Anna Klimczak

Graj, graj, póki się nie nauczysz… O proteście środowisk teatralnych

Ludzie teatru przeżywają ostatnio gorący okres. Rozpoczęli protest przeciw komercjalizacji myślenia o sztuce scenicznej, i o sztuce w ogóle. Na Warszawskich Spotkaniach Teatralnych każdy spektakl kończył się odczytaniem listu „Teatr nie jest produktem. Widz nie jest klientem”. Swoje podpisy pod apelem złożyło już ponad dwa i pół tysiąca osób, w tym wielkie nazwiska polskich scen. Adwersarzem protestujących jest nie tylko warszawski Ratusz, ale cały model życia społecznego zogniskowany wokół konsumpcji i maksymalizacji zysków oraz ustawodawstwo, które takiemu modelowi sprzyja.

Tymczasem teatralne życie kraju tętni. Młodzi twórcy są przekonani, że trzymają rękę na pulsie przemian społecznych i chętnie wystawiają sztuki nawet jeśli niedopracowane, to z pewnością zaangażowane. „Chcecie, żebyśmy szybko reagowali na aktualne bolączki – zdają się mówić – pozwólcie nam swobodnie pracować!”. Wszak od sztuki tworzonej ad hoc nie można oczekiwać precyzji i staranności. Przymioty stanowiące o klasie teatru jeszcze parę dekad temu, dziś zupełnie nie są w cenie. Nieliczni, którzy jeszcze im hołdują, narażają się na krytyczne opinie recenzentów czołowych gazet. Którzy w dodatku całkowicie zdominowali dyskurs o teatrze, więc nie muszą się obawiać publicznie wygłaszanych kontrargumentów. Sytuacja dla krytyka wręcz idealna.

Niespełniane obietnice

Ja nie jestem ani krytykiem, ani reżyserem, ani aktorem. Jestem widzem i będę pisać z perspektywy widza. Takim zawsze łatwiej, powie artysta, bo nic nie tworzą. Otóż nie zawsze. Widz musi oglądać. Jeśli, jak pisał Nabokov, idealny czytelnik cierpi na idealną bezsenność, to idealny widz dziś w Warszawie musiałby być obdarzony idealną cierpliwością przechodzącą wręcz w wyrozumiałe pobłażanie. Zdecydowanie nie uważam się za idealnego widza.

Od jakiegoś czasu w teatrach czuję się jak w księgarniach, gdzie półki uginają się pod najnowszymi tytułami, ale nie ma co czytać.

Warsztat młodych aktorów coraz poważniej kuleje. Gdy na scenie jednocześnie znajdą się przedstawiciele najstarszego i najmłodszego pokolenia, różnicę w przygotowaniu aktorskim przede wszystkim słychać. Kto wie, może właśnie dlatego coraz częściej wykorzystuje się w przedstawieniach mikroporty i inne osiągnięcia najnowszej techniki? Prezentuje się je pod przykrywką budowania dodatkowych efektów dźwiękowych, ale – być może przy okazji – spełniają też ważną funkcję: pomagają słabo wyćwiczonym głosom w ogóle zaistnieć na scenie.

O ile aktorzy kształceni są coraz słabiej, to aspiracje kulturalne masowo edukowanego społeczeństwa rosną. Chodzenie do teatru jest dziś modne. Infrastruktura teatralna poprawia się z roku na rok. Przy scenach powstają kawiarnie, które same zaczynają funkcjonować jak mikroośrodki kultury. Prężnie działa wortal e-teatr informujący o repertuarze, zbierający recenzje. Na cóż to wszystko, jeśli program teatrów obiecuje więcej niż spełnia?

W widzach jest potencjał, który zasługuje na więcej niż sztuki z przypadkową dramaturgią, o ograniczonych środkach wyrazu. Obsesja nowości, uwspółcześnienia i zamierzonego kiczu zabija to, czym teatr polski wyróżniał się przez całe dekady: prawdziwie autorskie koncepcje. Nieprzypadkowo sztuki realizowane przez młode pokolenie reżyserów są pod względem konwencji scenicznych łudząco do siebie podobne. Być może młodzi twórcy nie są aż tak kreatywni, jak sami o sobie myślą?

