Łukasz Pawłowski

Nowy Nowy Jork?

Kryzys gospodarczy pokazał światowym centrom finansowym, jak ryzykowny model rozwoju wybrały. Gigantyczne przychody generowane przez największe spółki giełdowe kurczyły się niekiedy z dnia na dzień, a wraz z nimi budżety miast. Okazało się, że źródełko może wyschnąć w każdej chwili i, aby uniknąć upadku, metropolie muszą zmienić dotychczasową strategię funkcjonowania. W Londynie chyba jeszcze tego nie dostrzeżono, w Nowym Jorku już tak.

Z czym kojarzy się Nowy Jork? Gdyby to pytanie zadać ludziom w połowie XIX wieku, odpowiedzieliby, że z handlem morskim i największym portem świata. Kilkadziesiąt lat później dodaliby jeszcze przemysł. Po II wojnie światowej byłyby to przede wszystkim ogromne wieżowce i szerokie autostrady przecinające uporządkowaną do tej pory siatkę manhattańskich ulic. W latach 60. i 70. pierwszym skojarzeniem byłyby wojny gangów i przestępczość o skali rodem z „Taksówkarza” i „Życzenia śmierci”, a w latach 80. i 90. Wall Street, jeszcze wyższe biurowce oraz mężczyźni w garniturach z cegłówkowatymi telefonami komórkowymi w dłoniach. Po 2001 roku NYC kojarzy się przede wszystkim z zamachami, a po 2008 roku z kryzysem. Z czym ma się kojarzyć za kilka lat? Z nowymi technologiami. Burmistrz Michael Bloomberg chce zrobić z Wielkiego Jabłka nową Dolinę Krzemową.

Kilka tygodni po wybuchu kryzysu finansowego w gabinetach nowojorskiego ratusza narodził się pomysł zbudowania w mieście nowego uniwersytetu, czy raczej ośrodka akademicko-przemysłowego, dostarczającego nowych technologii największym amerykańskim korporacjom. Rozpisano konkurs, a w grudniu 2011 roku ogłoszono zwycięzcę, a dokładniej zwycięzców – amerykański Cornell University oraz Technion, izraelski uniwersytet techniczny. Na Wyspie Roosevelta, wąskim, ale długim na 5 km pasku ziemi przy manhattańskiej Upper East Side, obie uczelnie zobowiązały się za dwa miliardy dolarów zbudować kampus uniwersytecki, a właściwie intelektualną fabrykę współpracującą z takimi gigantami technologicznymi, jak Google czy IBM.

„Przed kryzysem finansowym 34 proc. sektora prywatnego było zależne od Wall Street” – mówił Seth Pinsky, szef New York City Economic Development Corporation, instytucji odpowiedzialnej za rozwój ekonomiczny miasta. To dlatego władze zaczęły poszukiwania nowych źródeł zarobku. Budowę kampusu Pinsky określił jako „game changer” – inwestycję całkowicie zmieniająca logikę funkcjonowania metropolii. Kampus na Wyspie Roosevelta oraz kolejny, stawiany przez New York University na Brooklynie, mają być nowymi silnikami napędowymi nowojorskiej gospodarki.

Burmistrz Bloomberg wierzy, że już ta pierwsza inwestycja doprowadzi do stworzenia ośmiu tysięcy stałych miejsc pracy, a wraz z rozwojem przyciągnie do miasta setki nowych przedsiębiorstw i dziesiątki tysięcy pracowników. Wierzy do tego stopnia, że oprócz terenów pod budowę ratusz przeznaczył na ten projekt sto milionów dolarów (kampus na Brooklynie dostanie piętnaście milionów dolarów). Resztę mają wyłożyć prywatne firmy, zainteresowane uniwersytety oraz prywatni darczyńcy. Słynny miliarder, filantrop i absolwent Cornel University, Charles Feeney, już podarował… trzysta pięćdziesiąt milionów dolarów. Choć budowa kampusu jeszcze nie ruszyła, uniwersytet zacznie działać już we wrześniu, do 2017 roku korzystając nieodpłatnie z manhattańskich biur Google’a.

Czy to oznacza, że za kilka lat Manhattan przestanie być finansowym centrum świata? Wiele na to wskazuje. Burmistrz Bloomberg za wszelką cenę chce uniknąć powtórki krachu, który doprowadził do bankructwa miasta w latach 70., kiedy to rosnące ceny gruntów wymiotły z metropolii największe zakłady przemysłowe. Nowy Jork na dwie dekady pogrążył się w kryzysie – wiele budynków nawet na Manhattanie stało pustych, dramatycznie wzrosła przestępczość, a w Harlemie i Bronxie dochodziło do regularnych bitew policji z gangami. Wybawieniem okazał się dla miasta rozwój sektora usług finansowych, ale ten model rozwojowy cztery lata temu także się załamał.

Podczas zeszłorocznej wizyty w Nowym Jorku miałem okazję porozmawiać z maklerem tamtejszej giełdy. Urodził się w Nowej Zelandii, potem pracował w londyńskim City, ale zawsze marzył o przeprowadzce do jednego z manhattańskich biurowców. Kilka lat temu dopiął swego. Dziś wynajmuje niewielkie jak na warunki polskie, ale całkiem spore jak na warunki nowojorskie mieszkanie w okolicach 50th East Street na Manhattanie, trzy przecznice od Central Parku. Właśnie się zaręczył, niedługo ślub. Jego przyszła żona pracuje w jednej z licznych nowojorskich agencji reklamowych. I co dalej? – zapytałem. – Zostajecie w mieście na dłużej? – Najwyżej dziesięć lat – odpowiedział. – Potem rynki finansowe i tak przeniosą się na Wschód, więc trzeba się będzie wyprowadzić…

* Łukasz Pawłowski, doktorant w Instytucie Socjologii UW, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.

„Kultura Liberalna” nr 182 (27/2012) z 3 lipca 2012 r.