Szanowni Państwo,

jeśli wierzyć jednemu z poczytnych europejskich tygodników, we Francji kończy się właśnie najbanalniejsza, najbardziej frywolna kampania prezydencka, jaką widziała Europa. Każdy z kandydatów prowadzących w sondażach – Nicolas Sarkozy i François Hollande (obwołani przez dziennikarzy „panem …” i „Panem Zwyczajnym”) – pręży muskuły, przekonując, że to właśnie jemu prezydentura należy się bardziej… Poważnych dyskusji było jednak dotąd jak na lekarstwo. O długach, braku konkurencyjności, upadku Francji w porównaniu z Niemcami, dalszych losach paktu fiskalnego można było usłyszeć niewiele. Znacznie chętniej straszono się nawzajem widmem islamskiego terroryzmu i prześcigano w deklaracjach dotyczących usuwania z Francji imigrantów, niepięknie wpisując się w szczególny nastrój braku tolerancji, coraz popularniejszy ostatnio na naszym kontynencie.

Pierwsza tura wyborów już w tę niedzielę 22 kwietnia! W dzisiejszym numerze przyglądamy się odcieniom dotychczasowej kampanii wyborczej. Pytamy, czy i jakie mają one znaczenie dla Polski – czy nie jesteśmy zbyt zajęci swoimi lokalnymi swarami, by zauważyć, iż nad Sekwaną dzieje się coś istotnego?

Na te pytania odpowiadają dziś nasi Autorzy. Aleksander Smolar sugeruje, że jeśli wygra Hollande (na co się raczej zanosi), może nas czekać dalsze antagonizowanie elit europejskich ze względu na pakt fiskalny. Możemy się także spodziewać, że wzmocni się tendencja powrotu lewicy do władzy w innych krajach kontynentu. Jarosław Kuisz zarzuca francuskim politykom, że myśląc wyłącznie o sobie, dopuścili się wobec własnego społeczeństwa dwóch prawdziwych łajdactw. I dodaje: zachodnia Europa jest jak kryształowa kula, w której widać naszą własną przyszłość. Piotr Kieżun twierdzi z kolei, że z polskiego punktu widzenia nie jest aż tak bardzo istotne, kto wygra wybory we Francji. Istotniejsze, kto pierwszy po wygranej przestanie dotrzymywać przedwyborczych obietnic.

Oprócz tego zapraszamy Państwa na debatę „Tajne więzienia CIA: polska zbrodnia stanu?”, która odbędzie się już w ten czwartek 19 kwietnia o godz. 18.00 w bibliotece Uniwersytetu Warszawskiego, przy ul. Dobrej 55/66, w sali 316.

W debacie udział wezmą eksperci: Adam Bodnar, Wiesław Chrzanowski, Karolina Wigura i Henryk Wujec. Dyskusję poprowadzi Paweł Marczewski. Wydarzenie organizują: Kultura Liberalna, Centrum im. Bronisława Geremka i Helsińska Fundacja Praw Człowieka. Patronat medialny objęły Radio TOK FM oraz Gazeta Wyborcza.

Zapraszamy do lektury!

Redakcja


1. ALEKSANDER SMOLAR: Pejzaż przed bitwą
2. JAROSŁAW KUISZ: Dwa łajdactwa
3. PIOTR KIEŻUN: Słona cena francuskich obietnic


Aleksander Smolar

Pejzaż przed bitwą

Prawdopodobnym zwycięzcą w wyborach prezydenckich we Francji jest socjalista, François Hollande. Nigdy nie był on politykiem pierwszego szeregu. Szansę dostarczyła mu polityczna śmierć DSK, czyli Dominique’a Strauss-Kahna, gwiazdy francuskiej polityki, szefa Międzynarodowego Funduszu Walutowego, którego Eros popchnął ku Tanatos. Hollande, człowiek miły, obdarzony poczuciem humoru, nie wzbudzał szczególnego respektu nawet wśród bliskich. Gdy był partnerem Ségolène Royal, matki czworga jego dzieci, byłej minister, poprzedniej kandydatki na prezydenta Francji, nazywano go „budyniem”, „bezjajecznym”, „Panem Royal”.

