od wszystkich mniej lub bardziej ewidentnych jego mankamentów i płycizn – stanowić mógłby wręcz kwintesencjonalne (nawet jeśli niedoskonałe) jej urzeczywistnienie; jestem jednak przekonany, że perspektywa taka dałaby się całkiem dobrze wybronić i nie byłaby wcale najmniej interesująca z możliwych.
* Jacek Dobrowolski, pisarz, filozof, adiunkt w IF UW, autor „Filozofii głupoty”, redaktor „Orgii Myśli”.
„Kultura Liberalna” nr 165 (10/2012) z 6 marca 2012 r.