Niepokojąca jednomyślność

Na domiar złego, im realizacja bardziej siermiężna, tym głośniejszy aplauz środowiska teatralnego, a ściślej rzecz biorąc, jego dominującej frakcji. Osoby zabierające głos w teatralnym dyskursie są zaskakująco jednomyślne. Z punktu widzenia socjologa – niepokojąco jednomyślne. Chciałabym czytać opinie samodzielnie myślących odbiorców i krytyków sztuki, a trafia do mnie mało zniuansowany głos kolektywu.

Celowo nie wymieniam tu żadnych nazwisk, nie tworzę katalogu lubianych i nielubianych reżyserów, dramaturgów czy recenzentów, nie przyznaję gwiazdek (nota bene praktykę, która zrównuje sztukę z gastronomią, uznaję za barbarzyńską i nie rozumiem, jak szanujący się krytyk może firmować ją swoim nazwiskiem). Wierzę w stare przysłowie: uderz w stół, a nożyce się odezwą.

Więcej za więcej

Nie wymagam perfekcji od debiutantów. Aktorzy, zwłaszcza początkujący, powinni grać jak najwięcej i ćwiczyć swoje zdolności w zróżnicowanym repertuarze. Kiedy narzekają, że konieczność bytowa zmusza ich do udziału w reklamach i serialach, rozumiem ich rozgoryczenie. Muszą sobie jednak zdawać sprawę, że nie są bardziej poszkodowani niż przedstawiciele innych tzw. zawodów twórczych. Bardzo bym chciała, żeby młodzi naukowcy mieli stypendia, aktorzy ciekawe role, a projektanci – klientów o wysmakowanym guście. Obawiam się jednak, że polskie sceny z ich obecnymi propozycjami programowymi w żadnej mierze nie wychowają obywateli o finezyjnych upodobaniach, tak samo jak niedofinansowani akademicy nie wychowają inteligentnych studentów.

W pełni sympatyzuję z hasłem sprzeciwiającym się komercjalizacji. Nie tylko sztuki, ale nauki, edukacji i wielu innych obszarów życia społecznego. Uważam, że absurdem jest zwiększanie funduszy na promocję przy cięciach wydatków na zadania artystyczne. Ten szkodliwy mechanizm nie jest zresztą domeną tylko stołecznego Ratusza, ale także wielu innych instytucji, w tym Telewizji Polskiej. I powinien zostać ukrócony.

Jeśli jednak społeczeństwo ma uwierzyć w zasadność roszczeń dotyczących publicznych nakładów na kulturę, trzeba doprowadzić do ujawnienia wysokości honorariów, które twórcy otrzymują ze środków publicznych. Obawiam się, że wprowadziłoby to w zakłopotanie sygnatariuszy protestu środowiska teatralnego, bo okazałoby się, że konsumują lwią część funduszy przeznaczonych na teatr, płacąc przy tym podatki na preferencyjnych zasadach.

Konflikt między środowiskiem teatralnym a władzami miasta będzie trwał dopóty, dopóki obie strony nie zrozumieją w pełni wzajemnych oczekiwań. Ratusz, zamiast kanonu literackiego, powinien zacząć głośno i wyraźnie wymagać od swoich teatrów przede wszystkim staranności, finezji i metafory, bo ich deficyt jest na polskich scenach rażący. Natomiast twórcy, słusznie domagając się właściwego modelu finansowania działalności artystycznej, powinni zrezygnować z przekonania o własnej wspaniałości. Takie przekonanie bowiem żadnego artysty jeszcze nigdy do niczego dobrego nie przywiodło.

Anna Klimczak, doktorantka w Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych.

 „Kultura Liberalna” nr 169 (14/2012) z 3 kwietnia 2012 r.