Francuzom Hollande daje pewne poczucie osobistego bezpieczeństwa – nie ma w sobie agresji, wulgarności, permanentnego niepokoju, stylu podrostka, nieprzewidywalności obecnego prezydenta Nicolasa Sarkozy’ego. Ale 2/3 tych, którzy deklarują gotowość głosowania na niego, zamierza to uczynić wyłącznie przeciw Sarko. Hollande reklamuje się jako „normalny człowiek”, chociaż zapewne lepsze byłoby określenie: „człowiek  przeciętny”. Sarkozy przeciętny nie jest, ma w sobie wolę walki i zwycięstwa, ma zdecydowane poglądy, chociaż nieraz je zmienia. Pół-Węgier, trochę Żyd, zafascynowany Ameryką, który nie ukończył żadnej z „wielkich szkół”, formujących klasę rządzącą Republiką, za „normalnego” Francuza uchodzić nie może. W niechęci do Sarko jest trochę pogardy dla parweniusza i człowieka nie całkiem „swojego”.

Hollande kończył oczywiście odpowiednią szkołę, bardziej elitarną niż uczelnie kształcące elitę w USA czy Anglii; posiada rozległą kulturę, której brak jego konkurentowi. Wysławia się w sposób kulturalny, spokojny, chociaż trudno zapamiętać choćby jedno zdanie. Przewaga Hollande’a wynika nie tylko z niechęci do Sarko, ale również z przesunięcia – pod wpływem kryzysu – całej mapy politycznej Francji na lewo. Jeżeli zmiana we Francji powiedzie się, to może da początek takiej tendencji w zdominowanej przez konserwatystów Europie. Tym niemniej, przewaga Hollande’a topnieje w oczach. W pierwszej turze może wygrać Sarkozy, w drugiej, wedle sondaży, Holland ma ciągle przewagę 6–8 punktów. Pamiętajmy jednak, że całkiem niedawno była to przewaga dwucyfrowa.

Nadzieją Sarkozy’ego jest strach i potrzeba silnego przywódcy. Wszyscy uznają, że to są jego silne punkty. Zwłaszcza na tle Hollande’a wyraźnie widać przywódcze cechy Sarko, których ludzie szukają w momentach kryzysu, niepewności, zagubienia. Zabójstwo, jakie miało miejsce 19 marca przed szkołą żydowską w Tuluzie oraz udana obława na islamskiego zamachowca, natychmiast wzmocniły pozycję obecnego prezydenta. Dlatego woli mówić o tożsamości narodowej, zagrożeniu imigracją i islamem, nawet o potrzebie zakazu rytualnego uboju zwierząt! – co zwiększa jego szansę na skrajnej prawicy – niż o gospodarce, problemach zatrudnienia czy przywilejach podatkowych ludzi zamożnych. Widząc narastającą niechęć do Unii Europejskiej, w której Francuzi chcieli widzieć osłonę przed zagrożeniami szerokiego świata, Sarko zaatakował system Schengen, domagając się ścisłej kontroli granic albo grożąc ich przywróceniem we Francji. Grozi również wprowadzeniem zakazu udziału w przetargach na inwestycje sektora publicznego dla przedsiębiorstw z krajów, które nie respektują zasady wzajemności.

Hollande o prawdziwych problemach mówi równie niechętnie: o długu, braku konkurencyjności, upadku Francji w porównaniu z Niemcami, z którymi Fracuzi zawsze sie mierzą. Woli obiecywać nałożenie podatku w wysokości 75% na zarabiających ponad million euro rocznie. Chociaż jest tylko parę tysięcy takich osób, swoją zapowiedzią przestraszył zapewne setki tysięcy. Już teraz w Londynie jest 300 tys. Francuzów, uciekających głównie przed podwójnym nelsonem zbiurokratyzowanego, ciężkiego państwa. Kandydat lewicy absurdalnie obiecuje stworzenie dziesiatków tysięcy nowych miejsc pracy w sektorze publicznym – a więc za pieniądze podatnika. Odchudzenie tego sektora było jednym z osiągnięć Sarko. Podobnie Hollande zapowiada powrót do emerytury w wieku lat sześćdziesięciu, podczas gdy Sarko stoczył prawdziwą batalię – również uliczną – aby przeforsować konieczne podniesienie wieku emerytury.

