Szanowni Państwo,
Konflikt syryjski w większości polskich mediów zszedł na dalszy plan, przykryty aferą Amber Gold czy rozważaniami o tym, ile PiS wydaje na ochronę swojego prezesa. Chyba nikt już nie wierzy, że udział polskich wojsk w ewentualnej interwencji przyniósłby nam zniesienie wiz do USA albo milionowe kontrakty na wydobycie ropy. Czy rzeczywiście wojna w Syrii zupełnie nie jest naszą sprawą?
Istnieje wiele ważnych powodów, by zajmować się nią nad Wisłą. Jeśli nie zastanowimy się poważnie nad uzasadnieniami ewentualnej militarnej interwencji humanitarnej w Syrii (i ich brakiem), ryzykujemy powtórkę z Iraku i Afganistanu – udział w cudzym, kosztownym konflikcie, który nie przyniesie nam nic poza bolesnymi pytaniami o odpowiedzialność moralną.
Przecież USA nie kwapią się do interweniowania w Syrii! – powiedzą niektórzy. To nie takie pewne. Jak wskazuje na naszych łamach Eric Margolis, w Waszyngtonie coraz częściej mówi się o rządzonej przez Al-Asada Syrii jako głównym sojuszniku Iranu w świecie arabskim. Przekonanie, że „droga do zmian w Teheranie wiedzie przez Damaszek”, nie jest tak marginalne, jak mogłoby się zdawać. A jak można było przeczytać w amerykańskiej prasie po wizycie Mitta Romneya w Warszawie, Amerykanie uważają, że „Polska podziela wizję świata bez irańskiej bomby atomowej” (pisaliśmy już o tym na łamach „KL” ). Jeśli amerykańscy sojusznicy znów zaapelują do nas o udział w interwencji, jak się zachowamy? Warto zawczasu pomyśleć nad odpowiedzią.
Syrią warto się jednak zajmować nawet wówczas, jeśli Waszyngton nie zdecyduje się posłać sił zbrojnych do Damaszku. Skoro Polska ma ambicję podejmować globalne zobowiązania, nie może po prostu przemilczeć wojny domowej toczącej się w jednym z najważniejszych krajów Bliskiego Wschodu lub czekać na decyzję globalnych potęg. Konflikt już zmusił tysiące ludzi do ucieczki, a problem uchodźców to nie tylko problem państw sąsiadujących z Syrią. „Jeśli tak ochoczo wspieramy politycznie (i finansowo) przewrót – pisze w numerze Janusz Danecki – to wspierajmy równie ochoczo samych obywateli, przyjmijmy kilkaset tysięcy ludzi, których życie jest zagrożone i udzielmy przyzwoitej pomocy gospodarczej”.
Zapewne istnieją mocne powody, by nie interweniować zbrojnie w Syrii (Marek Dziekan przestrzega między innymi, by odróżnić syryjski konflikt od wydarzeń Arabskiej Wiosny). Samer Masri z Komitetu Wsparcia Syryjskiej Rewolucji w Polsce nie ma złudzeń: „Jedyną nadzieją dla Syryjczyków na osiągnięcie wymarzonej wolności jest samodzielna walka”. Dodaje jednak: „kształt przyszłej Syrii w dużym stopniu zależy od tego, jakie działania podejmie społeczność międzynarodowa”. Brak interwencji nie może zatem oznaczać umycia rąk.
Zapraszamy do lektury!
Paweł Marczewski
1. ERIC MARGOLIS: W Syrii nie ma „dobrych gości”
2. JANUSZ DANECKI: Pycha zachodnich intelektualistów
3. MAREK M. DZIEKAN: Syria – ostatnia kostka arabskiego domina?
4. SAMER MASRI: Kontrolowany chaos Al-Asada
W Syrii nie ma „dobrych gości”
Liberalną odpowiedzią na sytuację w Syrii jest trzymanie się z daleka, przerwanie dostaw broni obu stronom, szczególnie rebeliantom, i usilne poszukiwanie jakiegoś rozwiązania politycznego.
