Łukasz Pawłowski
Hillary odchodzi
Hillary Clinton dokładnie rok temu zapowiedziała, że zrezygnuje z funkcji sekretarza stanu po upływie pierwszej kadencji prezydentury Baracka Obamy, i do dziś podtrzymuje swoją decyzję. Zapowiada również, że nie będzie ubiegała się o nominację na stanowisko sekretarza obrony, wiceprezydenta; wykluczyła też swoją kandydaturę na stanowisko szefa Banku Światowego. I choć zapewnia, że ostatnie 20 lat – kiedy jako pierwsza dama, senator, a następnie sekretarz stanu pracowała na najwyższych szczeblach amerykańskiej polityki – było wspaniałym okresem jej życia, to w wywiadzie udzielonym brytyjskiemu „The Economist” sprawia wrażenie bardzo zmęczonej.
Trudno się zresztą dziwić – gazeta wyliczyła, że w ciągu trzech lat pracy w administracji Obamy pani sekretarz złożyła przynajmniej jedną wizytę w 95 krajach i pokonała grubo ponad milion kilometrów. „To w pewnym sensie paradoksalne – twierdzi Clinton – że w czasach panowania wirtualnej rzeczywistości ludzie bardziej niż kiedyś domagają się spotkań osobistych. Chcą być pewni, że ich przyjaźni nie uznajesz za rzecz oczywistą, że naprawdę ich słuchasz, że patrzysz na sprawy z ich punktu widzenia. Tak więc zainwestowaliśmy dużo w budowanie [tego typu] relacji”. Jak te podróże pomogły Stanom Zjednoczonym?
Jak mówi sama Clinton, po objęciu stanowiska jej zadanie polegało przede wszystkim na „ponownym zdefiniowaniu pozycji Stanów Zjednoczonych” na arenie globalnej i „przywróceniu naszej polityce międzynarodowej starej dobrej równowagi”. Wiązało się to z położeniem nacisku na środki dyplomatyczne, które w ostatnich latach „nie tyle zostały zmarginalizowane, co z pewnością nie zajmowały już tak ważnego miejsca w dyskusjach na temat sposobów utrzymania amerykańskich wpływów na świecie”. Przekładając z języka dyplomatycznego na polski, zadaniem Clinton było posprzątanie bałaganu narobionego przez administrację Busha, odbudowanie wizerunku Stanów Zjednoczonych w oczach zaniedbywanych dotąd partnerów, zmniejszenie zaangażowania w Iraku i Afganistanie oraz przeniesienie punktu ciężkości polityki zagranicznej na Daleki Wschód, gdzie obecność USA ma stanowić przeciwwagę dla wzrastającej potęgi Chin, a gdzie, jak przyznaje Clinton, po rządach Busha stosunek do Stanów Zjednoczonych był „sceptyczny”. Z tych powodów Clinton jako pierwsza sekretarz stanu od lat 60. udała się w swoją pierwszą podróż zagraniczną właśnie do Azji, podkreślając tym samym znaczenie, jakie dla Stanów Zjednoczonych ma rejon Pacyfiku.
O ile jednak aktywność Stanów na Dalekim Wschodzie rzeczywiście została zauważona, o tyle w innych częściach świata trudno mówić o jednoznacznych sukcesach. W książce „Bending History: Barack Obama’s Foreign Policy” trójka ekspertów z Brookings Institution – jednego z najstarszych amerykańskich think-tanków – określa politykę zagraniczną Obamy jako „niekompletną”, wymieniając całą listę niedociągnięć. W ramach zapowiadanego głośno „resetu” w stosunkach z Rosją podpisano co prawda porozumienie START o redukcji arsenału jądrowego obu krajów, a nawet uzyskano zgodę Moskwy na wprowadzenie sankcji wobec Iranu w 2009 roku, jednak obecny sprzeciw Rosji wobec dalszych sankcji oraz zawetowanie rezolucji potępiających działania reżimu Asada w Syrii pokazują, że relacje z tym krajem są – mówiąc delikatnie – dalekie od ideału.
Brak interwencji w Syrii to kolejna kwestia z katalogu „niezałatwionych”, ale Damaszek to i tak tylko jeden z wielu amerykańskich problemów na Bliskim Wschodzie. W czasie Arabskiej Wiosny Amerykanie ostatecznie stanęli co prawda po właściwej stronie, zaś pomoc militarna udzielona buntownikom w Libii to majstersztyk w porównaniu z interwencjami w Iraku i Afganistanie, ale po udanych rewolucjach nadchodzi obecnie czas na ponowne ułożenie kontaktów z państwami regionu, przede wszystkim z Egiptem, który wraz z Izraelem i Turcją był głównym sojusznikiem Amerykanów w regionie.
Podtrzymywanie tego sojuszu nie będzie łatwe, a nie sprzyja mu również pogorszenie relacji z Izraelem i zatrzymanie procesu pokojowego na Bliskim Wschodzie. Sama Clinton przyznaje, że rezultatem dotychczasowych starań Amerykanów jest wyłącznie to, że premier Netanjahu spowolnił budowę izraelskich osiedli na Zachodnim Brzegu i „tak jakby” (sort of) zgodził się na powstanie państwa palestyńskiego. Zdaniem „The Economist” dotychczasowe próby lawirowania między obiema stronami konfliktu doprowadziły do pogorszenia stosunków z każdą z nich. Jeśli do tego dodać coraz bardziej realną groźbę izraelskiego ataku na Iran, który – jak pokazują symulacje Pentagonu – wciągnąłby Stany Zjednoczone w poważny konflikt zbrojny, otrzymamy zgrubny obraz wyzwań, z jakimi na co dzień próbuje sobie radzić tylko na Bliskim Wschodzie sekretarz Clinton.
„Pracuję 24 godziny na dobę 7 dni w tygodniu. Nie mogę oderwać oczu od żadnej części świata, myśląc sobie: dobra, dziś nie muszę się tym martwić, niech zrobi to za mnie mój asystent lub ktokolwiek inny”. Czy po rezygnacji z funkcji sekretarza stanu wróci jeszcze do polityki? – pyta na końcu rozmowy dziennikarz. „Nie wiem, naprawdę nie wiem. Może…”.
* Łukasz Pawłowski doktorant w Instytucie Socjologii UW, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.
„Kultura Liberalna” nr 167 (12/2012) z 20 marca 2012 r.