Łukasz Jonak

Ludzie jak bogowie, czyli co jest nie tak z „Prometeuszem” Ridleya Scotta?

Wszyscy zainteresowani najnowszym filmem Ridleya Scotta zdążyli już się zapewne dowiedzieć, że zachwyca wizualnie, ale koncepcyjnie rozczarowuje. Taki jest właśnie ton większości recenzji, chwalących biegłość warsztatu i piękno obrazowania “Prometeusza”, ale wyrażających niedosyt jego „warstwą ideową”. Krytykom wyraźnie jednak sprawia kłopot precyzyjne sformułowaniem, czego im właściwie zabrakło w „Prometeuszu”. Tymczasem źródła jego porażki wydają się być oczywiste, jeśli zestawimy go z “Obcym. Ósmym pasażerem Nostromo”. Film sprzed trzydziestu lat wyrywał widza z wygodnych schematów myślenia o człowieku i naturze, proponując mu potworność spotkania z prawdziwą obcością. “Prometeusz” natomiast stawia krok wstecz: przywracając bezpieczną narrację o uprzywilejowanej pozycji człowieka, okazuje się naiwną rozprawką o antropocentryzmie.

Kim jesteśmy, skąd przychodzimy…?

Już sam początek filmu Scotta uderza w patetyczne tony; jego pierwsze sceny to prawie cytat z „2001: Odysei Kosmicznej” Stanleya Kubricka, jako podkład muzyczny idealnie pasowałby tu „Tako rzecze Zaratustra” Straussa, a i rama fabularna jest podobna: wyprawa do odległego zakątka Kosmosu, by odkryć kim jesteśmy, skąd przychodzimy i dokąd zmierzamy. W dialogach regularnie przewijają się słowa, których nie można wymawiać inaczej niż wielką literą: Człowieczeństwo, Początek, Wiara, Życie, Maszyna, Nauka. Krytycy narzekają, że film nie daje odpowiedzi na żadne z pytań, które kryją się pod tymi pojęciami. Mylą się. Problemem nie jest brak propozycji odpowiedzi, ale fakt, że są one tak konwencjonalne i wygodne, że stają się dla odbiorcy przezroczyste: Człowiek został stworzony na podobieństwo Boga, Maszyna nigdy nie będzie Człowiekiem, a Wiara i Wiedza na równi definiują Człowieczeństwo. Wyrazy na „C” – wysokie „C” – dominują w dyskursie „Prometeusza”. Ten film sprawia wrażenie, jakby został zrealizowany w trosce o psychiczny dobrostan ludzkości.

Tej krzepiącej funkcji podporządkowana jest również postać androida Davida (Fassbender). Najwyraźniej została ona wprowadzona do opowieści po to, by ludzka załoga „Prometeusza” (oraz widzowie filmu) mogła utwierdzać się w swojej człowieczej wyższości. David zatem regularnie znosi obelgi i przytyki, z których najcięższym musi być sugestia, że jest od ludzi gorszy, bo nie posiada duszy. Trudno się więc dziwić, że biedny David po takich szykanach zorganizował swoim ludzkim przyjaciołom bliskie spotkanie trzeciego stopnia z obcą bronią biologiczną. Ale zaraz – czy właśnie nie przypisaliśmy mu jednak ludzkich motywów i emocji? Skąd bowiem wiemy, że jest on „biedny”? I co możliwość postawienia takiego pytania  świadczy o „człowieczeństwie” Davida i Człowieczeństwie w ogóle?

 Ludzie jak bogowie

Podobną rolę utrzymania widza w bezpiecznym kokonie tego, co znane i swojskie, a jednocześnie ustanawiania uniwersalizmu Człowieczeństwa, spełnia koncepcja obcych, w poszukiwaniu których wyrusza Prometeusz – mitycznych Inżynierów, którzy są odpowiedzialni za powstanie życia na Ziemi. Oto wydajemy tryliony dolarów, przemierzamy lata świetlne, po to, by u celu odkryć, zdumieni i zszokowani, wielką, kamienną – ludzką twarz. Cóż za miłe połechtanie człowieczego ego! Okazuje się, że pochodzimy z królewskiego rodu – zostaliśmy Zaprojektowani przez kosmicznych Inżynierów, na ich obraz i podobieństwo; nasi stwórcy są właściwie tacy, jak my – tylko  półtora metra wyżsi. Android David jest pewien że są o wiele bardziej od nas zaawansowaną rasą. Cóż, z pewnością o ich wyższości świadczą imponująco rozwinięte bicepsy. Nawet jeśli nie rozumiemy języka Inżynierów (mieszaniny charakterystycznego dla naczelnych pochrząkiwania i starożytnych dialektów euroazjatyckich), to jesteśmy w stanie intuicyjnie odczytać ich aktualny (w większości scen – kiepski) nastrój z intonacji i mimiki jakże humanoidalnej twarzy.