Uważając się za liberała, jestem przeciwny interwencjom militarnym, z wyjątkiem szczególnych sytuacji, jak na przykład interwencja Stanów Zjednoczonych na Bałkanach. W Bośni i Kosowie była ona absolutnie potrzebna, gdyż naprawdę miała na celu względy humanitarne. Przypadek Syrii nie mieści się w tych kategoriach. Stany Zjednoczone oskarżają reżim Al-Asada o pogwałcenie prawa międzynarodowego i ataki na ludność cywilną, ale oskarżenia nie brzmią wiarygodnie, gdyż Stany Zjednoczone wyposażają jedną ze stron konfliktu w broń i ponaglają do obalenia władzy, która atakowana odpowiada z całą brutalnością. W jednym z programów telewizyjnych usłyszałem pytanie: kim właściwie są w tym konflikcie „ci dobrzy”? Sądzę, że nie ma takich i na tym polega właśnie jego specyfika. Zatem liberalną odpowiedzią na sytuację w Syrii jest trzymanie się z daleka, przerwanie dostaw broni obu stronom, szczególnie rebeliantom, i usilne poszukiwanie jakiegoś rozwiązania politycznego.
Rozsądne wydaje mi się stanowisko zaproponowane przez Chiny i Rosję, mówiące o wypracowaniu dyplomatycznego porozumienia między rządem a rebeliantami. Będzie to bardzo trudny i długi proces, ale nie widzę innego rozwiązania, gdyż w przeciwnym razie wojna domowa się nasili. Zachodnie mocarstwa niewystarczająco zaangażowały się w negocjowanie porozumienia, w wyniku którego prawdopodobnie Al-Asad oddałby władzę, a tym samym udałoby się uniknąć chaosu. Wręcz przeciwnie, dostarczały i uzbrajały rebeliantów.
Na razie ani rząd Al-Asada, ani rebelianci nie przejawiają chęci do kompromisu, działając w myśl dewizy: zabij albo bądź zabity, i mamy sytuację patową. Dlatego najlepszym rozwiązaniem dla Zachodu, także dla Polski, oraz krajów arabskich jest wywieranie nacisku na obie strony w celu osiągnięcia porozumienia. Albo rebelianci i rząd usiądą do rozmów, albo będziemy mieli rzeź. Problem Syrii polega na tym, że jeśli nie zostanie osiągnięte takie porozumienie, temu krajowi może grozić rozpad na małe wojujące ze sobą regiony, tak jak to było w Libanie, co przy niezwykle zróżnicowanym społeczeństwie syryjskim może prowadzić do długotrwałej fali przemocy.
Rząd Al-Asada będzie zaciekle kontynuował walkę, mimo że kilku jego najbliższych doradców zginęło lub zostało rannych. Będzie walczył tak długo, aż stanie pod ścianą. Ciągle ma zwolenników, szczególnie w dużych miastach, popierany jest przez znaczną część armii, przez alawitów (około 10 proc. społeczeństwa) oraz chrześcijan, którzy stanowią kolejne 10 proc. Chrześcijanie kontrolują dużą część syryjskiego biznesu, stanowią bardzo wpływową grupę, która boi się dojścia do władzy sunnitów, gdyż może sprowadzić to na nich prześladowania.
Trzeba jednak zdać sobie sprawę, że jeżeli Stany Zjednoczone postanowią obalić jakiś rząd, zwykle im się to udaje. Biorąc pod uwagę naciski i rosnący sprzeciw wobec Al-Asada w USA, wynikający z uznania przez Waszyngton Syrii za jedynego poważnego sojusznika Iranu wśród krajów arabskich. Wśród amerykańskich decydentów zaczęto mówić, że droga do zmian w Teheranie wiedzie przez Damaszek.
