Kolejną dźwiękową odsłonę stanowiły piosenki EURO 2012. Jak podały wcześniej media – „Koko, Euro Spoko” nie zostało wykonane na żywo przez zespół Jarzębina. Piosenkę odtworzono, a tekst pojawił się na ekranach. Prowadzący rozgrzewkę Michał Figurski zachęcał do wspólnego śpiewania, ale chętnych było niewielu – pojawiły się nawet gwizdy i buczenie. Kto zatem wybrał tę piosenkę w głosowaniu? Jak zwykle nieliczni. Oprócz wyborów politycznych, problem frekwencji dotyka chyba również wyborów muzycznych –czego tu wymagać, skoro tylko około 1/5 Polaków świadomie wybiera muzykę, której słucha? Jednak problem „Koko…” polegał może nie tyle na tym, że piosenka nie wstrzeliła się w gusta kibiców, ale na szybkim tempie, za którym pędził tekst. Na stadionie okazało się, że jej wspólne wykonanie przez tak liczną grupę osób jest po prostu niemożliwe. Idea prostoty i ludowości piosenki wydaje się nawet uzasadniona, ale czy nie lepiej gdyby polska piosenka na EURO została stworzona na przykład przez Kapelę ze Wsi Warszawa? Byłoby folkowo, bardziej ambitnie i z polotem. Następnie Grecy zaśpiewali swoją piosenkę na EURO. Utwór równie prosty, ale spokojniejszy.
Oficjalne otwarcie nastąpiło kilka minut później. Donośne dzwony wybijały ostatnie sekundy. Na boisko wbiegli tancerze przebrani za nuty, a na środku boiska pojawił się węgierski pianista – i były piłkarz – Ádám György, który zagrał etiudę a-moll op. 25 nr 11 Fryderyka Chopina. Bardzo dobry wybór, biorąc pod uwagę narodowość Chopina, jego związek z Warszawą i międzynarodową karierę. Bo czyj utwór miałby być zagrany, jeśli nie Chopina? (Przecież tutaj kolejne przemycenie Jana Pawła II nie byłoby możliwe). Co więcej, już po pierwszych dźwiękach etiudy kibice zaczęli pochwalnie klaskać. Jak widać, potrzebujemy i lubimy Chopina, a może to zasługa warszawskiej kampanii chopinowskiej z 2010 roku, która wylansowała Fryderyka na ikonę warszawskiej popkultury. Lubimy go więc, bo jest modny, a może niektórzy słuchają mazurków wieczorami? Po chwili do pianisty dołączył włoski DJ i producent, DJ Karmatronic, znany z remiksów utworów największych światowych gwiazd. Razem z Györgym zagrali kolejny hymn EURO 2012 „The Game of the World”, który wcześniej razem skomponowali. Patetyczna etiuda nadała otwarciu podniosłego charakteru, a didżejskie efekty wzbogaciły go w radosną energię. Połączenie tych dwóch zupełnie innych światów w jednym utworze świetnie odzwierciedlało główne hasło tegorocznych rozgrywek: „Respect” (czyli szacunek). Jednym słowem było nieco przaśnie, elegancko i popkulturowo. Misz-masz – jak na nas przystało.
Po zakończeniu samej ceremonii otwarcia na stadion weszły reprezentacje. Polski hymn razem z kibicami zaśpiewał 75-osobowy chór Uniwersytetu Warszawskiego pod batutą Iriny Bogdanowicz. Zarówno piłkarze, jak i kibice, śpiewali pełną piersią – stadion wprost trząsł się od hymnu. Ta chwila była pełna wzruszenia. Duma i radość mogły doprowadzić do łez.
Mecz wypełniały już tylko okrzyki i przyśpiewki kibiców. Mimo że Greków było zdecydowanie mniej, miało się wrażenie, że słychać ich lepiej niż polskich kibiców. Niestety trzeba przyznać, że Grecy byli również lepiej przygotowani. Przybyli na stadion z bębnami i trąbkami, mieli mnóstwo pozytywnej energii, a ich piłkarskie przyśpiewki są bardziej skoczne i melodyjne od polskich. Miałam nieodparte wrażenie, że Grecy naprawdę wierzą w swoje zwycięstwo i nie widzą innego finału tego meczu. Natomiast Polacy nie wykazywali takiego nastawienia. Owszem, kibicowali, ale zaczęli w momencie, gdy naprawdę już było słychać tylko Greków, którzy zaczęli dopingować drużynę już godzinę przed samą ceremonią. Miało się ochotę uwolnić od polskiego marazmu i wskoczyć między szalejących greckich kibiców. Aż miło było na nich patrzeć.
O czym to świadczy? Nasz pesymizm, brak wiary i niskie poczucie wartości widać jak na dłoni w chwilach, gdy powinniśmy się wspólnie cieszyć. A przejawia się to nie tylko na stadionie. Zauważmy, jak mało flag wywieszonych jest w oknach, balkonach, jak mało kierowców przyczepiło je do samochodowych szyb. W obliczu tragedii narodowej czy poważnego święta liczba flag i innych symboli jest zdecydowanie większa. Najwidoczniej kochamy toksycznie, kochamy katastrofy i tragedie. Lubimy się tym karmić, ale czy naprawdę tylko one są nam w stanie dać wystarczająco dużo sił do wspólnego działania? Dostrzegać pozytywne zmiany i cieszyć z tego, co mamy musimy się jeszcze – niestety – nauczyć.