Krystyna Dąbrowska
Język agresji i język czułości
Polszczyzna Tkaczyszyna-Dyckiego, chociaż przyswojona, nigdy nie jest do końca oswojona. To właśnie dlatego jest on poetą zupełnie osobnym i niepodrabialnym.
Gdybym miała określić, czym się różni nowy tomik Tkaczyszyna-Dyckiego od poprzednich, powiedziałabym, że jest to w większym stopniu książka o wygnaniu. Owszem, znajdziemy też w „Imieniu i znamieniu” tematy zawsze obsesyjnie drążone w tej poezji: chorobę psychiczną i umieranie matki; mroczną sferę erotyki, w której przenikają się doświadczenia hetero i homoseksualne; śmierć najbliższych przyjaciół i medytację o zmarłych przywoływanych tylko z nazwiska; tułaczkę bohatera, tożsamego z autorem Dycia, który wyznawał kiedyś: „jesień już Panie a ja nie mam domu”. Wszystkie te wątki pojawiają się w najnowszym zbiorze, jednak zmieniają się ich proporcje, a na plan pierwszy wysuwa się właśnie ów dom, którego brakuje, ale który kiedyś przecież istniał – dom rozumiany dosłownie, położony w rodzinnej wsi poety na Lubaczowszczyźnie oraz dom, którym w dzieciństwie była dla niego kresowa, polsko-ukraińska gwara: język chachłacki.
To właśnie chachłacki, a nie „czysta” polszczyzna, jak informuje „Przypis” zamieszczony na końcu zbioru, był pierwszym językiem autora „Imienia i znamienia”. Tkaczyszyn-Dycki posługiwał się nim do piętnastego roku życia. I tak też w książce chachłackie słowa przynależą do czasu dorastania, kiedy bohatera, „najlepszego we wsi pastuszka”, kobiety obdarowywały owocami: „hniłkami” i „najsłodszymi bziuczkami”. Te obrazy kuszą, by czytać je jako aluzje do miłosnych wtajemniczeń. Nie tylko zresztą obrazy, ale samo brzmienie słów „hniłki” czy „bziuczki” jest pieszczotliwe, figlarne, miękkie, jakby kresowa gwara najlepiej nadawała się na język czułości. I można by ją uznać za nieodłączny element utraconej sielanki dzieciństwa, gdyby nie to, że sielanki nigdy nie było – bo „chachłackość” skazywała na społeczny ostracyzm ze strony polskojęzycznej większości. „Chachłaczka” i „banderówka” – takimi wyzwiskami wiejskie kobiety obrzucały matkę Dyckiego, której ojciec należał do UPA, i która została podwójnie napiętnowana: z powodu swojego pochodzenia oraz dręczącej ją schizofrenii. A jej syn?
dzisiaj po raz pierwszy poszedłem do polskiej
szkoły odtąd jestem chory jestem niczym
nowy święty co wyzbył się wielu słów (kiłakiczka
kryżałki kuteń żmenia)… ..(…)
Tak pisał Tkaczyszyn-Dycki w „Przewodniku dla bezdomnych niezależnie od miejsca zamieszkania” z 2000 roku. W „Imieniu i znamieniu” polscy nauczyciele zwalczają bohatera „słowo po słowie” i grożą mu palcem za język chachłacki. A jednak poeta w tym samym wierszu mówi, że miał wielkie szczęście do polskich nauczycieli. Czy to tylko sarkazm? Sprawa jest chyba bardziej złożona. Polszczyzna okazuje się przecież językiem nie tylko narzuconym przez opresyjną większość, ale też w pewien sposób wybranym – to w nim autor „Imienia i znamienia” zaczął pisać wiersze. Czy dlatego, że musiał do polszczyzny dochodzić, że musiał o nią – i przeciw niej – walczyć? Czy też paradoksalnie język polski, dla którego piętnastoletni uczeń z konieczności „wyzbył się wielu słów” rodzinnej mowy, pozwolił mu po latach te słowa ożywić, zachować w poezji? Jest jeszcze inna przyczyna: po polsku i tylko po polsku mówiła do poety matka, najważniejsza osoba w jego wierszach. Jedynie jej chorobowe ataki agresji „miały miejsce w języku / ukraińskim”, nigdy jednak nie komunikowała się po ukraińsku z synem. Ona, która doświadczyła „strasznej deportacji” i wynarodowienia (mających ścisły związek z jej obłędem), kochała poezję Norwida i chciała swojemu dziecku przekazać najpiękniejszą polszczyznę. Natomiast spolonizowany ojciec, „agresywny polski nacjonalista”, posługiwał się – to kolejna sprzeczność – chachłackim:
od początku nakręcała mnie polszczyzna
mojej matki i jej zakrętasy zawijasy
(„Psiuk”, „dzieciuki”) żeby nie powiedzieć
jej wszystkie ozdobniki kutasiki kutasy
choć to ojciec mówił wyjątkowo po chachłacku
„karagula” i wyjątkowo nieładnie „nasermater”
matka natomiast dlatego że przyszła znikąd
postanowiła pokazać mi i przekazać polszczyznę
od najpiękniejszej strony (…)
i tylko przez nierozum który na nią spadał
krzyczała o strasznej deportacji
Językowy splot ukazany w „Imieniu i znamieniu” to zatem supeł nie do rozwikłania.
