Łukasz Pawłowski
Stany zamknięte w sobie
Zagraniczna wyprawa Mitta Romneya do Wielkiej Brytanii, Izraela i Polski była nie tyle nieudaną próbą wykreowania kandydata republikanów na doświadczonego męża stanu, co najzwyklejszą stratą czasu i pieniędzy. Nie tylko dlatego, że republikański kandydat predyspozycje na męża stanu ma marne. Po prostu polityka zagraniczna nie ma w amerykańskiej kampanii prezydenckiej żadnego znaczenia.
Teoretycznie prezydent Obama ma się w tej dziedzinie czym pochwalić. Doprowadził do wytropienia i zabicia Osamy bin Ladena, zgodnie z zapowiedziami wyprowadził wojska amerykańskie z Iraku, nadzorował relatywnie krótką i co najważniejsze skuteczną kampanię wojskową w Libii (która w dodatku spotkała się z poparciem społeczności międzynarodowej), a prezydencka sekretarz stanu Hilary Clinton jest najbardziej cenionym i zdecydowanie jednym z najbardziej pracowitych polityków obecnej administracji.
O wykorzystanie tych osiągnięć w kampanii prosi się tym bardziej, że kontrkandydat Obamy w polityce zagranicznej jest – mówiąc najoględniej – niespecjalnie mocny. I nie chodzi tu wyłącznie o całą serię wpadek i przejęzyczeń zaliczoną na trasie nieszczęsnego europejskiego tournée. Tych popełnia Romney co niemiara niezależnie od miejsca i poruszanej tematyki – choćby ostatnio, kiedy podczas oficjalnej prezentacji swego kandydata na wiceprezydenta, Paula Ryana, najpierw zapowiedział go jako „przyszłego prezydenta USA”, a chwilę potem podbiegł raz jeszcze do mikrofonu, tłumacząc, że „jak wszyscy wiedzą, od czasu do czasu zdarzają mu się pomyłki”.
O wiele bardziej niepokojące jest to, że Romney na politykę zagraniczną nie ma tak naprawdę pomysłu. Kandydat republikanów, jak słusznie pisał na łamach „KL” Paweł Marczewski, zatrzymał się gdzieś na przełomie lat 80. i 90. W jego oczach Chiny właściwie nie istnieją, Rosja jest nadal „największym geopolitycznym wrogiem Stanów Zjednoczonych”, a Polska to bratni naród, który właśnie wyrwał się spod radzieckiej okupacji i maślanymi oczętami wypatruje nowego Ronalda Reagana.
Cała pierwsza kadencja Obamy poświęcona była na „wykaraskanie” Amerykanów z Bliskiego Wschodu i przeniesienie aktywności dyplomatycznej dalej na Wschód, celem budowania przeciwwagi dla rosnących wpływów chińskich w regionie. Czy to dobra strategia i czy nie lepiej byłoby mierzyć się z Chińczykami gdzie indziej – na przykład w zaniedbywanej przez Zachód, a obecnie kolonizowanej przez Pekin Afryce – to kwestia dyskusyjna. Na Europę Środkową w tej dyskusji jednak miejsca nie ma i być nie może. Świat się zmienił i Amerykanów najzwyczajniej nic w tym rejonie nie trzyma.
Gdyby Romney został prezydentem i gdyby rzeczywiście zdecydował się na powrót Amerykanów do tej części świata, byłaby to dla Waszyngtonu prawdziwa katastrofa. Romneyowski „wróg nr 1”, Rosja, jest wciąż zbyt silny, by go sobie podporządkować, zbyt słaby, by na relacjach właśnie z nim budować amerykańską politykę zagraniczną, wreszcie zbyt nieprzewidywalny, by budować z nim korzystne dla obu stron relacje partnerskie. Czy zatem rzeczywiście kandydat republikanów planuje całkiem odwrócić politykę zagraniczną Obamy, cofnąć swój kraj do czasów późnego Reagana? Tego się niestety nie dowiemy nie tylko dlatego, że wciąż ma mniejsze szanse na zwycięstwo (bo mimo niewiele wyższego poparcia Obama wyraźnie wygrywa w najważniejszych stanach, a zatem może liczyć na więcej głosów elektorskich), ale przede wszystkim dlatego, że o polityce zagranicznej żaden z panów mówić nie chce.
Zamiast tego obecny prezydent woli posądzać pretendenta o śmierć starszej kobiety, która zmarła na raka po tym, jak jej mąż został zwolniony z przedsiębiorstwa przejętego przez Bain Capital – firmę założoną przez Romneya, zaś kandydat republikanów oskarża Obamę o wprowadzanie w Stanach socjalizmu i wbijanie noża w plecy amerykańskim przedsiębiorcom.
Wspomniany wybór Paula Ryana jako kandydata na wiceprezydenta tylko tę tendencję umocni. Ryan, wieloletni kongresman z Wisconsin (stanu, który w 2008 roku poparł Obamę), jedna z najmłodszych gwiazd Partii Republikańskiej, zasłynął przede wszystkim jako niemal fanatyczny zwolennik ograniczenia roli rządu, cięcia wydatków na cele socjalne, obniżenia stawek podatkowych oraz… zdrowego trybu życia i w przeciwieństwie do wielu swoich partyjnych kolegów do każdej z tych rzeczy podchodzi poważnie. Jego plany reformy (czyt. prywatyzacji) pomocy społecznej przedstawione przed drugą kadencją George’a W. Busha okazały się zbyt radykalne dla ówczesnej administracji. Jednak wraz z narodzinami i wzrostem popularności ruchu Tea Party Ryan stał się jedną z czołowych postaci amerykańskiego Kongresu i głównym krytykiem prezydenckiej reformy ubezpieczeń zdrowotnych.
Jego wybór to krok definiujący pozostałe trzy miesiące prezydenckiej kampanii, w której zamiast planów dotyczących polityki zagranicznej Amerykanom przyjdzie wysłuchać dziesiątków identycznych reklam zapowiadających cięcia budżetowe i miliardowe oszczędności. O ile jednak w reklamówkach demokratów informacje te będą podawane na czarno-białym tle i przeplatane pozbawionymi świadczeń socjalnych bezrobotnymi, o tyle republikanie do swoich spotów wplotą dane o rządowym marnotrawstwie i niepokojące migawki z pogrążonej w kryzysie „socjalistycznej” Europy.
* Łukasz Pawłowski, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.
„Kultura Liberalna” nr 188 (33/2012) z 14 sierpnia 2012 r.