W tym kontekście warto przypomnieć przypadek Libii. De facto to jednostki specjalne Francji, Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii odegrały kluczową rolę w walce naziemnej, a nie libijscy rebelianci. To samo zaczyna się zresztą dziać w Syrii. Jestem przekonany, że siły specjalne krajów zachodnich i prawdopodobnie Turcji dowodząc Wolną Armią Syrii, wykonują większość zadań bojowych. W przeciwieństwie do Libii Syria ma dużą, dobrze wyszkoloną i uzbrojoną w broń przeciwlotniczą armię, która jak na razie zdaje się lojalna wobec Al-Asada. A na dodatek, w przypadku Libii, kraje zachodnie nabrały Rosję i Chiny w Radzie Bezpieczeństwa, mówiąc, że operacja ma na celu względy wyłącznie humanitarne, ochronę cywilów przed atakami powietrznymi poprzez tworzenie stref zakazujących lotów. Podjęta rezolucja posłużyła jednak zachodnim mocarstwom do ataku na Libię i zniszczenia jej sił zbrojnych. Rosja i Chiny były wściekłe, czuły się oszukane i dlatego są tak niechętne, by udzielić zgody na jakąkolwiek rezolucję mogącą otworzyć drzwi krajom zachodnim do bezpośredniej interwencji.
Ewentualna ingerencja Polski w konflikt syryjski byłaby politycznym błędem. Polska nie ma w tym żadnego interesu strategicznego, politycznego czy ekonomicznego. Zyskałaby nowych wrogów, niekoniecznie zjednując sobie nowych przyjaciół. Chęć Polaków do wspierania powstań przeciwko dyktatorskim reżimom jest dla mnie historycznie zrozumiała. Mimo to dałbym Polakom tę samą radę, której ostatnio udzieliłem rządowi kanadyjskiemu: trzymajcie się z daleka od cudzych konfliktów i pilnujcie własnych spraw.
* Eric Margolis, pisarz i dziennikarz. Od lat pisze o wydarzeniach na Bliskim Wschodzie i w Azji Południowej. Regularnie publikuje m.in. w „The New York Times”, „Huffington Post”, katarskim „The Gulf Times” oraz pakistańskim „Dawn”. Współpracownik londyńskiego think tanku International Institute of Strategic Studies. W 2008 roku ukazała się jego książka „American Raj: The West and The Muslim World”.
***
Pycha zachodnich intelektualistów
Najlepszym wyjściem jest pozostawienie Syrii samej sobie. Myślmy o konsekwencjach – jeśli tak ochoczo wspieramy politycznie (i finansowo) przewrót, to równie ochoczo wspierajmy samych obywateli. A to nie jest już takie łatwe.
W trakcie Arabskiej Wiosny Ludów w dwóch krajach arabskich – w Libii i w Syrii – obalanie starego reżimu odbywa się bardziej pod wpływem sił zewnętrznych niż z woli samych obywateli. W żadnym z tych państw społeczeństwo nie było gotowe do obalenia panującego reżimu, a niezadowolenie nie przybrało takich rozmiarów, jak w Egipcie czy Jemenie.
W historii najnowszej mieliśmy już do czynienia z podobnymi wydarzeniami: w Afganistanie i Iraku. Tam również społeczeństwa nie były gotowe do zmiany reżimu, więc im ów reżim po prostu obalono. Skutki są straszliwe: wojna, setki tysięcy ofiar, zrujnowane państwa. Do dziś ani Afganistan, ani Irak nie otrząsnęły się z traumy tych wydarzeń i długo czasu upłynie, zanim świetlana demokracja przyniesiona z zewnątrz zdoła się ukształtować.
