Szanowni Państwo,

słowo „kryzys” atakuje nasze uszy niemal nieustannie. Współczesne demokracje drżą przed przyszłością. Nikt nie może być pewny, co czeka następne pokolenia. Obniżać czy podwyższać podatki? Pobudzać wzrost czy zaciskać budżetowy pas? Kryzys finansowy od 2008 roku podcina pewność siebie w demokratycznych państwach. Lewicowi komentatorzy zwykle rytualnie obwiniają kapitalizm, zaś prawicowi krytykują rozrzutność lewicowych rządów. Czy jednak kapitalizm nie podcina po cichutku demokratycznej gałęzi, na której od siedzi? W przeszłości takie zjawisko miało miejsce. Czy alarmistyczne porównania do lat 30.  XX wieku nie są jednak przesadzone?

W dzisiejszym numerze „Kultury Liberalnej” postanowiliśmy przyjrzeć się bliżej jednemu z aspektów tego kryzysu: trudnym związkom demokracji i kapitalizmu. Numer otwiera tekst Bartosza Węglarczyka, który wprowadza w dyskusje, jakie na ten temat toczone są w Stanach Zjednoczonych. Komentatorzy amerykańskiego życia politycznego zaczynają dostrzegać, że kapitalizm i demokracja wbrew pozorom nie są „nierozłączne jak bracia syjamscy”. Zdaniem Węglarczyka najważniejsze amerykańskie ruchy społeczne ostatnich lat – prawicowa Tea Party i lewicowy Occupy Wall Street – zrodziły się właśnie z poczucia nieuniknionego konfliktu między tymi dwoma podstawami zachodnich systemów politycznych.

Józef Pinior patrzy na problem w nieco inny sposób. Model demokracji liberalnej nadal jest atrakcyjny i przyciąga do siebie kolejne państwa, kryzys przeżywa jednak idea państwa dobrobytu. „Państwo dobrobytu zawdzięcza swoje istnienie – prawdopodobnie w największym stopniu – radykalnemu egalitaryzmowi, który przyniosły dwudziestowieczne wojny totalne”, pisze Pinior. Problem polega na tym, że we współczesnym świecie siła oddziaływania tych czynników nieubłaganie maleje. Jaki będzie tego skutek? Autor kreśli dwa odmienne scenariusze wydarzeń.

Z kolei Łukasz Sarek pokazuje, czym chiński kapitalizm różni się od systemów gospodarczych Zachodu. Najważniejsza różnica polega na tym, że ten pierwszy nie uznaje… własności prywatnej. Wszystkie najważniejsze przedsięwzięcia gospodarcze są tam prowadzone i zarządzane przez państwo. By dalej się rozwijać, argumentuje Sarek, chiński system potrzebuje ograniczenia roli państwa, większych swobód obywatelskich i rządów prawa, przekonuje Sarek. Pytanie brzmi: czy to oznacza dla Chin demokratyzację?

Temat tygodnia uzupełniają dwa wywiady. W pierwszym z nich Quentin Peel, wieloletni korespondent Financial Timesa, opowiada o nadmiernej i niekontrolowanej jego zdaniem roli mediów we współczesnych demokracjach. W drugim Frederick Kempe, dyrektor amerykańskiego think-tanku Atlantic Council, przekonuje, że dla pokonania obecnego kryzysu i stawieniu czoła nieuczciwej konkurencji ze strony chińskiego kapitalizmu konieczne jest daleko idące zacieśnienie współpracy między Europą i Stanami Zjednoczonymi.

Niniejszy Temat tygodnia jest związany z patronatem tematycznym, którym „Kultura Liberalna” objęła Wrocław Global Forum 2012, a składające się na niego wywiady zostały przeprowadzone w trakcie trwania wydarzenia. Zapraszamy w związku z tym również do lektury tekstu Łukasza Jasiny na temat tematyki wschodniej podczas tegorocznego WGF w zakładce Komentarz nadzwyczajny. Natomiast w Galerii znajdą Państwo zdjęcia z Forum.

Zapraszam do lektury!

Łukasz Pawłowski


1. WĘGLARCZYK: Dlaczego demokracja nie nadąża
2. PINIOR: Ku nowym formom demokracji bezpośredniej
3. SAREK: Chiny: laisser faire, ale tylko dla partii i rządu
4. PEEL i PAWŁOWSKI: Między namiętnością a umiarem
5. KEMPE i PAWŁOWSKI: Epoka globalnej konkurencji


Bartosz Węglarczyk 

Dlaczego demokracja nie nadąża

„Zwykło się zakładać, że tam gdzie kwitnie kapitalizm lub demokracja, tam drugie podąża za pierwszym. Dziś jednak oba te zjawiska zaczynają się rozmijać. Kapitalizm, od dawna uważany za jin do jang demokracji, ma się doskonale. Demokracja jednak nie nadąża”.

