Jarosław Kuisz
Zamach i nikczemna kampania wyborcza
Gdybyśmy mieli osądzać stan serc i umysłów po hasłach ich polityków, to do proeuropejskiego nastawienia rodaków Roberta Schumana należałoby już używać czasu „passé composé”.
Ogłoszenie we Francji barwnej listy 10 kandydatów na urząd prezydenta zbiegło się z informacjami o ohydnym zamachu terrorystycznym w Tuluzie. Przed szkołą żydowską w biały dzień zastrzelono trójkę dzieci i nauczyciela. Zamachowiec spokojnie pozbierał łuski i odjechał na czarnym skuterze.
Zarządzono minutę ciszy. Główni kandydaci na urząd głowy państwa oficjalnie zawiesili kampanie wyborcze (nie znikając bynajmniej z ekranów telewizorów czy fal radiowych). W prasie pojawiły się głosy, iż mamy do czynienia z zamachem na republikę, której fundamentem jest nie tylko tolerancja i rozumienie innych ludzi, lecz także edukacja.
W przypomnieniu o pięknych wartościach pobrzmiewa politycznie poprawne echo dumy z Wielkiej Rewolucji Francuskiej i uniwersalistycznego dorobku kolejnych republik. Jednak sama kampania krąży raczej wokół innych zgoła wartości. Przypomnijmy, że jak dotąd nad Sekwaną na różne sposoby prześcigano się w niechęci do „obcych”, a wśród kandydatów nie ma nikogo, kto nie miałby białego koloru skóry. Poniedziałkowy zamach (a w zasadzie seria zamachów) w regionie Midi-Pyrénées dotychczasowe deklaracje kandydatów stawia w nowym świetle.
Przypomnijmy, że główny kandydat centroprawicy, Nicolas Sarkozy, pozwolił sobie na haniebny powrót do antyimigracyjnej retoryki, znanej już skądinąd z poprzednich wyborów prezydenckich. Występując niedawno na antenie telewizji „France 2”, posłużył się kwiecistym językiem francuskiej polityki do tego, co później już zreferowano prosto z mostu: imigrantów jest za dużo i trzeba coś z tym zrobić. Co na przykład? Ograniczyć łączenie mieszanych małżeństw i zawiesić udział w układzie z Schengen. Voilà! Propozycji tych, co prawda, zrealizować nie podobna z uwagi na zobowiązania międzynarodowe, ale temperatura debaty natychmiast się podniosła.
Rywal Sarkozy`ego, François Hollande na stanowisku kandydata Partii Socjalistycznej zastąpił swoją była konkubinę, lecz chwilowo najbardziej wyborcom kojarzy się z szaloną propozycją 75-procentowego podatku dla najbogatszych. Natychmiast oprotestowały to przede wszystkim kluby piłkarskie, obawiając się odpływu gwiazd z „Ligue 1”. Lider PS ma na koncie także inne „dokonanie”: zatrwożył przywódców państw europejskich propozycją renegocjacji paktu fiskalnego tak bardzo, że aż zaczęli unikać z nim spotkań. W swoich wypowiedziach akcentuje niemal autarkiczne podejście do gospodarki, w czym zresztą nie jest osamotniony. Wtóruje mu choćby kandydat centrum i hodowca koni, Francois Bayrou, który na poziomie retoryki chętnie wstrzymuje globalizację francuskich przedsiębiorstw i nakłania do tego, by produkowały we Francji. Jego były doradca, znakomicie wykształcony i chwilowo także konkurujący w wyborach, Nicolas Dupont-Aignan ostatnio oznajmił, że „euro jest instrumentem dominacji szalonego systemu finansowego, który zabija ludzi”. Konsekwentnie zatem „należy przywrócić sytuację, w której bogactwo Francji jest tworzone na ziemi francuskiej”. O rozwiązaniach proponowanych przez skrajną prawicę chyba już nie ma co wspominać. Hasła Frontu Narodowego Marie Le Pen podbiera w końcu nie tylko urzędujący prezydent.
Na francuskiej scenie politycznej zawsze znajdowało się też nieco miejsca dla egzotycznych z naszej perspektywy kandydatów. Oto mamy troje komunistów-trockistów, z których ostatnio największe sukcesy w podbieraniu głosów Hollandowi święci filozof, niejaki Jean-Luc Mélenchon. W niedzielę na paryskim Placu Bastylii zgromadził (podobno) 120 000 zwolenników. Wśród wznoszonych haseł można było usłyszeć – a jakże! – żądanie „VI Republiki”. Członkowie skrajnej lewicy francuskiej zwykle kończą na sympatycznych posadach w Parlamencie Europejskim. Nie powinno to jednak skłaniać nas do zwątpienia w ich polityczne zaangażowanie. To eurosceptycy, którym na myśl o pogłębianiu integracji w Unii cierpnie ideowa skóra
W tym politycznym bestiarium kandydatów najwięcej sympatii chyba budzi Eva Joly, znana pogromczyni francuskiej korupcji, a z pochodzenia… Norweżka.
Zamach w Tuluzie może być czynem szaleńca. A jednak każe na oratorskie popisy w dotychczasowej kampanii wyborczej spojrzeć inaczej niż do tej pory. Brak wiary w to, że politycy dotrzymują obietnic należy zastąpić przerażeniem, jeśli politycy dobrze odczytują oczekiwania wyborców.
Albowiem, gdybyśmy mieli osądzać stan serc i umysłów po hasłach ich polityków, to do proeuropejskiego nastawienia rodaków Roberta Schumana należałoby już używać czasu „passé composé”. Warto o tym pamiętać.
* dr Jarosław Kuisz, redaktor naczelny „Kultury Liberalnej”.
„Kultura Liberalna” nr 167 (12/2012) z 20 marca 2012 r.