Katarzyna Kasia

O czym nie można milczeć

W 1982 roku ukazał się po raz pierwszy tekst Saula Friedländera „Refleksy nazizmu. Esej o kiczu i śmierci”. Po trzydziestu latach pojawiło się polskie tłumaczenie, wydane nakładem Wydawnictw Uniwersytetu Warszawskiego, mamy więc powód, żeby zastanowić się nad słusznością zastosowania przez autora pojęcia kiczu jako narzędzia do analizy zjawiska faszyzmu, a konkretniej – nazizmu. Co łączy „sztukę szczęścia” i zbrodniczy niemiecki totalitaryzm? Czy w ogóle istnieje jakikolwiek wspólny mianownik dla dwóch zjawisk, które na pierwszy rzut oka wydają się skrajnie różne, niemożliwe do połączenia?

Sam nazizm jest zdaniem autora eseju zjawiskiem z istoty kiczowatym: o jego popularności „przesądzała nie tyle wyrazista ideologia, ile potęga obrazów i fantazmatów”, a te wyrażają się nie w dyskursie, lecz właśnie dzięki zdolności nawiązywania bezpośredniego kontaktu z emocjami, w ramach tego, co mieści się w obrębie doświadczenia estetycznego. W tym sensie nazizm (mniej lub bardziej świadomie, z premedytacją albo bez) posługiwał się kiczem, wykorzystując jego moc uwodzenia. Definiując kicz, Friedländer odwołuje się do Abrahama Molesa, piszącego między innymi, że kicz to „szczypta dobrego gustu wobec zupełnego braku gustu, sztuka zanurzona w brzydocie, mała gałązka jemioły zawieszona pod lampą w poczekalni kolejowej (…)”. Kicz to „sztuka dostosowana do życia” – nie szukająca nowości, poprzestająca na zapewnieniu odbiorcy poczucia bezpieczeństwa i umacniająca w nim przekonanie, iż świat jest miejscem przyjaznym, spokojnym, gemütlich. Nie będą się z nim wiązały przełamywanie tabu, naruszanie granic, kwestionowanie powszechnie panujących opinii o tym, co jest ładne.

Jednak kłopot (czy jak pisze Friedländer „estetyczny dreszcz”) pojawia się w momencie, kiedy kicz łączy się ze śmiercią, kiedy zza fasady bezpiecznej przytulności wygląda motyw destrukcji. W tym kontekście pojawia się wzniosły, romantyczny bohater, oddający życie w sposób heroiczny, najlepiej na tle zachodzącego słońca. Antoni Słonimski zwrócił kiedyś uwagę Kornelowi Makuszyńskiemu, że porównanie „piękny jak śmierć na wojnie” jest jednak jak na satyryka odrobinę zbyt smutne, uchwytując tym samym istotę kiczowatego, sentymentalnego obrazu śmierci. „Rzeczą naprawdę istotną – pisze Friedländer – jest nieustanne utożsamianie nazizmu ze śmiercią: nie z realną śmiercią w jej zwyczajnej grozie i tragicznej banalności, lecz ze śmiercią zrytualizowaną, wystylizowaną, poddaną estetyzującym zabiegom, ze śmiercią, która chce być nośnikiem grozy, upadku i potworności, ale ostatecznie jawi się jako toksyczna apoteoza”. Pojawia się tu specyficzna estetyka (stanowiąca, jak mi się wydaje, kontynuację założeń moralnych oraz praktyki będącej ich konsekwencją) bazująca na kontrastach – z jednej strony kiczowata wręcz harmonia i brak zaskoczeń, z drugiej natomiast śmierć i towarzyszący jej lęk. Można powiedzieć, że pojawia się tu specyficzny język, ukazujący wewnętrzną ambiwalencję przekazu.

Problem języka jest tu zresztą, moim zdaniem, sprawą kluczową. Wychodząc od twierdzeń formułowanych przez negacjonistów (czy „rewizjonistów”), autor pokazuje zjawisko „paraliżu języka”, naturalną tendencję do umniejszania rozmiaru nazistowskiej zbrodni, wynikającą z tego, że nie mieści się nam ona w głowach. Jako przykład przywołuje tekst historyczny, drobiazgowo przekazujący szczegóły pierwszej masakry Żydów deportowanych z Rzeszy (listopad 1941), który ma cechy szczegółowego, rzeczowego raportu, ale jednocześnie jest całkowicie nierealny, bo zwyczajnie nie chcemy wierzyć w to, co zostało w nim opisane. Friedländer pisze: „Po Auschwitz dystans między językiem a wydarzeniami wydaje się nie do pokonania. Niewykluczone, że właśnie ten dystans chroni nas przed nieznośnym ciężarem przeszłości”.