Libijczycy mieli dość ponad czterdziestoletniej „demokracji bezpośredniej” Mu’ammara al-Kaddafiego, propagandowego napuszania się i fałszu typowego dla dyktatur. Nie byli jednak gotowi do obalenia władzy, która wprawdzie tępiła wszelką opozycję, ale dzięki bogactwu naftowemu zapewniała godziwe warunki życia. Co więcej, w ciągu ostatniego dziesięciolecia reżim Al-Kaddafiego ewoluował, następowały pozytywne zmiany w polityce wewnętrznej i zagranicznej. Z kraju zamkniętego i niedostępnego Libia stawała się krajem otwartym i coraz bardziej nowoczesnym. Na arenie międzynarodowej zaczęto akceptować (zapewne niechętnie) niekonwencjonalnego przywódcę Libii.
Kiedy jednak rozpoczęły się przemiany reżimowe w sąsiednich państwach – Tunezji i Egipcie, mocarstwa zachodnie, przede wszystkim Wielka Brytania, Francja i Stany Zjednoczone, uznały, że pojawia się szansa obalenia i tego niewygodnego reżimu. Dość wątłą opozycję w Cyrenajce skłoniono do aktywności, a następnie wykorzystując cały potencjał NATO, obalono reżim Al-Kaddafiego. Zniszczono kraj i pozostawiono go bez silnej władzy, co doprowadziło do kolejnych po wojnie ofiar czystek plemiennych. Kraj z jego naftowym bogactwem został całkowicie uzależniony od Zachodu i nie ma już niebezpieczeństwa niekonwencjonalnych wybryków niezrównoważonego przywódcy. Mimo wyborów i zwycięstwa miłej nam demokracji, miną długie lata, zanim w Libii ukształtuje się system władzy chciany przez obywateli.
W Syrii sytuacja jest podobna do libijskiej: silny reżim i niemrawa opozycja, którą nakłania się do walki z reżimem. A jednocześnie społeczeństwo niegotowe do radykalnych przemian, bo reżim zapewnia stabilne warunki gospodarcze i równowagę polityczną. Obalenie reżimu Baszara al-Asada nie jest możliwe bez silnej pomocy zewnętrznej. Ale inaczej niż w wypadku Libii społeczność międzynarodowa nie może się porozumieć w sprawie Syrii. Rosja i Chiny – pomne doświadczeń libijskich i swoich interesów – nie zgadzają się na interwencję ONZ. Z kolei Zachód nie ma aż tak ważnych interesów w Syrii. Co więcej, Syria leży w samym centrum konfliktu bliskowschodniego: graniczy z Izraelem, jest też sojusznikiem Iranu. Tu wszelkie gwałtowne ruchy mogą mieć poważne reperkusje międzynarodowe, stąd niezdecydowanie świata. Jest wreszcie sprawa skutków obalenia reżimu al-Asada. Jego władza oparta jest na mniejszości alawickiej, nieuznawanej przez ortodoksów muzułmańskich za związaną z islamem. Dla Braci Muzułmanów alawici są znienawidzonymi kafirami, bezbożnikami i poganami. I oczywiście wrogiem numer jeden.
Ponadto po zwycięstwie opozycji Syria będzie sił borykać z wieloma problemami.
Jak we wszystkich krajach po przewrocie, nastąpi zapaść gospodarcza. Syria nie ma potencjału naftowego jak Libia, na pomoc międzynarodową w większej skali nie może liczyć, więc społeczeństwo Syrii ucierpi na przewrocie znacznie bardziej niż swoich poprzedników.
Wojna domowa jest bardzo prawdopodobna, a wraz z nią – czystki etniczne i religijne. Ich ofiarą padną alawici. To kilka milionów ludzi. Kurdowie także nie mogą czuć się bezpiecznie. Czekać nas może dalszy exodus ludności syryjskiej. Obarczymy Turcję, bo przecież prawo Unii ani Stanów Zjednoczonych nie jest przygotowane na masową imigrację. Pamiętamy przepychanki włosko-francuskie w sprawie kilku tysięcy tunezyjskich emigrantów.