Hollande zapowiedział renegocjacje paktu fiskalnego, czym zantagonizował Angelę Merkel i szerzej elity europejskie. Równocześnie, jeżeli mu się to uda, może zdobyć szerokie poparcie w Europie i wzmocnić tendencje powrotu lewicy do władzy w innych krajach. Podstawowy problem polega na niemieckiej strategii, ktora leży u podstaw paktu: stawianie, w odbudowie europejskiej koniunktury, wyłącznie na posunięcia oszczędnościowe, cięcie wydatków, przywracanie równowagi finansów publicznych, liberalizację prawa pracy, wydłużanie czasu pracy etc. Hollande w radykalnej wersji formułuje postulaty – poza Niemcami cieszące się szerokim poparciem – aktywnej polityki na rzecz wzrostu gospodarczego. Wielu ekonomistów jak najbardziej liberalnych ostrzega, że sama polityka oszczędnościowa – choć jest konieczna – nie wystarczy dla przezwyciężenia tendencji kryzysowych, ani do zasypania pogłębiającej sie przepaści między krajami–wierzycielami a krajami–dłużnikami, między północą a południem Europy, grożąc tym samym rozsadzeniem Unii.

W polityce zagranicznej Hollande – jeżeli wygra – nie spowoduje istotnych zmian. Może nieco pogorszą się na pewien czas stosunki z Niemcami. Mniej będzie proamerykańskiej gestykulacji, nieco wcześniej wycofa wojska z Afganistanu. Ogólnie: jeżeli chodzi o politykę międzynarodową, będzie miał mniej ambicji od Sarkozy’ego, który odniósł w tej dziedzinie parę sukcesów. W stosunkach z Polską mogą być drobne zmiany na gorsze lub na lepsze, zależnie od inicjatywy i pomysłów ludzi rządzących po obu stronach.

Zostało jeszcze parę dni do pierwszej tury. Chyba wygra Hollande, ale mimo sporej przewagi tylko: chyba.

* Aleksander Smolar, publicysta, politolog, prezes Fundacji im. Stefana Batorego.

Do gůry

***

Jarosław Kuisz

Dwa łajdactwa

Polityczne swawole…

„– Jest pani półobłąkana. – Nie będzie mnie pan obrażać! – Ja pani nie obrażam. Przecież została pani jeszcze druga połowa: ta dobra. Trzeba z niej skorzystać”. Tak mniej więcej wyglądała niedawno w telewizji France 2 wymiana zdań pomiędzy parą pomniejszych kandydatów na stanowisko tamtejszej głowy państwa. Tymczasem główni pretendenci do fotela prezydenckiego – Nicolas Sarkozy i François Hollande – uprawiają przeważnie propagandę sukcesu. Jest ona o tyle interesująca, iż nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Momenty brutalnej szczerości są rzadkie (choć jeden ostatnio zdarzył się Sarkozy’emu) i natychmiast znikają pod hałdami kolejnych niedorzecznych obietnic. Czas antenowy równo podzielony pomiędzy barwnych kandydatów sprawia, że z ekranów telewizorów najczęściej dociera eurosceptycyzm, hasła komunistyczne oraz nawoływania do rewolucji.

Aby oddać lekkomyślność dwóch głównych kandydatów, Sarkozy i Hollande zostali przedstawieni przez tygodnik „The Economist” jako uczestnicy słynnego obrazu „Śniadanie na trawie” Édouarda Maneta. Sielanka, roznegliżowane panie i… polityka nabierająca tej lekkości, która kojarzy się z hasłem „po nas choćby potop”.

…a sprawa polska

Skoro tak się sprawy mają, to dlaczego mielibyśmy w ogóle interesować się wyborami we Francji? Czy dlatego, że jest to – jak właśnie napisano z przerażeniem we wspomnianym brytyjskim tygodniku – „najbardziej frywolna kampania wyborcza” na Zachodzie?