To zdanie, zapisane pięć lat temu na łamach prestiżowego pisma „Foreign Affairs” przez byłego sekretarza pracy USA i jednego z najlepszych amerykańskich ekonomistów Roberta Reicha, doskonale oddaje stosunek bardzo wielu amerykańskich politologów do zależności między demokratycznym politycznym ustrojem a wolnym rynkiem w jego kapitalistycznej odmianie. Reich uważał, że coraz więcej korporacji, zwłaszcza tych o zasięgu międzynarodowym, łamie reguły gry, angażując się w korupcję i nieczyste metody walki z konkurencją. Korporacje doskonale sobie radzą – pisał Reich – w krajach niedemokratycznych, bo demokracja wymaga przejrzystości, a ta sprzyja konkurencji. A wielkie korporacje konkurencji nie chcą, wolą sobie radzić przy użyciu wielkich zasobów gotówki i armii lobbystów.

Reichowi odpowiadali zwolennicy teorii Miltona Friedmana, który uważał, że wolność ekonomiczna kreuje wolność polityczną, która z kolei sprzyja dalszemu rozwojowi ekonomicznemu i w konsekwencji prowadzi do naturalnego rozdziału świata biznesu i polityki. Zwolennicy tej teorii, np. profesor ekonomii Chris Coyne, słusznie wskazywali na Chile i Koreę Południową jako miejsca, gdzie teoria Friedmana sprawdziła się w stu procentach. Później jednak nadszedł kryzys, u którego podstaw leży w USA zbytnie wymieszanie świata polityki i gospodarki. Teoria Friedmana dotarła do swych granic.

Amerykańscy komentatorzy nie mają dziś wątpliwości, że zderzenie kapitalizmu i demokracji jest nieuniknione, choć na razie nie ma mowy, by takie zderzenie automatycznie oznaczało apokalipsę. Największe amerykańskie protesty społeczne ostatnich lat – prawicowa Tea Party i lewicowa Occupy Wall Street – u swych podstaw mają dokładnie takie same poczucie nieuniknionego starcia właśnie kapitalizmu w jego formie sprzed kryzysu z demokracją. To, że oba ruchy żądają czegoś odwrotnego, nie ma znaczenia – obie grupy widzą ten sam problem.

Dla większości Amerykanów problem zderzenia kapitalizmu i demokracji nie istnieje – jak napisał niedawno na łamach dziennika „Washington Post” Harold Meyerson, jeden z najbardziej wpływowych amerykańskich publicystów lewicowych, dla wychowanych podczas zimnej wojny pokoleń Amerykanów „kapitalizm i demokracja są nierozłączne jak bracia syjamscy”. Sam Meyerson z zaciekawieniem przygląda się debacie o przyszłości demokracji i kapitalizmu nie w USA, lecz w Europie. Wielu komentatorów uważa, że to właśnie w Unii Europejskiej rozstrzygnie się debata na temat tego, czy i jak oba te pojęcia są od siebie uzależnione.

Moim zdaniem europejscy komentatorzy w przeciwieństwie do Meyersona, uważającego się za socjalistę, poważnie przecenili znaczenie obu amerykańskich ruchów protestacyjnych. Komentatorzy o skrzywieniu prawicowym przecenili znaczenie Tea Party, ci o zacięciu lewicowym równie mocno przecenili ruch Occupy. Żadnemu z tych ruchów nie udało się naruszyć amerykańskiej sceny politycznej bardzo mocno osadzonej na zasadzie dwupartyjności. Tak jak Mitt Romney jest rozczarowaniem dla Tea Party, tak i Barack Obama nie zyskał sobie zaufania czołowych działaczy ruchu Occupy. Żaden z tych ruchów nie odegrał znaczącej roli w prawyborach i nie odegra jej ani na letnich konwencjach wyborczych Partii Demokratycznej i Republikańskiej, ani w przeprowadzanych równolegle do wyborów prezydenckich wyborach do Kongresu USA.

