Szanowni Państwo,
o przyzwyczajeniu do świętego prawa własności trudno u nas mówić bez uśmiechu powątpiewania. Raczej od 20 lat oswajamy pojęcie, które przeżywało na ziemiach polskich różne przygody. Niestety, zwykle dramatyczne. „Reprywatyzacja”, „mienie opuszczone”, „mienie pożydowskie”, „mienie poniemieckie”, „rezultat wywłaszczeń”… – te sformułowania na różne sposoby oddawały rozmaite lęki i nadzieje. A jednak wciąż w dużych miastach znajdują się nieruchomości, których status pozostaje niejasny. A jednak docierają do nas wiadomości o kamienicach, które zostały wyremontowane tylko po to, by niemal następnego dnia pojawiła się osoba pragnąca dowieść swoich uprawnień.
Definicje prawne często przekonują tylko prawników. Inaczej do prawa własności podchodzą ekonomiści, socjologowie czy filozofowie. Jeszcze inaczej – squatersi. Czy można po prostu powiedzieć, że to bezprawie, które należy szybko ukrócić? Czy nie powinniśmy pilnować odzyskanego kapitalistycznego prawa własności, skoro ma ono u nas tak krótką historię, a rodacy nareszcie nabyli setki tysięcy mieszkań na kredyt? A może posługujemy się pojęciami, które bardziej zaklinają rzeczywistość niż ją oddają?
Na marginesie dotychczasowej debaty o squatach zapraszamy do przyjrzenia się problemowi, którego ranga grubo wyrasta ponad jedną nieruchomość. W istocie chodzi o całą Polskę. Piszą Autorzy „Kultury Liberalnej”: Joanna Kusiak, Paweł Marczewski i Ewa Serzysko.
Zapraszamy do lektury!
Jarosław Kuisz
1. JOANNA KUSIAK: „Kudłata” własność
2. PAWEŁ MARCZEWSKI: Demokracja squaterska
3. EWA SERZYSKO: Jak zasquatować mainstreamowe pojęcie własności?
„Kudłata” własność
W ostatnich latach zarówno w Polsce, jak i na świecie dominowało tzw. neoliberalne określenie własności, które definiuje ją jako relację pomiędzy podmiotem prawnym (np. człowiekiem lub korporacją) a danym przedmiotem (ruchomym bądź nieruchomym), która kładzie nacisk na prawa i obowiązki jego właściciela. Jednak w ostatnim roku nawet w państwie tak neoliberalnym w swojej dominującej ideologii jak Stany Zjednoczone, tak ustawione pojęcie własności stało się bardzo chwiejne. Fala eksmisji spowodowanych nadmuchaną przez finansistów„bańką kredytową”, ruch „Occupy”, którego największym sukcesem było rozpowszechnienie świadomości, jak bardzo nierówno rozdzielona jest „własność” (1% obywateli USA posiada łącznie aż do 90% bogactwa), a także formujące całe pokolenie doświadczenia z alternatywnymi formami własności (m.in. w sferze Internetu) niejednokrotnie podają w wątpliwość zarówno pojęcie „prawa” poszczególnych osób do poszczególnych form własności. Wszystkie te wydarzenia pokazują również to, co dla antropologów, filozofów czy historyków nie budzi żadnych wątpliwości: historycznie własność była raczej specyficzną relacją społeczną niż jakkolwiek obiektywnym stanem rzeczy. Pod wieloma względami współczesny kapitalizm przypomina zresztą średniowieczny porządek feudalny, w którym większość społeczeństwa odpracowuje „pańszczyznę” na rzecz finansjery i wielkokorporacyjnej mniejszości.
To, że świat właśnie teraz na nowo odkrywa, jak bardzo niejasne i śliskie jest w gruncie rzeczy pojęcie własności, z perspektywy Polski jest o tyle ciekawe, że antropologowie już ponad dekadę temu wskazywali na to, że pojęcie własności w krajach postsocjalistycznych jest jeszcze bardziej „zamazane”. W rezultacie swoich badań dotyczących własności w krajach postsocjalistycznych Katherine Verdery ukuła nawet termin „kudłata własność” (angielskie sformułowanie fuzzy property oddaje zarówno mglistość pojęcia własności jak jego „kołtuny”, czyli spory, które da się „rozczesać” jednoznacznie definiując, co jest czyje). Poniżej wymieniam kilka przykładowych „kołtunów” własności, zaznaczając, że poniższa lista w żaden sposób nie wyczerpuje zawiłości zjawiska własności, wręcz przeciwnie – każde pytanie otwiera kilkanaście następnych.
