Łukasz Jasina
Igrzyska na ekranach, czyli jak kino przegrało z Olimpiadą
Współczesne igrzyska olimpijskie to nie tylko widowisko sportowe. Świat poznaje je dzięki tysiącom kamer umieszczonych przy arenach zmagań oraz talentowi realizatorów i montażystów, którzy w ciągu kilku sekund są w stanie stworzyć medialny przekaz imprezy. Liczba uczestników realnych igrzysk jest mniejsza niż tych, którzy śledzą je przed ekranami telewizorów i komputerów. Media weszły zresztą do olimpijskiego świata dość prędko: już w latach 20. relacjonowało je radio, a w 1936 roku – dzięki Goebelsowskiemu umiłowaniu nowoczesnej techniki – raczkująca w III Rzeszy telewizja.
Film też musiał się pojawić w okolicach stadionów dość szybko – kino i olimpiady zostały przecież wynalezione przez nowoczesny świat mniej więcej w tym samym czasie. Pierwsze olimpiady w Atenach, Paryżu czy Saint Louis rejestrowano w sposób na wpół amatorski – niemniej ich ruchome obrazy przetrwały do dzisiaj. Warto przy tym zauważyć, że olimpiadę od początku nagrywano nie tylko na nośniki obrazu, ale i dźwięku – dzięki czemu igrzyska ery nowożytnej nie pozostały nieme, jak wiele zjawisk historycznych przed nimi. Warto bliżej przyjrzeć się spektrum filmowych opowieści o nowożytnej olimpiadzie. Zauważymy wtedy, że historia medialnych przekazów z igrzysk osobliwie często splata się z historią dwudziestowiecznych totalitaryzmów – sowieckiego i hitlerowskiego. Jak na tym tle wypada polityczność współczesnych przekazów medialnych z Olimpiady?
Wyklęte Igrzyska Leni
Słynna „Olympia” to chyba najlepszy film opowiadający o igrzyskach olimpijskich. Kiedy Riefenstahl przystępowała do jego realizacji, była już artystką uznaną i zajmującą ważne miejsce na firmamencie filmowym III Rzeszy. Uczyniła już sztukę ze swojego aktorstwa, błysnęła realizacjami sportowymi, a przede wszystkim dokonała już politycznego wyboru i przeszła na stronę zła – o czym świadczą filmy o norymberskich parteitagach, a przede wszystkim – „Tryumf woli” (1935). Te monumentalne obrazy wyniosły wprawdzie Riefenstahl na artystyczne wyżyny, ale i na zawsze przypięły jej etykietkę „nazistka”. Pod koniec życia w niemieckim dokumencie artystka niewprawnie broniła swoich wyborów – świat i autorzy licznych biografii wiedzieli jednak swoje. Wiedział też swoje Hollywood, kiedy nikt nie klaskał podczas wyświetlania zdjęcia Riefenstahl w trakcie oscarowej ceremonii „In memoriam” w 2004 roku.
Obydwie części „Olympii”, zaprezentowane na przełomie 1938 i 1939 roku, opowiadały o igrzyskach olimpijskich w sposób nowatorski. Obok fragmentów artystycznych (jak choćby nawiązujący do czasów starogreckich prolog) znajdujemy tam kawałek porządnego sportowego kina; Leni dzięki kilkudziesięciu kamerom pokazała spectrum olimpijskich dyscyplin.
Po siedemdziesięciu latach widzimy jasno, że jest to film gloryfikujący sport, piękno i – być może wbrew intencjom producentów – ludzi równych ras i narodów. Nazizm i Hitler przemykają w nim w dużej mierze niezauważone.
