Między namiętnością a umiarem

Z Quentinem Peelem, szefem działu zagranicznego „Financial Times”, o współczesnej demokracji, politycznych namiętnościach i roli mediów w polityce rozmawia Łukasz Pawłowski.

Łukasz Pawłowski: Czy Zachód jest zmęczony demokracją? 

Quentin Peel: Nie sądzę, ale natura współczesnej demokracji zmienia się. Stary system, zdominowany przez tradycyjne, duże partie o charakterze centrowym – centroprawica i centrolewica – rozpada się. Współcześnie ludzie często angażują się w politykę, by realizować bardzo wąsko pojmowane interesy. To dlatego rozwijają się obecnie takie partie jak Zieloni, partie walczące o prawa gejów czy Partia Piratów. Wszystkie one ufundowane są na jednej lub najwyżej kilku kwestiach, którymi chcą się zająć. Główny trend polega na kurczeniu się centrum i coraz większej aktywności dotychczasowych peryferii.

Dlaczego tradycyjne partie tracą grunt pod nogami? 

Jedną z przyczyn ich kłopotów są stare, bardzo rozbudowane struktury biurokratyczne, które mają trudności w przystosowaniu się do bieżącego stylu prowadzenia dyskusji politycznej. Internet i inne nowoczesne technologie otworzyły debatę publiczną. Rośnie liczba aktorów, których należy wziąć pod uwagę, co sprawia, że środowisko polityczne staje się coraz bardziej złożone, a dialog polityczny znacznie trudniejszy i bardziej chaotyczny. Coraz większego znaczenia nabierają małe, efemeryczne grupy powstałe wyłącznie po to, by rozwiązać kilka problemów, które wydają im się ważne, a potem ulec samorozwiązaniu. Czy takie grupy to prawomocni uczestnicy demokratycznych procesów politycznych? Czy są przed kimś odpowiedzialne? Kogo reprezentują? To pytania, z jakimi się dziś mierzymy. Można je zresztą sprowadzić do jednego, fundamentalnego wyzwania dla współczesnej demokracji – jak przekształcić te chaotyczne debaty w prawomocne decyzje polityczne?

Często słyszymy jednak, że współczesny świat szybko się zmienia, w związku z czym faktycznie potrzebujemy systemu zdolnego do odzwierciedlenia tych nieustannych transformacji grup i interesów. 

Nie sądzę, by stworzenie systemu politycznego wrażliwego na tyle, że reagowałby na wszystkie przelotne, krótkoterminowe interesy było mądrym rozwiązaniem. System demokratyczny musi zawierać w sobie pewien element, powiedzmy, konserwatyzmu po to, by nie ulegać wpływom każdej krótkotrwałej mody, nawet jeśli cieszy się ona żywym poparciem pewnej części społeczeństwa. Jednocześnie system taki musi być wystarczająco elastyczny, by nieustannie dostosowywać się do długoterminowych interesów, poglądów i idei. 

Problemem dla demokracji jest jednak to, że w procesie głosowania nie bierze się pod uwagę intensywności preferencji. Zawsze obowiązuje zasada „jeden człowiek, jeden głos”, niezależnie od tego, jak bardzo jesteśmy w daną sprawę zaangażowani. 

To prawda, ale dlaczego mamy zgadzać się na czyjeś postulaty tylko dlatego, że jakaś kwestia rozbudza w tej osobie większe namiętności? William Butler Yeats napisał kiedyś, „najlepsi tracą wszelka wiarę, a w najgorszych kipi żarliwa i porywcza moc”.

Chociaż Yeats był Irlandczykiem, powiedziałbym że takie podejście do polityki – chwalące umiar i niechętne nadmiernie rozbudzonym namiętnościom – jest bardzo brytyjskie. 

Szalenie brytyjskie, ma Pan zupełną rację, ale jednocześnie stanowi absolutną podstawę moich własnych przekonań. Niedawno skończyłem pisać artykuł na temat neonazistów we wschodnich Niemczech. Boże, jacy to przerażający ludzie! To z takich względów potrzebujemy systemu politycznego, który da różnego rodzaju społecznym emocjom i pasjom możliwość wyrazu, ale jednocześnie utrzyma je w określonych ryzach. Nie możemy tłumić pewnych interesów, bo ostatecznie doprowadzimy do ich wybuchu, ale z drugiej strony, czy naprawdę powinniśmy zmieniać jakieś decyzje polityczne tylko dlatego, że dla grupki 500 osób są one na tyle ważne, że w imię ich realizacji powybijają kilka szyb w budynku parlamentu? Demokracja musi umieć godzić poglądy wyznawane namiętnie, ale jedynie przez mniejszość oraz poglądy większości, które są zazwyczaj mniej wyraziste i intensywne.

Kto zatem ma decydować, co jest, a co nie jest uprawnionym postulatem politycznym – politycy, intelektualiści, a może popularne media? 