Śmiać się z francuskich polityków byłoby jednak zbyt łatwo. Oczywiście nie tylko Francja dotknięta jest tym, co Witkacy nazwał „apresnousledelużyzmem”. Już choćby z racji gabarytów Heksagonu, znaczenia Francji w UE, a w strefie wspólnej waluty w szczególności – należy uważnie wsłuchać się w ten „polityczny popyt”, który gorączkowo usiłują zaspokoić politycy. Tym bardziej, że właśnie w kontekście wyborów wychodzą na wierzch i stają się łatwiejsze do uchwycenia problemy paneuropejskie.

Łajdactwo międzypokoleniowe

Od lat podziwia się francuską płodność. Wielodzietne rodziny przyśpieszają bicie serc szczególnie politykom projektującym systemy emerytalne. Jak jednak wygląda w praktyce sytuacja młodego człowieka nad Sekwaną? Tu wychodzą na jaw efekty szczodrej polityki państwa opiekuńczego we Francji. Wygodne życie przez kilkadziesiąt lat prowadzono stanowczo i na kredyt. A kto go teraz zwróci? Oczywiście, młodzi.

Pod warunkiem, że… znajdą pracę. We Francji bezrobocie wynosi około 10 procent, a wśród młodych osiąga ono pułap aż 22,5 procent. Plenią się różnego rodzaju staże i umowy czasowe. Załóżmy jednak, że młoda osoba oficjalnie wciśnie się na rynek pracy. Jakie perspektywy na nią czekają?

Z wyliczeń wynika, że dzisiejszy dwudziestolatek rozpoczynając życie zawodowe będzie musiał zwrócić 1919 euro rocznie, co w ciągu życia zawodowego daje w sumie 78700 euro. Już nawet nie wspominając o bieżących podatkach. Tymczasem zatrudniony dziś pięćdziesięciolatek, który ma około 11 lat do emerytury, będzie musiał zwrócić cztery razy mniej (sic!). Ten może także spodziewać się względnie wysokiej emerytury, podczas gdy pierwszy takich nadziei mieć nie może.

Komentatorzy zwracają uwagę, że niesprawiedliwe rozłożenie ciężarów pomiędzy pokoleniami w przedziwny sposób koresponduje z wiekiem polityków. Wśród parlamentarzystów znajdziemy jedynie dwa procent osób poniżej 40 roku życia. Sam temat poza rubrykami pism czytanych głównie przez ekonomistów w zasadzie nie istnieje. Warto zadać pytanie, jak można realnie w przyszłości liczyć na solidarność pomiędzy narodami UE, jeśli tej solidarności nie ma pomiędzy pokoleniami jednego społeczeństwa?

Łajdactwo międzynarodowe

Początek kampanii wyborczej naznaczyła dyskusja o mięso. Zajmowano się odpowiedzią na pytanie, czy w stołówkach szkół publicznych można otrzymać mięso przygotowane zgodnie z wymogami uboju rytualnego. Informacja okazała się plotką. A jednak znakomicie przygotowała grunt dla antyimigranckiej retoryki, która odcisnęła się na kampanii wyborczej. Nicolas Sarkozy podsuwał „proste” rozwiązania: cudzoziemców jest zbyt wielu, więc się nie integrują. Ograniczenie napływu „obcych” jest priorytetem i nie można wykluczać takich akcji, jak deportacja Romów w 2010 roku. Po zamachach w Tuluzie, w atmosferze polowania na czarownice, rozpoczęto procedurę wydalania osób niepożądanych z Francji. Jak widać, prezydent ściga się na tym polu z populistką Marie Le Pen. Sądząc po sondażach – z powodzeniem.

Złość na imigrantów nie wiąże się jedynie z obawami przed przestępczością. Ian Buruma zwrócił kiedyś uwagę, że oto, gdy miliony ludzi w Europie Zachodniej wyzwoliły się ze struktur własnej wiary, nagle pojawili się przybysze ponownie zaszczepiający religię na gruncie społeczeństwa. Irytacja z powodu obecności imigrantów, a w szczególności muzułmanów, nabiera zatem innego znaczenia. „Fakt, że wielu Europejczyków (…) było w mniejszym stopniu wyzwolonych od religijnych ciągot niż sami mogliby przypuszczać, czynił konfrontację z islamem jeszcze bardziej bolesną” – pisze Buruma.

