Jacek Wakar
Wszystkie odloty Penna
Jest to jeden z najbardziej zdumiewających filmów, jakie widziałem w ciągu ostatnich lat. Zrealizował go Paolo Sorrentino, który już wcześniej zadziwił świat swym „Boskim” – bezkompromisowym, ale wolnym od publicystycznych tez portretem Giulio Andreottiego. Pamiętam, oglądałem ten wyrafinowany pamflet na byłego włoskiego premiera z poczuciem zazdrości. W Polsce nie istnieje przecież kino polityczne, trudno wyobrazić sobie – powiedzmy – rzecz o tym, jak w Warszawie prezydentem był Paweł Piskorski. A mogłaby narodzić się z tego frapująca opowieść o pokusach władzy i o tym, czy kończy się nadmierne im uleganie. Albo luźno inspirowane książkami Pawła Reszki i Michała Majewskiego historie prezydenckiego dworu Lecha Kaczyńskiego, a potem najbliższego otoczenia Donalda Tuska. No, pożartowałem sobie… Wiadomo, że się takich filmów nie doczekamy.
Tym razem włoski reżyser wybrał się do Ameryki, aby nakręcić dzieło garściami czerpiące z estetyki Lyncha, Jarmuscha, Wendersa. W roli podstarzałego gwiazdora rocka obsadził Seana Penna, formułę kina drogi pożenił z rozliczeniem za Holocaust. Piorunująca mieszanka kompletnie nieprzystających do siebie elementów wedle wszelkiego prawdopodobieństwa powinna zakończyć się katastrofą. Przyniosła kino ujmujące łagodną i o dziwo pogodną melancholią, nastrojem goryczy rozcieńczonym jednak optymizmem, przeczuciem, że warto godzić się z sobą. Niby niewiele w tym oryginalnego, a jednak Sorrentino i Penn umieją nawet ze znanej recepty sporządzić coś, co zdobywa świeżością. Choć całość ma kontemplacyjny raczej rytm, trudno oderwać oczy od ekranu.
Film nazywa się po polsku „Wszystkie odloty Cheyenne’a”, po angielsku „This Must Be The Place” i to angielski tytuł jest niewątpliwie bardziej trafny. Sean Penn gra Cheyenne’a właśnie, glam rockową ikonę z poprzedniej epoki. Cheyenne Penna nosi ogromną fryzurą w stylu lidera The Cure, Roberta Smitha. Twarz pobiela pudrem, usta maluje krwistoczerwoną szminką. Słowa cedzi powoli niczym dopiero uczące się języka dziecko. Penn gra kogoś, kto się zatrzymał. Chce zawrzeć w sobie dawny świat, ten z czasów, kiedy odnosił sukcesy, i zawrzeć w sobie dziecko, bo tylko to gwarantuje niewinność – wbrew wszystkiemu i wszystkim. Gdyby Cheyenne’em był ktoś inny, zapewne cały film osunąłby się w niezamierzoną autoparodię. Penn przedziwnym sposobem zatrzymuje się o krok od przepaści. Zastanawiam się, kto inny w światowym kinie mógłby dziś zagrać podobną postać i jakoś nikt nie przychodzi mi do głowy.
Sean Penn ma bowiem dziś nie tylko w amerykańskim kinie pozycję wyjątkową. W ostatnim ćwierćwieczu, gdy wyrósł z pozazawodowych ekscesów, niemal nie tyka się komercji (zupełnie przyzwoita „Tłumaczka” jest wyjątkiem), chętnie natomiast bierze role u wielkich – Eastwooda, Mallicka, Van Santa. Do twarzy mu z kinem zaangażowanym, bo i nie kryje swych politycznych poglądów, naturalną koleją rzeczy wyrasta na jednego z najważniejszych kontestatorów Ameryki. A przy tym jego role nigdy nie przypominają interwencyjnych plakatów. Zawsze zamyka je rygor wycyzelowanej w każdym detalu formy, zawsze wymyśla je do spodu, jakby nie wierzył w dokumentacyjną rolę kina. Penn nie powtarza innych, lecz zawsze tworzy od nowa.
Śledzę jego poczynania z zachwytem, bo niemal nie popełnia błędów. Nie wiem, którą z ról cenię najwyżej. Może w znakomitej „Cienkiej czerwonej linii” Mallicka, albo tę rysowanego najcieńszą kreską obsesjonata z „Zabić prezydenta? Albo tę Oscarową z „Rzeki tajemnic”? Czy też wymykający się melodramatycznej sztampie duet z Michelle Pfeiffer w filmie „Sam”? Wybór jest rzeczywiście trudny, tym bardziej, że nawet w dziełach co najmniej dyskusyjnych Penn wnosi na ekran rys prawdy. Tak było choćby w „Drzewie życia” Mallicka. Z całej tej bombastycznej wizji reżysera w pamięć zapadła mi jedynie zmęczona twarz Seana Penna.
Kiedyś sprawa była prosta. Kiedy się chciało wskazać najwybitniejszych aktorów kina naszych czasów, mówiło się: Nicholson, De Niro, Pacino, Hoffman. Słusznie. Tyle że dzisiaj Nicholson ogląda koszykówkę, De Niro szmaci się byle gdzie, Hoffmana widać w serialu, fason (z małymi skokami w bok) trzyma wielki Al. Dlatego kiedy pytają mnie o najwybitniejszego dziś aktora Ameryki, mówię – Sean Penn. Także dlatego, że to rzadki dziś przykład artysty, który każdą swoją kreacją odwołuje się do inteligenckiego kodu, działającego ponad nacjami. Żeby je zrozumieć i docenić, trzeba swoje przeżyć, swoje wiedzieć. Penn czerpie w historii i z dziejów subkultur (czego najlepszym dowodem „Wszystkie odloty Cheyenne’a”), gra w zakładanie kolejnych masek. Spod nich wygląda jednak zawsze ta sama zmęczona twarz. Pozorne zblazowanie aktora jest tylko jeszcze jedną maską.
* Jacek Wakar, dziennikarz.
„Kultura Liberalna” nr 167 (12/2012) z 20 marca 2012 r