Jeśli tak ochoczo wspieramy politycznie (i finansowo) przewrót, to wspierajmy równie ochoczo samych obywateli, przyjmijmy kilkaset tysięcy ludzi, których życie jest zagrożone i udzielmy przyzwoitej pomocy gospodarczej.
Najlepszym zatem wyjściem jest pozostawienie Syrii samej sobie. Niech Syryjczycy załatwią swoje sprawy tak, jak to zrobili inni: Tunezyjczycy, Jemeńczycy, Egipcjanie. Oni wiedzą, co robić, lepiej niż my. A pomocy udzielajmy hojnie – byle nie militarnej.
* Janusz Danecki, profesor arabistyki, Uniwersytet Warszawski i Szkoła Wyższa Psychologii Społecznej.
***
Syria – ostatnia kostka arabskiego domina?
Każde państwo powinno samo radzić sobie z własnymi problemami. Kraje Bliskiego Wschodu również. Pozwólmy im dalej budować ich własną historię, pamiętając, że budują ją dla siebie, nie dla nas.
Kiedy wybuchła Arabska Wiosna – w świecie arabskim chętniej nazywana Arabską Rewolucją – dziennikarze i analitycy od razu założyli, że oto mamy do czynienia ze zmianami demokratycznymi, a rewolucje obejmą cały świat arabski. Tak jakby to były bliźniacze kraje z dokładnie takimi samymi problemami. Stworzono wtedy teorię domina, a kolejne wydarzenia – w Tunezji, Egipcie, Libii – zdawały się ją potwierdzać. Ale w którymś momencie domino przestało się przewracać. Zatrzymała je Syria, gdzie kostka chwieje się już od wielu miesięcy, ale jakoś nie chce się przewrócić. Sprawdza się inna opinia: Bliski Wschód jest nieprzewidywalny. To, co zadziałało w Egipcie i Tunezji w sposób dość podobny, w Libii nieco inaczej, bo skończyło się zamordowaniem „przywódcy narodu”, w Syrii nie chce zadziałać. A więc co dalej z Syrią?
Nie odważę się na to pytanie odpowiedzieć, bo zbyt dobrze znam Bliski Wschód i zbyt mocno wierzę w dogmat o jego nieprzewidywalności, może dlatego, że się po prostu sprawdza. W tej chwili niemal wszystko wskazuje na to, że rządy Baszara al-Asada chylą się ku końcowi i trudno wyobrazić sobie sytuację, która mogłaby temu zapobiec. Poza interwencją z zewnątrz – ale do niej świat zachodni się nie spieszy. Nie ma na nią międzynarodowej zgody (ze strony Rosji i Chin), nie ma też zbyt głębokiego, szczerego zainteresowania innych państw. Prawdziwe powody tej dziwnej sytuacji póki co są trudne do zinterpretowania. Można się tylko domyślać, że chodzi o kwestie wpływów – zarówno politycznych, jak i gospodarczych.
Kwestia czynników politycznych jest jasna. Syria to jedno z tych państw Bliskiego Wschodu, które nigdy nie chciały się poddać – i nie poddały się – dyktatowi Stanów Zjednoczonych i Zachodu. Podobnie jak Libia za Al-Kaddafiego. Dlatego można postawić raczej pytanie: dlaczego więc Zachód nie chce pomóc bojownikom „Wolnej Syrii” w większym zakresie? Podejrzewam, że chodzi tu o wątpliwość „co potem?”, przed jaką stają państwa zachodnie. Przekonały się już bowiem, że arabskie rewolucje niekoniecznie wprowadzają w swych krajach porządki demokratyczne na modłę zachodnią i mogą okazać się bardziej problematyczne niż dotychczasowe reżimy. Natomiast władze w Damaszku to wróg poznany, a jednocześnie ważny gracz w konflikcie bliskowschodnim. Można mieć pewność, że Al-Asad nie wykona żadnego kroku, który można by uznać za „szalony” czy „nieprzewidywalny”. A nie wiadomo, kto mógłby przejąć władzę w Damaszku po jego upadku. Biorąc pod uwagę wydarzenia w Egipcie i Tunezji, mogłyby to być siły muzułmańskie. To jeszcze bardziej skomplikowałoby sytuację Izraela, a na to USA nie mogą sobie pozwolić – już wydarzenia w Egipcie spowodowały popłoch wśród izraelskich przywódców. Nie wiadomo, jak zmieniłaby się sytuacja tego państwa, gdyby jeszcze jedna część granicy miała charakter mniej lub bardziej „fundamentalistyczny”. Aspektu gospodarczego nie ma co szerzej rozwijać – Syria nie ma wystarczających zasobów ropy naftowej. To nie Libia, gdzie tych zasobów należało bronić.