 Od dawna docierały nad Wisłę „egzotyczne” informacje o kłopotach z integracją gastarbeiterów z krajów arabskich oraz o niepokojach na przedmieściach wielkich miast. Nie wydawał się on dla nas istotny. Po założeniu strony internetowej przez holenderskiego polityka nagle przyszło się nam przekonać, że – z pewnej perspektywy – „problem polski” może zostać zrównany z „problemem arabskim”. W dowolnym kraju UE. Hasła antyimigracyjne dobijają się bowiem do głównego nurtu polityki. Wybory we Francji przekonują nas, że tendencje te już współkształtują scenę polityczną.

Warto zatem uważnie przyglądać się kampaniom wyborczym w państwach „starej Europy”. Oto kryształowa kula, w której widać naszą przyszłość.

* Jarosław Kuisz, redaktor naczelny „Kultury Liberalnej”.

Do gůry

***

Piotr Kieżun

Słona cena francuskich obietnic

Jedną z głównych cech francuskich periodyków, która może zirytować polskiego czytelnika, jest zazwyczaj brak jakiejkolwiek wzmianki o całkiem sporym i, wydawałoby się, dość ważnym nad Wisłą kraju. Pocieszać się możemy tym, że pomiędzy francuskimi a polskimi mediami występuje idealna symetria. Choć cała Francja żyje obecnie wyborami prezydenckimi, w Polsce kwituje się je zazwyczaj notą prasową lub co najwyżej przytoczeniem kilku ciekawostek z życia potencjalnych pierwszych dam. Tak, jakby wszyscy wzięli sobie do serca dawne szyderstwa Cata-Mackiewicza, który w czasie wojny naigrywał się z polsko-francuskiego „egzotycznego sojuszu”. Francja leży przecież tak daleko.

Jednak to, co mogło być prawdą w stosunku do militarnego aliansu w okresie międzywojennym, niekoniecznie odpowiada rzeczywistości dziś. Wybory prezydenckie we Francji są ważne dla całej Europy, a przez to również dla Polski, z dwóch względów. Po pierwsze odbywają się one w czasie głębokiego kryzysu ekonomicznego, spowodowanego długiem publicznym. Po drugie, mamy dziś moment, w którym kredyt społecznego zaufania  dla Unii Europejskiej jako projektu politycznego jest alarmująco niski. Choć w przypadku obu kryzysów – ekonomicznego i politycznego – głównym rozgrywającym są Niemcy jako najsilniejsza gospodarka regionu, to, co zrobi po wyborach francuski prezydent, ma olbrzymie znaczenie.

Najdziwniejsze jest jednak to, że właściwie każdy z kandydatów do fotela prezydenckiego prowadzi swoją kampanię wyborczą tak, jakby żadnego kryzysu w Europie nie było i nawet nie będąc zatwardziałym liberałem ekonomicznym można zasadnie obawiać się o skutki proponowanych przez poszczególnych kandydatów zmian we francuskiej polityce.

Wystarczy zresztą przekartkować programy wyborcze pierwszej sondażowej piątki i prześledzić ich wypowiedzi. François Hollande obiecuje utworzenie w ciągu pięciu lat 60 tysięcy nowych miejsc pracy w szkolnictwie, ustanowienie superpodatku w wysokości 75 procent dla zarabiających powyżej jednego miliona euro rocznie i podwyższenie płacy minimalnej.  Marine Le Pen proponuje wyjście ze strefy euro, regulację cen artykułów spożywczych, nowy podatek od importu i utworzenie nowych miejsc pracy z dostępem w pierwszej kolejności dla rodowitych Francuzów. Skrajnie lewicowy Jean-Luc Mélenchon przebija wszystkich i oprócz podwyższenia płacy minimalnej zapewnia, że po wyborach obniży wiek emerytalny do 60 lat i ustanowi płacę maksymalną. Przy zarobkach powyżej 360 tysięcy euro podatek miałby wynosić 100 procent (tego typu pomysły nawet socjalistyczny mer Lyonu nazwał powrotem polityki Kambodży). Nicolas Sarkozy do ostatniej chwili unikał kwestii cięć i zadłużenia, kładąc nacisk bardziej na bezpieczeństwo, niż na stan gospodarki, a to co wybijało się w jego ekonomicznym programie to raczej podwyższenie podatku VAT. I chyba tylko centrysta Francois Bayrou przypominał w trakcie swojej kampanii o długu i redukcji deficytu (co zresztą nie przysłużyło mu się w sondażach), ale nawet on skupił się głównie na haśle „made in France” i na podkreślaniu potrzeby kupowania francuskich produktów. We Francji zapanował duch protekcjonizmu. I choć zrozumiałe są obawy, że przy surowej polityce redukowania wydatków zgodnej z polityką Niemiec, spowolnieniu może ulec wzrost gospodarczy, gdzieś z tyłu głowy krąży pytanie: kto za to wszystko zapłaci?