Monachium i wymazywanie win
Po raz drugi Niemcy nie zaryzykowali już tego samego błędu. Igrzyska w Monachium w 1972 roku miały wymazać pamięć o Berlinie – choć nie do końca się to udało, ze względu na pamiętną masakrę izraelskich sportowców: Niemcy znowu stały się miejscem, w którym zabijano Żydów. Oprawę artystyczną igrzysk powierzono tym razem nie tylko wybitnym Niemcom, ale i obcokrajowcom. Warto przypomnieć, że obok „Carminy burany” na otwarciu wykonywano kompozycje Pendereckiego. Film o igrzyskach realizowało ośmiu reżyserów, a każdy z nich pochodził z innego świata: Jurij Ozierow był twórcą monumentalnego, radzieckiego kina wojennego, Miloš Forman szlifował nowojorskie bruki na emigracji, Kon Ichikawa przychodził z Azji, a John Schlesinger i Arthur Penn rewolucjonizowali kino hollywoodzkie (jeden z angielskim sznytem, drugi z jankeską wiarą). Do grupy tej doszlusowali także Claude Lelouch, Mai Zetterling i Michael Pfleghar (dwoje ostatnich niesłusznie dziś zapomnianych). Każdy z segmentów „Wizji ośmiu” jest inny – to tak naprawdę odmienne, tematyczne filmy z odrębną wizją zdjęć czy montażu. W przeciwieństwie do filmu Leni znajdziemy tu nie tylko gloryfikację sportowego życia, ale i jego klęski czy wręcz tragedie.
Ze względu na lęk przed skojarzeniami z Rifenstahl nowy olimpijski film miał udowadniać, że olimpiada nie jest sprawą samych Niemców, ale i całego świata. Aby uniknąć oskarżeń o nieobiektywność, mamy tu i reżysera radzieckiego, i francuskiego lewicowca, ale i czechosłowackiego emigranta, brytyjskiego rozliczeniowca z czasów „Nowej fali” i buntownika z Ameryki.
Również wybór tematyki segmentów dowodzi, że starano się uniknąć skupienia na jedynie słusznych wątkach. Mamy tu i opowieść o kobietach olimpijkach, i lekki film Formana o dziesięcioboju…
Jak to jednak czasem bywa z filmami zbytnio przemyślanymi i o nazbyt słusznych założeniach, coś w „Wizji ośmiu” nie zagrało. Żaden z realizatorów (poza chyba Ozierowem) na sporcie się nie znał; ich dzieło nie porywało, stając się jednym z wielu powstających wówczas filmów składankowych.
Być może demokratyczna kinematografia gorzej poradziła sobie z mitem olimpiady niż totalitaryzm, ale zastąpiła ją telewizja. Ludzie nie potrzebowali już filmu, aby uczyć się historii igrzysk: wiedzę tę przekazywało im na żywo inne medium. To ono teraz pisze historię igrzysk.
Olimpijski „Wilk i zając”
Po kilku latach igrzyska przeżyły powtórkę z totalitaryzmu, choć być może przegrał on wówczas walkę o ich filmowy mit. Letnie igrzyska w Moskwie w 1980 roku były dla ZSRR tym samym, czym igrzyska w Berlinie dla III Rzeszy: miały stać się źródłem dumy i obrazem potęgi imperium, co znalazło odzwierciedlenie w poświęconych im filmach. Kilka z nich zrealizował wtedy Jurij Ozierow, m.in. „Olimpijskij prazdnik” (1980) i „Proszczanije z olimpiadoj” (1980). Pomimo ich ilustracyjnych walorów, obydwa są dziś słusznie zapomniane: czy współcześnie może bowiem przemawiać do nas ich retoryka pokojowa – natrętnie promowana w chwili, gdy żołnierze radzieccy masakrowali mieszkańców Afganistanu? Choć dzieła Ozierowa ukazują emancypację sportowców z Trzeciego Świata, ciężką walkę sportowców radzieckich oraz piękne obiekty olimpijskie w Moskwie, nie przemawiają do nas. Może zabrakło pomysłu lub talentu? A może twórca musi brać pod uwagę kontekst, w jakim jego film powstaje?
Choć poza obrazami Ozierowa zawsze pozostaną nam jeszcze opowieści Wysockiego o podróży trasą „olimpijką” z Brześcia do Moskwy, znajomy rosyjski historyk kina powiedział mi, że gdyby nie olimpijski odcinek animowanego „Wilka i zająca” – być może Olimpiada byłaby dla kinematografii radzieckiej czymś bezpowrotnie straconym.