To rezultat właśnie bardzo mocno zakotwiczonej w umysłach Amerykanów zasady, że demokracja i kapitalizm idą ręka w rękę. Tę niezachwianą wiarę Amerykanów może naruszyć poważniejszy kryzys demokracji w Europie. Jednak wbrew temu, co oglądamy z naszej, europejskiej perspektywy, na razie Amerykanie takiego poważnego kryzysu demokracji na Starym Kontynencie po prostu nie widzą.

* Bartosz Węglarczyk, redaktor naczelny miesięcznika „Sukces”, wieloletni korespondent zagraniczny „Gazety Wyborczej”.

Do góry

***

Józef Pinior

Ku nowym formom demokracji bezpośredniej

Demokracja, rządy wielu równych sobie obywateli, rozproszenie władzy, wolności intelektualne i duchowe, oparcie funkcjonowania instytucji państwowych i cywilnych na prawie nie towarzyszą jedynie epoce kapitalistycznej. Odnosimy się przecież symbolicznie do demokracji ateńskiej sprzed 2 500 lat – choć trudno mówić o tożsamości tamtego systemu ze współczesną demokracją liberalną. Dla starożytnych Greków i Rzymian podstawowe założenie nowoczesnej demokracji w postaci równości ludzi (wszystkich ludzi w obrębie homo sapiens) byłoby czymś absurdalnym, prawdopodobnie zgoła „nieludzkim”.

Zarówno kapitalizm, jak i demokracja liberalna są oryginalnym produktem rozwoju Europy Zachodniej, trudnym do pomyślenia bez stuleci przeorania cywilizacji grecko-rzymskiej przez rewolucję mentalną, którą niosło z sobą chrześcijaństwo, ale także bez prawa rzymskiego czy „demokracji militarnej” starożytnych plemion germańskich. Tych czynników, które doprowadziły do wytworzenia ustroju współczesnej demokracji, można rzecz jasna wymienić znacznie więcej, chodzi mi o to, że system gospodarczy wytworzył z ustrojem politycznym całość cywilizacyjną, którą kolonizacja dokonana przez państwa Europy Zachodniej rozpowszechniła po całym świecie, przyczyniając się do powstania dzisiejszej cywilizacji globalnej, której fundamenty tworzą gospodarka kapitalistyczna i demokracja liberalna w takiej lub innej formie.

Dzisiejsza demokracja jest nierozerwalnie związana z kształtowaniem się państwa narodowego, z rewolucją przemysłową i umasowieniem wojny w XIX i XX wieku. Kapitalizm w swoim rozwoju często odwoływał się do państwa autorytarnego i zderzał się z aspiracjami demokratycznymi społeczeństwa w tym sensie, pomiędzy kapitalizmem a demokracją mamy do czynienia z napięciem, z konfliktem, który tworzy historię polityczną ostatnich dwustu lat. W dużej mierze to przecież kształtowało podział na lewicę i prawicę w polityce europejskiej i światowej. Jednocześnie wielki dwudziestowieczny konflikt pomiędzy państwami autorytarnymi i totalitarnymi a liberalno-demokratycznymi został rozstrzygnięty militarnie na rzecz Ameryki. To dało Ameryce hegemonię globalną i przyniosło rozpowszechnienie modelu amerykańskiego na całym świecie, w postaci współistnienia gospodarki kapitalistycznej z autonomią potężnej sfery liberalnej i z gwarancjami powszechnego prawa wyborczego.

W demokracji w wydaniu liberalnym władza państwowa równoważona jest przez władzę sądowniczą, wolne media oraz prawa człowieka, przysługujące ludziom niezależnie od praw obywatelskich, związanych z przynależnością państwową. Zwycięstwo tego modelu potwierdzają kolejne fale demokracji od Europy Południowej w latach 70. ubiegłego wieku, przez Amerykę Łacińską i Europę Środkowo-Wschodnią, po rewolucje demokratyczne w krajach arabskich.

Tryumfowi demokracji liberalnej towarzyszy w ostatnich trzydziestu latach kryzys państwa dobrobytu, tego, co po II wojnie światowej nazwano demokratycznym kapitalizmem, sytuacją, w której prawie każdy ma prawo do pracy za godziwe wynagrodzenie, do mieszkania, minimum opieki zdrowotnej i zabezpieczenia na starość i w której naszym dzieciom z natury rzeczy powodzi się lepiej niż nam. Państwo dobrobytu zawdzięcza swoje istnienie zarówno rewolucji przemysłowej, jak i poczuciu solidarności uformowanym przez państwo narodowe, oraz – prawdopodobnie w największym stopniu – radykalnemu egalitaryzmowi, który przyniosły dwudziestowieczne wojny totalne.