– Czy da się wyrównać rachunki minionych krzywd nie produkując nowych? (czyli np. czy możemy mierzyć i porównywać „ulgę” spadkobierców odzyskanej kamienicy z dramatem eksmitowanej rodziny?)
– Kto ma wyrównywać rachunki krzywd? Dlaczego byli właściciele mają domagają się od państwa (czyli podatników) odszkodowania za wywłaszczoną działkę lub rozebrany dom, a jednocześnie nie domagają się np. odszkodowania od państwa niemieckiego za dom zburzony podczas wojny? Dlaczego nie mamy problemu z utrzymaniem decyzji Stalina o zrzeczeniu się roszczeń wobec Niemiec, mamy natomiast problem z utrzymaniem dekretu Bieruta a nawet uznaniem „zasiedzenia” wywłaszczonych nieruchomości przez państwo polskie? Czy nie stoi za tym czysty rachunek sił? Czy nie ma w tym sprzeczności?
– W przypadku niektórych dóbr (m.in. programów komputerowych na wolnych licencjach albo niektórych przestrzeni publicznych czy np. squotów) użytkowanie danej własności przez większą liczbę użytkowników zwiększa jej wartość. Innymi słowy, nie zawsze własność jest ciastem, od którego użytkownicy „odkrawają” kawałki i które się przez to się zmniejsza. Czasami jest odwrotnie – im więcej osób używa danej rzeczy, tym bardziej staję się ona wartościowa, np. puste budynki niszczeją dużo szybciej niż budynki użytkowane, co więcej, jak w przypadku np. squotów mieszkańcy zapewniają bezpłatną ochronę i podstawową konserwację budynków.
– Wspólne użytkowanie niektórych przestrzeni zwiększa również „wartość” całego miasta, wzbogacając je o zasoby społeczne i kulturowe – dlatego nawet miastom takim jak Nowy Jork w dłuższej perspektywie zrównoważonego rozwoju często bardziej opłaca się oddać dany teren pod kulturę niż sprzedać go pod biurowiec, gdyż późniejsze koszty sztucznego „ożywiania” martwej przestrzeni są potencjalnie większe niż zyski z jej sprzedaży (i, wbrew temu co pisze poniżej mój polemista Paweł Marczewski, nikt nie ma zamiaru przenosić modelu demokracji squotowej na całe miasto – wyjątek uzupełnia wartości, które przeocza reguła, a nie ją zastępuje)
– Zarówno w przypadku wolnych licencji, jak i wspólnych przestrzeni publicznych własność definiuje się raczej jako prawo do inkluzji (korzystania z czegoś) niż ekskluzji (zabraniania wstępu lub dostępu do czegoś). Własność w wielu przypadkach może i powinna opierać się na dzieleniu (sharing) niż na wykluczaniu.
– Własność jest jednym z wielu praw człowieka i nie ma dotychczas żadnych przekonujących argumentów ani międzynarodowych ustaleń, że własność jest najważniejszym z praw człowieka upoważniającym do łamania innych, np.: prawo do godnego życia lub do sprawiedliwego sądu (państwo polskie do tej pory nie było w stanie przeprowadzić rzetelnego śledztwa i procesu w sprawie „tajemniczej” śmierci działaczki lokatorskiej Jolanty Brzeskiej)
Tak zarysowane problemy to zaledwie wierzchołek góry lodowej. Pełne zdziwienia reakcje na ostatnie spory polityków, takich jak Donald Tusk czy Hanna Gronkiewicz-Waltz, dobitnie świadczą o tym, że politycy ci nawet nie zaczęli się mierzyć z tą problematyką, naiwnie zakładając że „kołtuny” da się rozczesać zwykłym grzebieniem. Taka strategia skończyć się może wyłącznie niezwykle bolesnym wyrywaniem włosów. Chyba, że my – społeczeństwo polskie i społeczeństwo globalne – przestaniemy sobie na to pozwalać.
* Joanna Kusiak, członkini redakcji „Kultury Liberalnej”. Visiting scholar na City University of New York, socjolożka i miejska aktywistka, stypendystka Fulbrighta, doktorantka Uniwersytetu Warszawskiego i Technische Universität Darmstadt.
***
Demokracja squaterska
Mnóstwo już napisano i powiedziano w obronie squatów – że to nie noclegownie, że squatting to nie kradzież, bo ludzie zajmujący pustostany liczą się z koniecznością opuszczenia terenu, jeśli zażąda tego właściciel (chociaż szturm ochroniarzy w asyście policji każe się zastanowić, czy wszystkie formy zgłaszania takich żądań są, oględnie mówiąc, adekwatne). Zataczająca od jakiegoś czasu koło dyskusja zaczęła się od pytań o poszanowanie własności prywatnej. Nazywanie bezprawnego zajęcia nieruchomości „odzyskiwaniem miasta” to populizm – grzmieli komentatorzy na łamach portalu Gazeta.pl. Pisałem już, że takie stawianie sprawy hamuje konstruktywną dyskusję.