Co zatem z mówieniem o Zagładzie? Czy jedyny możliwy przekaz mieści się w obrębie relacji ocalałych? Czy powinniśmy ograniczyć się do świadectw, ulegając tym samym „pokusie milczenia” (o której pisze George Steiner)? Czy można mówić o tym, co niewyobrażalne? Jakimi środkami wyrazu należałoby się posłużyć, żeby z jednej strony nie popaść w kicz, a z drugiej nie wykazać się brakiem wrażliwości; jak nie urazić uczuć tych, którzy Tam byli, a jednocześnie uniknąć pułapki tandetnego sentymentalizmu? Po pierwsze, za Georges’em Didi-Hubermanem sugeruję odrzucenie kategorii „niewyobrażalnego” – bo o czymś takim faktycznie nie sposób nic powiedzieć, można tylko milczeć. „Niewyobrażalność” nas w pewnym sensie usprawiedliwia: skoro nie można sobie czegoś wyobrazić, nie sposób o tym mówić, nie musimy zatem podejmować wysiłku interpretacji. Oznaczamy Szoa znakiem „niewyobrażalności: i to powinno wystarczyć. Ale to przecież nieprawda: mówimy o zbrodni, która faktycznie miała miejsce w określonej przestrzeni, wydarzyła się w konkretnym czasie. Zapominanie jest, zdaniem Friedländera „stopniowym neutralizowaniem”, gorszym niż negacjonistyczne manipulacje. Wobec tego odzyskanie języka powinno być sprawą zasadniczą. Choć należy się w tym kontekście obawiać możliwości popadnięcia w kiczowatość, która mogłaby „oswoić” albo „złagodzić” coś, co ani oswojone, ani złagodzone być nie powinno.

Sztuka współczesna to przede wszystkim dzieła/działania artystów tzw. trzeciego pokolenia, ludzi, którzy przyszli na świat mniej więcej 30 lat po wojnie i znają ją ze wspomnień dziadków, z lekcji historii, z własnych lektur, z filmów. Dopiero ta generacja ma szansę podjąć próbę pogłębionej analizy. Można się w tym miejscu zastanawiać nad właściwością pewnych ujęć – są prace, które wywołują głębokie doznania, prowokują, stawiają pytania, skłaniają do dokonywania interpretacji. Jednym z bardziej kontrowersyjnych performansów, odnoszących się do tematu Zagłady (chociaż trzeba pamiętać, że chodziło tu o mord w Jedwabnem, kiedy zamknięta w stodole społeczność żydowska została żywcem spalona przez swoich polskich sąsiadów) jest działanie Rafała Betlejewskiego. Pytanie o to, czy ten performans był kiczowaty, uważam za nietrafione: bo co właściwie wynikać by miało z odpowiedzi? Był na pewno „na czasie” – można go potraktować jako element ogólnonarodowej dyskusji, która rozpętała się po publikacji książki „Sąsiedzi” Jana Tomasza Grossa. Posługując się językiem bezpośredniego doświadczenia, artysta próbował odbiorcom coś uzmysłowić, bez szczególnej finezji czy rozbudowanych metafor, ale w końcu samo zdarzenie było przecież właśnie przerażająco jednoznaczne. Działanie Betlejewskiego miało w sobie wiele z egzorcyzmu i być może jego celem miało być katharsis. W tym kontekście ważna jest fizyczna obecność widzów patrzących na płonącą stodołę, ich zróżnicowane emocje: wzruszenie, strach, gniew. Performans ten wpisuje się w szersze spektrum działań artysty: napisy na murach „Tęsknię za Tobą, Żydzie!”, cykle zdjęć nieobecnych, archiwizowanie opowieści o tych, którzy wyjechali, których nam brakuje. Działania te można potraktować jako próbę poszukiwania własnego języka, wyrażenia niezgody na to, co się stało w latach 1939-1945 (ze szczególnym uwzględnieniem lipca 1941) i później, na przykład w marcu 1968 roku.

Ostatnia teza „Traktatu logiczno-filozoficznego” Ludwiga Wittgensteina brzmi: „O czym nie można mówić, o tym trzeba milczeć”. W przypadku Zagłady mamy raczej do czynienia z tezą „o czym nie można milczeć, o tym trzeba mówić”. Ale z pełną świadomością, że mówienie to nie jest łatwe, że czyha na nas wiele pułapek, a kicz jest jedną z nich. Niepokój moralny prowokuje podejmowanie prób poszukiwania nowych środków wyrazu, ponieważ żadna historyczna narracja nie jest w stanie zastąpić bezpośredniego doświadczenia, które – mam nadzieję – może być współcześnie dostępne wyłącznie dzięki sztuce.

* Katarzyna Kasia, filozof, adiunkt Wydziału Zarządzania Kulturą Wizualną ASP.

„Kultura Liberalna” nr 165 (10/2012) z 6 marca 2012 r.