Tymczasem wszystkie te czynniki powoli tracą swoją moc. Klasyczne państwo narodowe, co najlepiej pokazuje przykład europejski, nie jest w stanie reagować na polityczno-gospodarczą marginalizację Europy, na globalny kapitalizm, na to, co nazywamy rynkami finansowymi (a co właściwie, racjonalnie rzecz ujmując, nie wiadomo co oznacza), na autonomię sfery finansów międzynarodowych w stosunku do polityki. Tradycyjny podział sceny politycznej na lewicę i prawicę nie oddaje ducha epoki, jest jałowy w stosunku do takich zjawisk, jak postępujące w szybkim tempie rozwarstwienie społeczne, jak oligarchizacja władzy, szczególnie w USA, jak rozchodzenie się kapitalizmu i demokracji. Nie wiemy, do czego nas doprowadzi prywatyzacja wojska i działań związanych ze sferą bezpieczeństwa oraz przenikanie sfery prywatnej do badań naukowych, do medycyny, do inżynierii genetycznej czy kolonizacji kosmosu. Być może rzeczywiście znajdujemy się w podobnym momencie dziejów dla stanu współczesnej demokracji jak przejście od republiki do cesarstwa w starożytnym Rzymie.

Rozchodzenie się kapitalizmu i demokracji ma przyczyny bardziej skomplikowane niż prosty upadek demokracji. Ciekawy jest tutaj przykład Polski po 1989 roku, w której załamaniu się solidarności społecznej na skutek wprowadzenia w życie tak zwanego planu Balcerowicza – upokorzeniu setek tysięcy ludzi związanym z bezrobociem, z wymuszoną emeryturą, z likwidacją ich zakładów pracy i dotychczasowych warunków życia – towarzyszył rozwój parlamentaryzmu, rządów prawa i wolnych mediów. Polityka polska była wtedy bezsilna w stosunku do tego dramatu u narodzin państwa demokratycznego. Czy polityka grecka okaże się podobnie bezsilna w stosunku do rekonstrukcji kapitalistycznej w Grecji? Czy uda się znaleźć rozwiązania balansujące koszty zmian z solidarnością społeczną?

Posiadamy ciągle niewykorzystany potencjał demokracji w Unii Europejskiej w postaci federalizmu i ludowładztwa. Teoretycznie najlepsza droga dla Europy powinna polegać na tworzeniu federacji, przynajmniej na poziomie krajów grupy euro. Tak, aby zatrzymać schyłek Europy na poziomie globalnym oraz ludowładztwo na poziomie lokalnym, autonomię regionów, ale także aktywne przejmowanie gospodarki przez wytwórców, w tych dziedzinach, w których kapitalizm globalny grozi bezrobociem i wegetacją. Kryzys klasycznego, związanego z państwem narodowym społeczeństwa dobrobytu, może zaowocować nowymi formami demokracji bezpośredniej, zepchniętej na obrzeża historii przez epokę nowoczesną z jej państwem narodowym i demokracją przedstawicielską.

* Józef Pinior, polityk, prawnik, filozof. W PRL działacz Solidarności, aresztowany w 1983 roku i skazany na cztery lata więzienia. Od 1987 roku uczestniczył w próbach reaktywowania PPS. Od 2004 do 2009 poseł do Parlamentu Europejskiego.

Do góry

***

Łukasz Sarek

Chiny: laisser faire, ale tylko dla partii i rządu

Pytanie, czy demokracja i kapitalizm są ze sobą nierozerwalnie związane, zadane w odniesieniu do kraju, w którym nie ma ani jednego, ani drugiego, jest dość przewrotne. Trudno uznać za prawdziwy kapitalizm system, który w obecnej postaci jest hybrydą socjalizmu, kapitalizmu i coraz liczniejszych elementów narodowego syndykalizmu. Popularne określenie „kapitalizm państwowy” choć najlepsze z możliwych, również nie jest do końca adekwatne z powodu kilku istotnych elementów. Przede wszystkim – brak prywatnej własności ziemi, jednego z najważniejszych środków produkcji. Dalej, udział państwa w życiu gospodarczym nie ogranicza się wyłącznie do roli wszechobecnego regulatora i nadzorcy, jest ono jednocześnie największym graczem na rynku. Należące do państwa podmioty wytwarzają 40 proc. PKB, a wśród 500 największych chińskich przedsiębiorstw dominują SOE (State Owned Enterprises), które generują ponad 60 proc. eksportu.

