Anna Serdiukow
Niepokorni emeryci
„Gramy grupę szaleńców, by udowodnić widzom, że życie po sześćdziesiątce się nie kończy. Prawda jest taka, że czasami kończy się wcześniej, dużo zależy od nas samych. […] Starzenie się jest dołujące, więc proszę nie dołować mnie jeszcze bardziej” – o swoich sposobach na starość mówi brytyjski aktor Bill Nighy. We wchodzącym właśnie na ekrany polskich kin filmie Johna Maddena „Hotel Marigold” zagrał ekscentrycznego emeryta spędzającego jesień życia w Indiach.
Anna Serdiukow: Jesteśmy na 40. piętrze jednego z warszawskich hoteli. Długo patrzyłeś przez okno z niechęcią: na panoramę miasta czy na siąpiący deszcz?
Bill Nighy: Jestem tu pierwszy raz i bardzo mi się podoba. Moja niechęć nie dotyczyła architektury, widok zapiera dech w piersiach. Mój karcący wzrok odnosił się do mgły, która nie pozwala cieszyć się panoramą miasta. Przyjechałem na krótko, miejski pejzaż oglądany z 40. piętra może stanowić pewną rekompensatę. Sama pogoda nie wzbudza we mnie emocji – pochodzę z Anglii, tak wygląda moje życie. Jeśli prognozy utrzymują, że słupek na termometrze przekroczy pewną temperaturę, dziennikarze piszą o tym na pierwszych stronach gazet. Dlatego ja, z racji przyzwyczajenia, bardzo lubię, jak… jest zimno i mokro. Z kolei męczę się, gdy robi się gorąco. Pewnie będę niepopularny.
Niebawem na ekrany polskich kin wejdzie film „Hotel Marigold”, opowiadający o grupie ekscentrycznych emerytów, którzy postanawiają spędzić jesień życia w Indiach.
Chcesz mnie zapytać, czy prywatnie rozważam podobny pomysł?
Powiedziałeś, że nie lubisz wysokich temperatur, więc Indie raczej nie byłyby dobrym wyborem.
Masz rację, podczas realizacji zdjęć temperatury mnie wykańczały. Film, a właściwie scenariusz, choć naiwny, bardzo mi się spodobał. Gramy grupę szaleńców, ale po to, by udowodnić widzom, że życie po sześćdziesiątce się nie kończy. Prawda jest taka, że czasami kończy się wcześniej – dużo zależy od nas samych. „Hotel Marigold” to oczywiście komedia, ale chcemy zadrwić z wizerunku potulnego, udomowionego emeryta leżącego na kanapie z termoforem na plecach. Jeśli już mamy leżeć, to przynajmniej w egzotycznych, niebanalnych warunkach… No dobrze, nieco idealizujemy w tym filmie, wiadomo, starość ma różne odcienie, różne barwy, ale wiele ograniczeń dajemy sobie narzucić sami. Nie zostanę już neurochirurgiem, ale nie zgadzam się na pobłażliwe spojrzenia. Starzenie się jest dołujące, więc proszę nie dołować mnie jeszcze bardziej – nie życzę sobie ustępowania miejsca w autobusie czy w kolejce w sklepie!
Wszystko przez to, że tęsknimy za młodością, za rzeczami, których już nie zrobimy, a kiedy był czas, żeby je zrealizować, stchórzyliśmy. I to poczucie straty toczy w nas gorycz, żal, smutek. Oczywiście prawda jest dużo bardziej złożona niż moje ironiczne żarty, poza tym mi łatwo jest żartować, aktorstwo dużo rekompensuje.
Co najbardziej?
Chwile samotności, izolacji. Człowiek jest na bieżąco. Jeśli nie wypada z gry na skutek choroby, braku talentu, czy – no nie wiem – fatalnego romansu, cały czas jest między ludźmi, rozmawia, dowiaduje się, poznaje. To daje motywację do życia, do wyjścia z domu.
Zagrałem kiedyś w filmie „Ósma strona” w reżyserii Davida Hare’a, który opowiada o nowym rodzaju korupcji. Czy ja bym wiedział, gdyby nie ta rola, że istnieje coś takiego, jak nowy rodzaj korupcji? Że słabnie szacunek dla prawdy? Pewnie gdzieś bym przeczytał, ale sam fakt, że mogę to przeżyć, podyskutować o tym, być częścią jakiejś wspólnoty, jest niezwykle stymulujące.
Wspomniałeś kiedyś, że jedną z twoich największych inspiracji jest The Rolling Stones.
Na pewnym etapie życia byłem zapatrzony w The Rolling Stones. Każdy chłopak ich podziwiał, chciał być jednym z nich, albo przynajmniej chodzić z jedną z ich dziewczyn. Żartowaliśmy: „Starczy dla wszystkich, podziel się Mick!”. Z czasem wyrosłem z fascynacji tym stylem życia, bo ten zespół i jego muzyka to przede wszystkim apoteoza mojej młodości. Dzisiaj zdrowie nieco się zmieniło, ale miłość do muzyki pozostała.