Krytykom squatów już odpowiedziano i zapewne odpowiadać się będzie jeszcze przez wiele tygodni. Najwyższa pora, żeby spojrzeć krytycznie na część argumentów, za pomocą których zwolennicy uzasadniają, że squaty są miastom i demokracjom niezbędne. Bardzo zasadnie twierdzi się, że spontaniczne, oddolne działania kulturalne i społeczne, podejmowane bez wsparcia grantowego i poza strukturami zarejestrowanych stowarzyszeń, dają szansę uniknięcia pułapek profesjonalizacji i specjalizacji, w które nierzadko wpadają organizacje z trzeciego sektora. Wytacza się również argument o wiele większego kalibru (padł chociażby w radiowej dyskusji, w której miałem okazję uczestniczyć razem z trójką osób związanych ze stołecznymi squatami Elba i Przychodnia) – squaty są laboratoriami prawdziwej demokracji.
„Demokracja squaterska” rządzi się jednak dwiema podstawowymi zasadami, które sprawiają, że model ze squatu trudno byłoby przenieść na całe społeczeństwo. Więcej, stwarzałoby to poważne zagrożenia dla wolności. Po pierwsze, decyzje podejmowane są jednomyślnie. Dyskutuje się tak długo, dopóki nie zostanie osiągnięty konsensus. Po drugie, kolektyw decyduje (również jednomyślnie) o tym, czy dana osoba może do niego dołączyć.
Na pozór trudno wyobrazić sobie bardziej demokratyczne zasady. Jednak ich skuteczność opiera się na ukrytym założeniu o łączącej mieszkańców squatu wspólnocie wartości i podobieństwie stylów życia. Krótko mówiąc, gdyby nie druga zasada (na współmieszkańców wybieramy sobie tych, którzy do nas pasują), to konsensus, którego wymaga zasada jednomyślności, byłby o wiele trudniejszy lub wręcz niemożliwy do osiągnięcia.
A teraz wyobraźmy sobie, że te zasady zostają rozciągnięte na całe społeczeństwo. Każda różnica utrzymująca się między obywatelami byłaby destabilizująca dla wspólnoty i aby jej uniknąć, należałoby wprowadzić ostrą selekcję. Chyba żaden squaters nie zgodziłby się na społeczeństwo, które odmawia komuś prawa do obywatelstwa dlatego, że jest zbyt odmienny od większości i w związku z tym stwarza ryzyko, że ogół nie będzie potrafił się z nim dogadać.
Broniąc prawa squatów do istnienia, podkreślajmy ich istotne znaczenie społeczne i kulturotwórcze, ale nie róbmy z nich idealnych modeli politycznych. Konsekwencje takiej argumentacji są sprzeczne nie tylko z przekonaniami „mieszczańskiej” większości, ale i „alternatywnych” squatersów. Niech squaty pozostaną probierzem otwartości demokratycznego społeczeństwa i elastyczności miejskich urzędników, ale nie róbmy z nich wzorca idealnej demokracji dla wszystkich.
* Paweł Marczewski, adiunkt w Instytucie Socjologii UW. Członek redakcji „Kultury Liberalnej” i „Przeglądu Politycznego”.
***
Jak zasquatować mainstreamowe pojęcie własności?
Polacy rozsmakowali się w protestach – i to w ich specyficznej formule. Głównymi zasadami stają się manifestacja i obrona wyznawanych wartości. Oczywiście gdzieś w tle czai się zwykle polityka, ewentualnie sprawy bytowe, ale nie wychodzimy już wyłącznie po pieniądze – te mogą być jedynie pretekstem. Przede wszystkim chodzi o szacunek, godność, barwę patriotyzmu lub – to akurat uniwersalny mianownik graniczący z banałem – odróżnianie dobra od zła. Po 10 kwietnia socjolodzy mogą zacierać ręce – na ulicach mamy społeczną feerię barw: marsze z pochodniami i biało-czerwonymi flagami, kościelne nuty pod Pałacem, kolorową niepodległą, młodych oburzonych, anty-ACTA i wolność słowa w internecie. Ostatnio – przed kwietniową rocznicą i zapowiadaną obroną Telewizji Trwam – swój czas ma lewica: przeszli antyklerykalno-feministyczna manifa oraz obrońcy squatu Elba.