Taki model ekonomiczny coraz mniej odpowiada chińskim przedsiębiorcom prywatnym zmuszonym do konkurowania z SOE. Są oni coraz bardziej niezadowoleni z traktowania ich jako podmioty drugiej kategorii. Denerwuje ich brak dostępu do wielu lukratywnych gałęzi gospodarki, jak na przykład szeroko rozumiana energetyka, włącznie z sektorem paliwowym, telekomunikacja, ogromna część sektora finansowego. Prywatne firmy mają również utrudniony dostęp do kredytów. Ze względów politycznych pierwszeństwo mają tam SOE, przez co prywatni przedsiębiorcy muszą szukać dużo droższego i bardziej ryzykownego finansowania w szarej strefie. Do czego to może prowadzić, widzieliśmy na przykładach krachu w Wenzhou i sprawy Wu Ying. Wszechobecna korupcja i kumoterstwo wpływają znacząco na poziom kosztów operacyjnych przedsiębiorstw. SOE są również faworyzowane w przetargach publicznych.

Znaczący udział przedsiębiorstw państwowych nie wpływa również korzystnie na wskaźnik efektywności ogółu chińskich przedsiębiorstw. Jest tak, ponieważ podobnie jak w innych krajach przedsiębiorstwa państwowe pod względem innowacyjności, rentowności czy efektywności mają gorsze wyniki niż przedsiębiorstwa prywatne. Nie powinno więc dziwić, że statystyczne chińskie przedsiębiorstwo potrzebuje trzy razy więcej zasobów naturalnych do „wyprodukowania” jednego dolara PKB niż amerykańskie. Na porządku dziennym jest faworyzowanie firm państwowych, uciążliwa formalna regulacja działalności w wielu branżach, nieprecyzyjne i często sprzeczne przepisy oraz wybiórcze stosowanie prawa. Fundusze emerytalne zamiast starać się o uzyskanie jak najlepszych wyników finansowych, są zmuszane do lokowania kapitału na giełdzie dla sztucznego podnoszenia wartości notowanych na niej spółek. Zamiast rozbudowywać i reformować system ubezpieczeń społecznych, żeby Chińczycy zaczęli wydawać trzymane na wypadek choroby oszczędności i w ten sposób pobudzić konsumpcję wewnętrzną, władze w Pekinie wolą uruchomić kolejny pakiet stymulacyjny na rozwój infrastruktury (autostrady, superszybkie koleje, lotniska), której rozbudowa jest coraz mniej potrzebna ze względu na przekroczenie poziomu nasycenia. PKB ma rosnąć, więc rośnie, a przy okazji partyjniacy i ich rodziny mogą się obłowić. Tak w praktyce wygląda kapitalistyczne laisser faire w Chinach. Owszem laisser faire jest, ale tylko dla partii i rządu.

Coraz trudniej być posłusznym

Państwo to partia. W monopartyjnym państwie KPCh jest jedyną organizacją faktycznie zarządzającą państwem poprzez administrację złożoną niemal wyłącznie z członków partii, dla których sprawowanie urzędów to przede wszystkim źródło bogacenia się i trampolina do awansu w hierarchii partyjnej, a nie służenie państwu i społeczeństwu. Piewcy chińskiego systemu społeczno-gospodarczego, których nie brakuje ani na świecie, ani w Polsce, podkreślają, że taki system odpowiada Chińczykom. Wskazują wyłącznie na zasługi rządu chińskiego, który wyciągnął z nędzy setki milionów ludzi, zapewnił szybki i do tej pory stabilny wzrost gospodarczy oraz powrót Państwa Środka do roli światowej potęgi ekonomicznej. Podkreślają, że status quo to wynik nieformalnego konsensusu pomiędzy rządzącymi a rządzonymi: możliwość bogacenia się i stabilnego życia w zamian za posłuszeństwo.

Ale coraz trudniej być posłusznym. Kiedy lokalny rząd zabiera chłopom używaną przez nich ziemię, zazwyczaj jedyne co mogą zrobić, to udać się z petycją do Pekinu, ryzykując pobyt delegacji w „czarnym więzieniu”. Albo zdecydować się na opór z zastosowaniem siły i liczyć na to, że władza się jednak ugnie. Lokalne rządy mają jednak coraz mniejsze pole do manewru i żeby pokryć bieżące wydatki oraz uniknąć deficytu, muszą sprzedawać deweloperom nowe połacie ziemi. Kiedy wielka fabryka zatruwa środowisko naturalne, powodując nieuleczalne choroby, spadek plonów, wymieranie zwierząt hodowlanych, okoliczni mieszkańcy stoją przed prostym wyborem – albo petycja, albo zorganizowanie „masowego incydentu społecznego”. Przez lata ślepego kultu dla słupka PKB władze niespecjalnie przejmowały się ochroną środowiska. Teraz przychodzi rachunek do zapłacenia. Jak wysoki – trudno powiedzieć, bo kilka lat temu władze chińskie przestały publikować raporty o stanie tak zwanego Zielonego PKB.