Scott najwyraźniej powtórzył tu pracę mitotwórców wszystkich czasów – stworzył bogów na podobieństwo człowieka, po to, by uzasadnić jego szczególną pozycję, wyróżnioną wobec reszty natury. Konwencjonalnie religijny charakter jego opowieści podkreśla również wprowadzenie kwestii wiary, szczególnie istotnej dla głównej bohaterki, Elizabeth Shaw (Rapace), przy czym nie do końca wiadomo czy chodzi tu o wiarę w powodzenie misji, wiarę w Boga – być może jest to tu jedno i to samo. Scott zdaje się sugerować, że wiara i ufność są cechami, którymi powinna charakteryzować się zarówno osoba religijna, jak i naukowiec i że nauka i wiara są ze sobą kompatybilne.

Trudno w takim postawieniu sprawy  nie upatrywać pragmatycznej, politycznie poprawnej, dbałości o komercyjny sukces filmu, intencji, by przemawiał do możliwie najszerszego grona odbiorców:  powinien  być  co najmniej neutralnie przyjęty przez zwolenników tezy o „inteligentnym projekcie”,  mógłby liczyć na uznanie grantodawców Fundacji Templetona,  zaczepienie w jego tezach znaleźliby też krytycy nauki spod znaku New Age i społecznej konstrukcji wiedzy naukowej. Paradoksalnie najmniej radości z filmu muszą mieć tradycyjni miłośnicy twardej science-fiction, którzy za główne cechy postawy naukowej uznają empiryzm i sceptycyzm.

Zabrakło perwersji Gigera

Ale właściwie czemu „Prometeusz” miałby poważnie stawiać około-naukowe tezy, wykraczać poza konwencje myślenia, pokazywać nam nie-człowiecze perspektywy? Przecież najnowszy film Scotta świetnie wpasowuje się w jego dotychczasową twórczości  – pomiędzy „Gladiatora” i „Pana i władcę: na krańcu świata”, filmowanych ku pokrzepieniu serc, pokazujących wzniosłą istotę człowieczeństwa. Nie zapomnijmy jednak, że na początku swojej kariery Scott potrafił nakręcić „Obcego”, film, w którym człowiek napotyka na swej drodze coś tak odmiennego od samego siebie, że może to opisać tylko określeniem „potworne”. „Obcy” nie dawał odpowiedzi na pytania, czym był ósmy pasażer Nostromo. Ash, roboci odpowiednik Davida, widział w nim formę życia świetnie przystosowaną do różnych środowisk – podobnie jak człowiek i jego cywilizacja – tylko że rozwijającą się w bardzo odległym od nas zakątku ewolucyjnej przestrzeni możliwości. W „Prometeuszu”, uznawanym za prequel “Obcego”, Scott wybrał niestety odmienną interpretację. Najwyraźniej potworność Obcego nie może być efektem tego samego ewolucyjnego procesu, który wytworzył człowieka i Inżyniera – i nie może być w tym sensie nam ludziom równa; jest po prostu jedną z form odkrytej przez ekspedycję Prometeusza broni biologicznej. Jego koszmarność jest zatem ostatecznie antropogeniczna: nawet w zdolności do generowania potworności Człowiek jest zwieńczeniem Stworzenia.

Być może najważniejszym elementem, którego zabrakło w „Prometeuszu” jest zatem wkład H.R. Gigera, szwajcarskiego surrealisty, który pracował przy pierwszym filmie. Gdyby nie jego projekty, „Obcy” sprzed trzydziestu lat miałby dużą szansę stać się kolejnym horrorem klasy B – gatunku, z którego elementów obficie czerpał. Fascynująca i odpychajaca zarazem sztuka Gigera, łącząca mechaniczność z organicznością, świetnie nadawała się do przedstawienia formy życia intuicyjnie identyfikowanej przez widzów jako coś niewyobrażalnie obcego – przeciwieństwo tego, co przewidywalne i znane. Dzięki estetyce Gigera, do której zostały dopasowane pozostałe elementy produkcji , powstał film, który przekładał wieczną opowieść natury o replikacji i przetrwaniu – opowieść opisywaną zwykle abstrakcyjnymi pojęciami nauki – na intuicyjnie zrozumiały, metaforyczny język seksualnego koszmaru. W „Prometeuszu”, przy całym jego podkreślanym przez krytyków wyestetyzowaniu, ta poetyka została niestety zacytowana jedynie w kilku scenach. Zamiast przeczucia, jak dziwna, obca i bezwzlględna może być natura, otrzymaliśmy po raz kolejny lustro, w którym z samozadowoleniem możemy się przeglądnąć.

* Łukasz Jonak, socjolog i teoretyk literatury.

„Kultura Liberalna” nr 187 (32/2012) z 7 sierpnia 2012 r.