Media odgrywają obecnie wielką rolę w procesie politycznym, ale brak im legitymacji i publicznej odpowiedzialności. Mamy naprawdę duży wpływ, ale kto do cholery nas wybrał? To kolejne zagrożenie dla procesu demokratycznego. Równowagę w tej kwestii można osiągnąć wymuszając na mediach większą odpowiedzialność. To ważne zwłaszcza w świetle ogromnego wzrostu dostępności informacji spowodowanego przez nowe technologie. Wciąż nie wiemy, jak tę zmianę wykorzystać w procesie politycznym.

Co Pan proponuje? 

Jako dziennikarze potrzebujemy przejrzystego i możliwego do egzekwowania kodeksu etyki. W sytuacji, gdy nasze teksty okazują się nieuczciwe, musi istnieć jakiś system, na który inni mogliby się powołać, mówiąc „nie możecie publikować tych bzdur w nieskończoność”. W idealnym świecie do osiągnięcia tego stanu rzeczy wystarczająca byłaby dziennikarska samodyscyplina. Jeśli jednak nie możemy poradzić sobie z tym sami, może powinniśmy w drodze procesu politycznego ustanowić odpowiednie przepisy.

Ale czy to nie będzie naruszeniem zasady wolności prasy? 

To zależy, jak tę wolność rozumiemy. Dość często to pojęcie bywa mylnie pojmowane. Pamiętam jak podczas jednej z moich wizyt w Rosji – byłem korespondentem „Financial Times” w Rosji w latach Gorbaczowa, a obecnie jeżdżę tam co roku – wygłosiłem wykład dla rosyjskich dziennikarzy i studentów w Tiumeniu w zachodniej Syberii. Podczas tego spotkania jeden z uczestników zapewniał mnie, że prasa cieszy się w ich okręgu całkowitą wolnością, a na dowód powiedział, że ukazuje się tam około 600 różnych gazet. Wydawało mi się, że to zbyt wiele, więc zapytałem, ile z tych gazet zarabia na siebie i jest niezależnych finansowo od elity władzy. Okazało się, że żadna z nich! Każda była narzędziem realizacji czyjegoś interesu politycznego. Mój rozmówca całkowicie nie rozumiał, na czym polega wolność mediów. Ja sam pracuję dla gazety, która od zawsze zaciekle broni swojej niezależności, chociaż naszym właścicielem jest duża firma…

…Pearson, największa firma wydawnicza na świecie… 

Tak, jest duża. Ale ta firma powiedziała nam, że dopóty, dopóki przynosimy przynajmniej niewielkie zyski możemy robić, co nam się podoba. Nie wszyscy jednak działają w ten sposób. Istnieje całe mnóstwo innych gazet i stacji telewizyjnych należących do ludzi, którzy wykorzystują je do walki politycznej. To bardzo niebezpieczna sytuacja, którą należy w jakiś sposób kontrolować.

Jak zatem możemy sprawić, by politycy i dziennikarze ponosili większą odpowiedzialność za swoje działania? Niektórzy mówią, że jedynym rozwiązaniem jest całkowicie otwarcie procesu politycznego. Jeśli każdy szczegół życia politycznego byłby, powiedzmy, rejestrowany i transmitowany przez internet tak, by każdy miał do tych informacji dostęp, wówczas manipulacja faktami byłaby o wiele trudniejsza, co z kolei miałoby korzystny wpływ na jakość życia politycznego. 

To nie takie proste. Pamiętam dość ciekawą historię z Estonii, kraju bardzo otwartego na nowe technologie. Podjęto tam decyzję o transmitowaniu wszystkich prac parlamentu przez internet, licząc na przyciągnięcie większej uwagi mediów i społeczeństwa. Efekt był dokładnie odwrotny. Zainteresowanie mediów spadło, ponieważ dziennikarze nie musieli już być fizycznie obecni w budynku parlamentu, nie musieli spotykać się z politykami i innymi ludźmi, słuchać opowieści, dowiadywać się, co tak naprawdę się dzieje. Stali się obserwatorami z daleka. Może jestem po prostu staromodnym korespondentem politycznym, ale dla mnie relacjonowanie życia politycznego opiera się głównie na tym, co uda się usłyszeć kawiarniach, w rozmowach z ludźmi, zawiązując nowe kontakty itd. Tylko w taki sposób dziennikarz może dowiedzieć się nie co jest ważne teraz, ale co będzie ważne w najbliższej przyszłości.

* Quentin Peel, szef działu zagranicznego dziennika „Financial Times”. W swojej karierze pracował m.in. w Johannesburgu, Londynie i Brukseli. W 1988 roku został korespondentem w Moskwie, skąd relacjonował przemiany ZSRR zainicjowane przez Michaiła Gorbaczowa. Od 1991 roku relacjonował proces zjednoczenia Niemiec z Bonn. Szefem działu zagranicznego jest od 1998 roku. 

** Łukasz Pawłowski, doktorant w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego, członek redakcji „Kultury Liberalnej”. 

E-mail: [email protected] 

*** Rozmowę przeprowadzono podczas konferencji Wrocław Global Forum, zorganizowanej w dniach 31.05-02.06.2012 przez Atlantic Council i miasto Wrocław. Więcej informacji na temat konferencji na: www.wgf2012.eu

„Kultura Liberalna” nr 178 (23/2012) z 5 czerwca 2012 r.