Konieczna jest większa deregulacja

Obecnie funkcjonujący w Chinach system jest przede wszystkim korzystny dla partii i jej wyższych rangą członków, a coraz mniej dla społeczeństwa. Kapitalizm państwowy w Chinach wyczerpuje już swoją skuteczność i atrakcyjność. Problemów strukturalnych nie da się rozwiązać kolejnym pakietem stymulacyjnym. Konieczna jest większa deregulacja życia gospodarczego, zmniejszenie obecności państwa i pozwolenie na działanie normalnych, kapitalistycznych mechanizmów rynkowych. Potrzebne jest rzeczywiste wprowadzenie rządów prawa, poszanowanie praw jednostki i zapewnienie obywatelom realnych możliwości ochrony praw i wpływu na ich kształtowanie. Tylko czy KPCh jest w stanie i ma ochotę wprowadzić takie zmiany?

Włodarze z Pekinu nie są tak wszechmocni, jak się wydaje, i muszą brać pod uwagę interesy lokalnych dygnitarzy partyjnych, którzy ze względu na stan lokalnych budżetów albo własne interesy nie są skłonni do poparcia reform. Również na partyjnych szczytach nie ma zgody co dalej i tymczasem obowiązuje chwiejne status quo. W autorytarnym ustroju społeczeństwo nie dysponuje żadnym mechanizmem wyboru rządzących, nie sprawuje kontroli nad ich działaniami ani nie uczestniczy w sprawowaniu władzy. Ze względu na cenzurę w mediach i brak rzeczywistej wolności zgromadzeń oraz wystąpień utrudniony jest przepływ informacji w społeczeństwie. Niejasne przepisy o tajemnicy państwowej i paranoidalna praktyka ich stosowania praktycznie zamykają ludziom dostęp do danych o stanie państwa i gospodarki. Bez otwartego dialogu grup społecznych i między sobą i z rządem, bez udziału społeczeństwa w rządach i możliwości wpływania na działania władzy, również w sferze gospodarczej, nie jest możliwe stworzenie harmonijnego i wysoko rozwiniętego społeczeństwa. Można się zgodzić, że na wprowadzenie pełnej demokracji w Państwie Środka jest za wcześnie i że być może nigdy nie będzie to możliwe, ale dla pomyślnego rozwoju Chin niezbędne wydaje się powiązanie choćby częściowej demokratyzacji życia społecznego i politycznego z kapitalistycznym uwolnieniem sfery gospodarczej.

* Łukasz Sarek studiował prawo i sinologię na Uniwersytecie Warszawskim oraz język i kulturę Chin na Zhejiang University i Nanjing Normal University. Przez wiele lat mieszkał i pracował w Chinach. Obecnie zajmuje się doradztwem biznesowym. 

Do góry

***

Między namiętnością a umiarem

Z Quentinem Peelem, szefem działu zagranicznego „Financial Times”, o współczesnej demokracji, politycznych namiętnościach i roli mediów w polityce rozmawia Łukasz Pawłowski. 

Łukasz Pawłowski: Czy Zachód jest zmęczony demokracją? 

Quentin Peel: Nie sądzę, ale natura współczesnej demokracji zmienia się. Stary system, zdominowany przez tradycyjne, duże partie o charakterze centrowym – centroprawica i centrolewica – rozpada się. Współcześnie ludzie często angażują się w politykę, by realizować bardzo wąsko pojmowane interesy. To dlatego rozwijają się obecnie takie partie jak Zieloni, partie walczące o prawa gejów czy Partia Piratów. Wszystkie one ufundowane są na jednej lub najwyżej kilku kwestiach, którymi chcą się zająć. Główny trend polega na kurczeniu się centrum i coraz większej aktywności dotychczasowych peryferii.

Dlaczego tradycyjne partie tracą grunt pod nogami? 