Do powyższych obietnic, które można tłumaczyć przedwyborczą logiką, trzeba dodać jeszcze jeden element. Każdy z pretendentów do prezydenckiego fotela na swój sposób podważa dotychczasowy kształt europejskiego porządku. Hollande już kilka miesięcy temu zapowiedział, że zrezygnuje z udziału w pakcie fiskalnym, Mélenchon proponuje „odstąpienie od Traktatu Lizbońskiego”, Sarkozy całkiem niedawno wrócił do starego sporu z Niemcami o rolę Europejskiego Banku Centralnego.

Oczywiście szermując podobnymi hasłami francuscy politycy korzystają z wolności, jaką daje status kandydata. Jako urzędujący prezydenci będą ograniczani nie tylko przez oczekiwania potencjalnych wyborców, ale także innych graczy na europejskiej scenie politycznej. Oraz, co nie jest bez znaczenia, rynki finansowe, od których zależy aż trzy czwarte francuskiego długu publicznego. O możliwych scenariuszach po szóstym maja, a więc po drugiej turze wyborów pisze na łamach „L’Expresse” Jacques Attali. Co istotne, nie zapomina on przy tym wszystkim o wyborach parlamentarnych, które we Francji od 2000 roku odbywają się w kilka tygodni po wyborach prezydenckich, i które od tych ostatnich są ściśle uzależnione (wszystko po to, by uniknąć kohabitacji).

Otóż według Attalego niezależnie od tego, czy w wyborach prezydenckich, a później w parlamentarnych wygra lewica (a więc Partia Socjalistyczna i jej kandydat) czy też prawica (UMP z prezydentem Sarkozym), obie prezydentury będą skazane na borykanie się z kryzysem zadłużenia przy jednoczesnym nacisku rynków finansowych. W razie wygranej socjaliści zwalą winę za stan gospodarki na prawicę Sarkozy’ego i tym usprawiedliwią podniesienie podatków, jednak biorąc pod uwagę dług „o żadnej hojności – pisze Attali – nie będzie mowy”. W przypadku wygranej prawicy i Sarkozy’ego czekają nas, owszem, cięcia wydatków na cele socjalne, lecz to posunięcie zatrzyma wzrost gospodarczy. W obu przypadkach Francja pozostanie zatem pogrążonym w kryzysie państwem niezadowolonych obywateli, a to sprawi, że w europejskim koncercie państw będzie ona grała coraz częściej solo, skupiona coraz bardziej na sobie i swoich problemach lub – jak chce tego uparcie Giscard d’Estaing – w niewielkiej grupie najważniejszych państw strefy euro.

Z polskiego punktu widzenia nie jest zatem aż tak bardzo istotne, kto wygra we Francji wybory, lecz czy po wygranej przestanie dotrzymywać przedwyborczych obietnic.

* Piotr Kieżun, szef działu „Czytając”.

Do gůry

***

* Autorzy koncepcji Tematu Tygodnia: Piotr Kieżun i Jarosław Kuisz.
** Współpraca: Paulina Górska, Jakub Stańczyk.
*** Autor ilustracji: Rafał Kucharczuk.

„Kultura Liberalna” nr 171 (16/2012) z 17 kwietnia 2012 r.