Szaleję za nimi. To najlepszy, największy zespół na świecie. Udowodnili to nie tylko muzyką, ale także tym, że wciąż żyją po tym wszystkim, przez co przeszli. To, że wciąż grają, stoją na scenie, rozmawiają ze sobą, a nawet się przyjaźnią, rozpatruję w kategoriach cudu. Oni się starzeją razem ze mną, zrezygnowali z buntu, ale potrafili obronić swój image, czuć, że na tyle, na ile mogą, są nadal niepokorni. To trochę żałosne, ale Richards ma prawie 70 lat i skacze po palmach. Pociesza mnie fakt, że spadł z tej palmy, moim zdaniem to sprawiedliwe. Wzbudza moją zazdrość, że jeszcze potrafi zaimponować dziewczętom, dobrze więc, że ta zuchwałość miała swoją cenę. Każda ma!
Wygląda na to, że to już klasycy. Niemal jak ty, aktor znany z gry w teatrze w klasycznym repertuarze.
Mam problem z tą definicją, jestem przeciwny nadużywaniu tego słowa, szczególnie przez brytyjską prasę. Bez wątpienia Szekspir to najwspanialszy, największy poeta i dramaturg wszech czasów, ale mam głębokie przekonanie, że ten rodzaj sztuki, ten rodzaj obecności na scenie nie jest dla mnie. Jak coś jest klasyczne, to z założenia jest lepsze, przedstawia większą wartość, wyższe ambicje. Dlaczego? Nie wiem, nie zgadzam się z tym.
Weźmy, proszę, takiego artystę, którego bardzo lubię, jak John Lee Hooker. To jest w pewnym sensie klasyk, ale w kontekście muzyki klasycznej brzmi to cokolwiek dziwnie. W tym nieszczęsnym słowie, które po wielokroć już tu powtórzyłem, a które nie pozwala mi spać w nocy, brzmi jakaś aspiracja. . Nie sądzę jednak, żeby Hooker był w mniejszym stopniu przedstawicielem sztuki wyższej niż ktokolwiek inny. Chodzi po prostu o piękne dźwięki, piękne brzmienie. Ludzie mnie za to zabiją, ale ja Beethovena nie rozumiem. Rozumiem Johna Lee Hookera.
Twoja córka zawodowo zajęła się kinem. Czy jesteś zadowolony z jej wyboru?
Bardzo. Mary postanowiła zająć się reżyserią, zrobiła jak na razie pięć krótkich metraży. Nie chcę, żeby wyszło, że promuję moją córkę, bo jest moją córką, ale wydaje mi się, że ma odpowiednie podejście, talent, wyczucie. Właśnie skończyła studia w Londynie.
Moim marzeniem jest, żeby zechciała mnie zatrudnić w przyszłości do jednego ze swoich filmów. Pozwoliłbym jej nawet na siebie krzyczeć. Jest moją córką, wolno jej. Ale tylko jej. Mam zasadę: podnosisz głos – opuszczam plan. Każdy, kto krzyczy na planie, kto się złości, staje się agresywny, natychmiast przenosi się w moich oczach do Miasteczka Amatorów. To fikcyjne miejsce, ale jak dobrze wiemy, wiele fikcyjnych miejsc, ludzi, idei, pojęć z powodzeniem istnieje w rzeczywistości; jestem przekonany, że Miasteczko Amatorów także. Więc jeśli komukolwiek puszczają nerwy podczas realizacji zdjęć, dla mnie znaczy to tyle, że na zawsze zmienia miejsce zamieszkania.
Sądzę jednak, że moja córka nie miałaby tego problemu. Jest wspaniałą, młodą kobietą, niestety nie ma to żadnego związku ze mną. To niezwykłe uczucie, naprawdę często o tym myślę, zastanawiam się jak to się stało, jak do tego doszło, że tak cudowna osoba jest częścią mnie. Nie ma w tym żadnej mojej zasługi, taka jest moja dość bolesna refleksja. Zdumiewa mnie fakt, że ktoś taki jak ja jest współtwórcą kogoś takiego jak ona. To dzieło mojego życia, nie jakieś tam filmy.
* Bill Nighy, brytyjski aktor, naprawdę nazywa się William Francis Nighy. Urodził się 12 grudnia 1949 roku, zagrał ponad sto ról filmowych i telewizyjnych, m.in. w takich filmach jak: „To właśnie miłość”, „Underworld”, „Wierny ogrodnik”, „Piraci z Karaibów”, „Notatki o skandalu”, „Radio na fali”, „Harry Potter i insygnia śmierci: część I”. Pośród wielu wyróżnień i nominacji otrzymał dwie nagrody BAFTA oraz Złoty Glob. 15 czerwca na ekrany polskich kin wejdzie kolejny film z jego udziałem, „Hotel Marigold”.
** Anna Serdiukow, publicystka, Absolwentka Instytutu Dziennikarstwa i Laboratorium Reportażu na Uniwersytecie Warszawskim oraz Gender Studies na Uniwersytecie Jagiellońskim. Przez kilka lat pracowała w Teatrze Narodowym jako asystent reżysera.
Film:
„Hotel Marigold”
reż. John Madden
prod. Wielka Brytania 2011
Polska premiera: 15 czerwca
„Kultura Liberalna” nr 179 (24/2012) z 12 czerwca 2012 r.