Jedną z przyczyn ich kłopotów są stare, bardzo rozbudowane struktury biurokratyczne, które mają trudności w przystosowaniu się do bieżącego stylu prowadzenia dyskusji politycznej. Internet i inne nowoczesne technologie otworzyły debatę publiczną. Rośnie liczba aktorów, których należy wziąć pod uwagę, co sprawia, że środowisko polityczne staje się coraz bardziej złożone, a dialog polityczny znacznie trudniejszy i bardziej chaotyczny. Coraz większego znaczenia nabierają małe, efemeryczne grupy powstałe wyłącznie po to, by rozwiązać kilka problemów, które wydają im się ważne, a potem ulec samorozwiązaniu. Czy takie grupy to prawomocni uczestnicy demokratycznych procesów politycznych? Czy są przed kimś odpowiedzialne? Kogo reprezentują? To pytania, z jakimi się dziś mierzymy. Można je zresztą sprowadzić do jednego, fundamentalnego wyzwania dla współczesnej demokracji – jak przekształcić te chaotyczne debaty w prawomocne decyzje polityczne?

Często słyszymy jednak, że współczesny świat szybko się zmienia, w związku z czym faktycznie potrzebujemy systemu zdolnego do odzwierciedlenia tych nieustannych transformacji grup i interesów. 

Nie sądzę, by stworzenie systemu politycznego wrażliwego na tyle, że reagowałby na wszystkie przelotne, krótkoterminowe interesy było mądrym rozwiązaniem. System demokratyczny musi zawierać w sobie pewien element, powiedzmy, konserwatyzmu po to, by nie ulegać wpływom każdej krótkotrwałej mody, nawet jeśli cieszy się ona żywym poparciem pewnej części społeczeństwa. Jednocześnie system taki musi być wystarczająco elastyczny, by nieustannie dostosowywać się do długoterminowych interesów, poglądów i idei […].

Kto ma decydować, co jest, a co nie jest uprawnionym postulatem politycznym – politycy, intelektualiści, a może popularne media? 

Media odgrywają obecnie wielką rolę w procesie politycznym, ale brak im legitymacji i publicznej odpowiedzialności. Mamy naprawdę duży wpływ, ale kto do cholery nas wybrał? To kolejne zagrożenie dla procesu demokratycznego. Równowagę w tej kwestii można osiągnąć wymuszając na mediach większą odpowiedzialność. To ważne zwłaszcza w świetle ogromnego wzrostu dostępności informacji spowodowanego przez nowe technologie. Wciąż nie wiemy, jak tę zmianę wykorzystać w procesie politycznym.

Co Pan proponuje? 

Jako dziennikarze potrzebujemy przejrzystego i możliwego do egzekwowania kodeksu etyki. W sytuacji, gdy nasze teksty okazują się nieuczciwe, musi istnieć jakiś system, na który inni mogliby się powołać, mówiąc „nie możecie publikować tych bzdur w nieskończoność”. W idealnym świecie do osiągnięcia tego stanu rzeczy wystarczająca byłaby dziennikarska samodyscyplina. Jeśli jednak nie możemy poradzić sobie z tym sami, może powinniśmy w drodze procesu politycznego ustanowić odpowiednie przepisy. […]

[Całość wywiadu: CZYTAJ TU]

* Quentin Peel, szef działu zagranicznego dziennika „Financial Times”. W swojej karierze pracował m.in. w Johannesburgu, Londynie i Brukseli. W 1988 roku został korespondentem w Moskwie, skąd relacjonował przemiany ZSRR zainicjowane przez Michaiła Gorbaczowa. Od 1991 roku relacjonował proces zjednoczenia Niemiec z Bonn. Szefem działu zagranicznego jest od 1998 roku. 

** Łukasz Pawłowski, doktorant w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.

Do góry

***

Epoka globalnej konkurencji

Frederick Kempe, dyrektor amerykańskiego think-tanku Atlantic Council, opowiada Łukaszowi Pawłowskiemu o potrzebie ściślejszej współpracy między Stanami Zjednoczonymi a Europą oraz wyzwaniach autorytarnego kapitalizmu.

Łukasz Pawłowski: Jaka jest główna różnica między chińskim modelem autorytarnego kapitalizmu, a kapitalizmem zachodnim?