Fabuła na podium…
Warto pamiętać, że wątki olimpijskie przewinęły się nie tylko w dokumentach, lecz także w setkach fabuł. Znajdziemy tu chociażby polskie dzieła w rodzaju „Jutro Meksyk” (1966) Aleksandra Ścibora-Rylskiego, ze Zbigniewem Cybulskim w roli trenera-kata i Joanną Szczerbic jako trenowaną przez niego przyszłą olimpijką. Znajdziemy też dziesiątki nudnawych, pedagogicznych amerykańskich filmów biograficznych o olimpijskich gwiazdach, jak choćby „Prefontaine” (1997) z Jaredem Leto. Można się z nich dowiedzieć co nieco o rozterkach sportowca, bohaterstwie Jesse’a Owensa i draństwie przewodniczących MKOl; generalnie są to produkcje dość schematyczne, a ich oglądanie wybaczyć można jedynie miłośnikom historii sportu. Są wśród nich jednak i chwalebne wyjątki – film „King of the Olympics. The Lives and Loves of Avery Brundage” (1988) to filmowa biografia wieloletniego szefa ruchu olimpijskiego. Dowiadujemy się z niej więcej o profesjonalizacji sportu i jego związkach z polityką niż z niejednego dzieła naukowego. Sam Brundage i jego kariera w ruchu olimpijskim – od olimpiady w Sztokholmie (1912) do Monachium (1972) – są godne przypomnienia.
Być może sposób na artystyczne pokazanie znaczenia igrzysk w filmie fabularnym znalazł jednak tylko Hugh Hudson w „Rydwanach ognia” (1982). Film ten nie silił się na obiektywizm – skupił się za to na ukazaniu odczuć, a igrzyska olimpijskie to w końcu właśnie emocje milionów ludzi na całym świecie. Esencją filmu Hudsona jest, jak wiadomo, rywalizacja dwóch sportowców: Harolda Abrahamsa i Erica Liddella. Pierwszy to syn emigrantów-dorobkiewiczów, Żydów z terenów dawnej Rzeczypospolitej, ciągle udowadniający swoją „brytyjskość”; drugi to protestancki misjonarz. O ile pierwszy udowadnia coś ludziom, o tyle drugi Bogu. Ich historię opowiedziano w sposób epicki, a igrzyska są zjawiskiem łaknącym epickiego oddechu, którego nigdy nie złapały pełne uczciwych frazesów dokumenty. Udało się to tylko w pewnym stopniu Riefenstahl – co gorsza w służbie złej sprawy i przy pełnym korzystaniu z technik manipulacyjnych, pomimo jednoczesnego deklarowania dokumentalnej czystości.
Czy współczesne olimpiady są godne filmowania? Na pewno tak – historie sportowców, takich jak Oscar Pistorius czy Michael Phelps, polityczna otoczka igrzysk w Atenach czy Pekinie, czy też życie barona Samarancha, to wiele potencjalnych historii. Inna sprawa, że są one zagospodarowane raczej przez producentów aż do bólu rzetelnych dzieł telewizyjnych, a tam, jak wiadomo, arcydzieła raczej nie powstają. Zważywszy, że od czasów „Rydwanów ognia” nie powstał żaden godny pochwały film fabularny o igrzyskach, można zaryzykować twierdzenie, że film oddał tę tematykę wszechwładnej telewizji. Być może filmowcy zrezygnowali z budowania własnych wizji, skoro obraz olimpiady każdy z nas buduje sobie teraz sam – zwłaszcza w dobie trzydziestu różnych kanałów przekazu z igrzysk w smart-tv.
Warto przy tym pamiętać, że telewizją manipuluje się lepiej niż filmem. Otwarcie igrzysk w Pekinie uświadomiło światu potęgę Chin szybciej, niż zrobiliby to Ozierow i Riefenstahl razem wzięci.
* Łukasz Jasina, doktor nauk humanistycznych, członek zespołu „Kultury Liberalnej”. Mieszka w Hrubieszowie.
„Kultura Liberalna” nr 188 (33/2012) z 14 sierpnia 2012 r.