W ostatnim przypadku mieliśmy do czynienia z najbardziej spektakularną demonstracją ostatnich miesięcy – wizualnie atrakcyjną, klarowną ideologicznie i, mimo względnej spontaniczności, liczną. Postulaty musiały być zatem silne i działające na wyobraźnię. A poszło o prawo wyboru miejsca zamieszkania i prowadzenia działalności kulturalnej. Sednem sporu stało się specyficzne rozumienie własności, domagające się redefiniowania tego pojęcia. Żądano sprawiedliwości społecznej i prawa do godnego, popartego decyzją sądu, opuszczenia zamieszkiwanego – choć pozaprawnie – terenu. Wśród zainteresowanych – także czołowych publicystów – wyraźne były postawy roszczeniowe, najważniejsze wydają się wezwania do poszerzenia istniejącej definicji prawa własności i uwrażliwienie władz Warszawy na to, czym są squaty i jakie konsekwencje dla miejskiej polityki – chociażby lokalowej – wynikają w ich natury. Trzeba za darmo, bo wtedy jest naprawdę niezależnie, i trzeba alternatywnie, bo z tego wynika wyjątkowość squaterskich inicjatyw. Zwykle instytucje kulturalne domagają się więcej pieniędzy na swoją – zaniedbywaną przez władzę – działalność. Tu inaczej – byle za darmo. I intelektualny klops – mainstream bezradny.
Prawo własności jest podstawową zasadą liberalnej demokracji – wymienianą w polskiej konstytucji jednym tchem wraz z ochroną nietykalności osobistej, wolnością do wyrażania poglądów politycznych czy zgromadzeń – i jednym z podstawowych praw człowieka. Po 1989 roku, po komunizmie, szczególną troską – i słusznie – otoczono własność prywatną.
Protestujący w obronie squatu na Elbląskiej najwyraźniej nie uważają już istniejącej definicji prawa własności za odpowiadającą ich potrzebom. Chcieliby raczej powrócić do pierwotnego, wspólnotowego rozumienia tego prawa, by więzy łączące ludzi były bliższe pokrewieństwu czy plemiennemu sąsiedztwu, a podstawą gospodarki była własność zbiorowa, nie zaś pieniądz i relacje właściciel – najemca. Własność istnieje w obyczaju, a wtórnie wobec niego także w prawie, a ono właśnie jest podstawą funkcjonowania państwa demokratycznego i póki co, jako obywatele, powinniśmy się z tym pogodzić. Co oczywiście nie znaczy, że prawo własności w ogóle nie podlega dyskusji. We współczesnym społeczeństwie nie mogą istnieć prawa i wolności o charakterze absolutnym, a na własność składa się wiele społecznych – nie tylko czysto rynkowych – instytucji, a konieczność życia publicznego oraz wzgląd na wolność innych wymagają ograniczeń i poświęcenia interesu własnego. Z wypowiedzi członków kolektywów wynika, że szanują obowiązujące prawo (takie deklaracje świadczą o odrębności polskiej społeczności squatersów od tych z innych krajów), ale wypadałoby je zmienić albo przynajmniej przy współudziale władz miast „przymknąć na nie oko”. Nietypowa to – we wciąż młodej, nieco ponad 20-letniej demokracji – propozycja.
Jak okazało się przy okazji ACTA, można sobie wyobrazić sytuację, w której prawo własności – w owym przypadku intelektualnej – wymaga modyfikacji i dostosowania do zmieniającej się rzeczywistości. Trzeba jednak zastanowić się, jakie byłyby skutki takiego precedensu w przypadku prawa rzeczowego; postulowane przez squatersów preferencyjne „przymknięcie oka” władz na ich nieuregulowaną działalność byłoby złamaniem podstawowej, również konstytucyjnej, zasady równości wobec prawa. Czy działalność kulturalna i społeczna funkcja squatów są tego warte?
Obrońcy squatów zwracają uwagę na wzrastające nierówności i społeczne podziały, na które miałyby one być odpowiedzią. Ale chcąc wejść w sojusz z władzami – cóż za offowe i anarchistyczne działanie! – w celu (nie)finansowania ich działalności kulturalnej, postulują tworzenie nowych, tym razem sankcjonowanych przez miasto pod pretekstem „alternatywnej działalności kulturalnej”, nierówności. To powinno wywołać bunt pozostałych instytucji kultury, które także zechcą darmowych lokali i „przymykania oka” na ich działalność.
* Ewa Serzysko, socjolożka i dziennikarka. Członkini redakcji „Kultury Liberalnej”.
***
* Autorzy koncepcji Tematu Tygodnia: Paweł Marczewski i Ewa Serzysko.
* Autor ilustracji: Wojciech Tubaja.
„Kultura Liberalna” nr 169 (14/2012) z 3 kwietnia 2012 r.