Frederick Kempe: Firmy, które starając się o określone kontrakty w różnych częściach świata, muszą konkurować z przedsiębiorstwami chińskimi, tak naprawdę mają przeciw sobie nie tylko te firmy, ale również całe chińskie państwo. A jeśli władze państwowe w Pekinie zdecydują, że w danym kraju zależy im na opanowaniu pewnej części rynku, wówczas mogą zgodzić się na ponoszenie tymczasowych strat finansowych, po to by ostatecznie wyprzeć konkurencję. Amerykańskie firmy nie mogą sobie na takie praktyki pozwolić, a rząd amerykański nie pomaga im w podobny sposób. Problem ten w najbliższych latach będzie zyskiwał na znaczeniu, ponieważ rośnie liczba ogromnych firm chińskich, które są w stanie konkurować z europejskimi i amerykańskimi gigantami, ale rywalizację prowadzą w korzystniejszych warunkach. Stoi za nimi cała władza państwowa, w związku z czym mogą podejmować działania nielogiczne z komercyjnego punktu widzenia. Problem sprowadza się więc do tego, że nie każdy gra według tych samych reguł.

Często mówi się jednak, że chiński model gospodarczy na dłuższą metę nie przetrwa, głównie z powodu przemian społecznych i rozrastającej się w tym kraju klasy średniej. Wraz ze wzrostem poziomu zamożności Chińczycy zaczną w końcu domagać się tego, czego Europejczycy i Amerykanie żądali masowo w pierwszej połowie XX wieku, to jest bezpieczeństwa socjalnego, wolności politycznych i lepszej kontroli elit. 

W dłuższej perspektywie faktycznie, takie przemiany mogą mieć miejsce, ale zanim to się stanie zachodnie firmy zlikwidują wiele miejsc pracy, ponieważ nie będą w stanie konkurować na rynku globalnym. Zanim autorytarny kapitalizm upadnie może dotkliwie zaszkodzić amerykańskiej i europejskiej gospodarce. […]

Od czasu przejęcia władzy przez Baracka Obamę Stany Zjednoczone w istotny sposób zmieniły swoją politykę zagraniczną, przenosząc zainteresowanie z Europy i Bliskiego Wschodu na Daleki Wschód. Wielu przywódców europejskich skarży się, że Waszyngton porzucił Europę.

To oczywiste, że zarówno Europa jak i Stany Zjednoczone muszą więcej uwagi poświęcić tamtemu rejonowi świata. Zasadniczy błąd prezydenta Obamy polegał na tym, że uznano, iż tej zmiany polityki zagranicznej można dokonać samodzielnie i że Europa nie w tym procesie potrzebna. Tymczasem musimy pamiętać, że razem Stany Zjednoczone i Europa tworzą największy obszar gospodarczy świata i należy ten fakt wykorzystywać.

Czy Stany Zjednoczone będą skłonne współpracować z Europą w tej kwestii? 

W najbliższej przyszłości to będzie trudne. Biały Dom rozumie, że Europa znalazła się w poważnym kryzysie egzystencjalnym i prawdopodobnie pozostanie w nim jeszcze jakiś czas. Kiedy tego rodzaju kryzys dotyka najbliższej rodziny, trzeba go najpierw rozwiązać zanim będzie  można zająć się sprawami dotyczącymi dalszych kuzynów i przyjaciół. To dlatego Europa jest dziś zajęta przede wszystkim sobą, a zatem wielkie i ambitne projekty ścisłej współpracy Starego Kontynentu i Stanów Zjednoczonych będą musiały poczekać. Pewne działania możemy jednak podjąć szybciej, mianowicie zlikwidować dzielące nas bariery handlowe i prawne, a tym samym doprowadzić do rozwoju wspólnego rynku amerykańsko-europejskiego. To może być trudne do wykonania natychmiast, w czasie kryzysu strefy euro, ale mam nadzieję, że coś zmieni się na początku przyszłego roku, kiedy miejmy nadzieję Europa upora się z przynajmniej częścią swoich problemów, a w Ameryce odbędą się już wybory prezydenckie. […]

[Całość wywiadu: CZYTAJ TUTAJ]

* Frederick Kempe, amerykański dziennikarz, obecnie prezes i dyrektor generalny Atlantic Council – zajmującego się polityką międzynarodową think-tanku z siedzibą w Waszyngtonie – a także wykładowca na Saïd School of Business na Uniwersytecie w Oksfordzie. Przed objęciem stanowiska dyrektora Atlantic Council był wieloletnim dziennikarzem, korespondentem i redaktorem dziennika „Wall Street Journal”.

** Łukasz Pawłowski, doktorant w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.

Do góry

***

* Autor koncepcji Tematu tygodnia: Łukasz Pawłowski.
** Współpraca: Paulina Górska, Jakub Stańczyk i Karolina Wigura.
*** Autor ilustracji: Wojciech Tubaja.

„Kultura Liberalna” nr 178 (23/2012) z 5 czerwca 2012 r.