Ze świata kresowej gwary poeta został wygnany. Rodzinny dom „spalił się (wraz z chorobą / matki) a co najmniej zawalił”, spaliły się „stareńki świronek”, hniłki, czerecha, słodkie bziuczki. Poszły z dymem rzeczy i lokalne słowa. Pastuszek pogubił zwierzęta i imiona:
zawsze gubiłem bądź to na pidłuhu
bądź to na pastywnyku krówki i świnki
zwłaszcza husiata gdzie jesteście
moje gąski kto nas okrada nie tylko
z obłoków i nie tylko z imion (Jasiejo,
Jasiusio i Jasieczko) i dlaczego wszystko
kończy się na wierszu gdzie jesteście
moje natchnione wierszyki (…)
W innym wierszu bohater wyznaje: „tak naprawdę odkąd / wyjechałem z przemyskiego / nigdy już nie byłem / u siebie”. Ta bezdomność to również bezdomność w języku, w polszczyźnie, która chociaż przyswojona, nigdy nie jest do końca oswojona. Tkaczyszyn-Dycki definiuje siebie, polskiego poetę, jako kogoś, kto „zbliża się ku polszczyźnie, ku polszczyźnie właśnie, ku temu językowi, który był mi zupełnie obcy, zupełnie odległy, co więcej, zupełnie nieobecny, a nawet zupełnie niepotrzebny, bo w tym języku, w którym funkcjonowałem, wydawało mi się, że się sprawdzam od początku do końca”. Może dlatego jego wiersze, rozpoznawalne na pierwszy rzut oka i bardzo zdyscyplinowane formalnie, mają w sobie tyle anarchii. Miesza się w nich w sposób wyjątkowy mowa wysoka ze slangiem, barokowa stylizacja z językiem jak najbardziej współczesnym, refreniczność, rytmiczne powtórzenia z niespodziewaną szorstkością, zakłóceniami rytmu, absolutna powaga z dosadnym humorem. Współistnieją w tej liryce twierdzenia, które nawzajem sobie przeczą, na przykład powracająca kilkakrotnie w „Imieniu i znamieniu” fraza: „od lat bowiem widzę nadaremność poezji” nie wyklucza innej: „nigdy się nie pogodzę z nieprzydatnością poezji” ani nie unieważnia zdania z wiersza „Modlitwa za zmarłych”: „od tego mamy poezję / ażeby nie rozpadły się w proch / dawne imiona”.
Te imiona, jak czytamy w wierszu „VII” z cyklu „Gniazdo”, niechaj:
(…) przejdą do poezji
wraz z imieniem mojej matki
z wszystkimi jej imionami
poczynając od chachłaczki (łącznie
z moim niejednym imieniem znamieniem
nie wiedziałem że jestem synem
banderówki) (…)
„Syn banderówki”, „wnuk rezuna” – to są znamiona. Znamieniem jest pochodzenie, trudne dziedzictwo kulturowe, wrogi krzyk piętnujący odmieńca, dorastanie na pograniczu języków i życie w cieniu choroby. Ale to wszystko, wypowiedziane, „upchnięte” jak mówi poeta, w wierszu, być może pozwala przekształcić znamię w imię, akceptowane i prawdziwie własne.
Tkaczyszyn-Dycki nieustannie ponawia tę próbę, jakby nigdy nie mogła być ani ostatecznie spełniona, ani zaniechana. Konsekwencja i głębia jego poszukiwań, oryginalność, bogactwo i nieoczywiste piękno jego lirycznego języka sprawiają, że jest on w dzisiejszej polskiej literaturze autorem zupełnie osobnym i niepodrabialnym, a dla mnie – poetą najwyższej rangi.
Książka:
Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki, „Imię i znamię”, Biuro Literackie, Wrocław 2011.
* Krystyna Dąbrowska, poetka i tłumaczka poezji anglojęzycznej. Autorka tomu wierszy „Biuro podróży” (2006). Mieszka w Warszawie.
„Kultura Liberalna” nr 167 (12/2012) z 20 marca 2012 r.