W Syrii sytuacja o tyle również różni się od rewolucji w Egipcie, Libii czy Tunezji, że walkę prowadzą dość ograniczone liczebnie siły. Nie można mówić – tak jak w tamtych krajach – o „rewolucji ludowej”. Można żywić przekonanie, że taki powszechny ruch już dawno zmiótłby prezydenta z powierzchni ziemi. Choć o tym się nie mówi, nadal ma on spore poparcie w kraju.
I na koniec pozostaje pytanie być może najważniejsze: interweniować czy nie? Tu nie powiem niczego nowego. Zawsze byłem i pozostaję przeciwnikiem obcych interwencji w świecie arabsko-muzułmańskim, ponieważ rzadko przyczyniają się do poprawy sytuacji w atakowanych krajach. Każde państwo powinno samo radzić sobie ze swoimi problemami. Kraje tamtego regionu również. To nie prymitywne, niemające historii ani doświadczeń politycznych „bantustany”. Swego czasu potrafiły wywalczyć sobie niepodległość, potrafią również same zmieniać swe ustroje, obalać władców wtedy, gdy uznają to za właściwe. Pozwólmy im dalej budować ich własną historię, pamiętając jednocześnie, że budują ją dla siebie, nie dla nas.
* Marek M. Dziekan, profesor arabistyki, pracuje w Katedrze Bliskiego Wschodu i Północnej Afryki na Wydziale Studiów Międzynarodowych i Politologicznych Uniwersytetu Łódzkiego.
***
Kontrolowany chaos Al-Asada
Rozwiązaniem dla reżimu jest doprowadzenie kraju do chaosu i poróżnienie wszystkich grup opozycyjnych, czyli stworzenie takiego klimatu, jaki panował w trakcie wojny domowej w Libanie. Jedyną nadzieją dla Syryjczyków na osiągnięcie wymarzonej wolności jest samodzielna walka, jednak kształt przyszłej Syrii w dużym stopniu zależy od tego, jakie działania podejmie społeczność międzynarodowa.
Dotychczasowe wydarzenia w Syrii pokazały, że Al-Asad nie jest skłonny dobrowolnie oddać władzy, a powstańcy nie cofną się w swoich żądaniach. W ciągu trwającej już 18 miesięcy rewolucji Al-Asad miał niejedną okazję do ustąpienia w sposób, który gwarantowałby jemu i jego najbliższemu otoczeniu nietykalność, jednak tego nie zrobił. Wręcz przeciwnie, nasiliła się przemoc wobec powstańców. Najpierw używana była lekka broń, później czołgi, następnie artyleria, a teraz myśliwce. Pokazuje to, że Al-Asad jest skłonny zrobić wszystko, aby utrzymać się przy władzy. Nie jest więc wykluczone, że w krytycznej sytuacji siły rządowe użyją broni chemicznej lub biologicznej przeciwko ludności sunnickiej.
Liczba zabitych wciąż rośnie w zatrważającym tempie. Oficjalne statystyki mówią o ponad 20 tys. zabitych, jednak liczba ta może być dwukrotnie wyższa, co podkreślają takie organizacje jak Syrian Network for Human Rights czy Avaaz, które zbierają dane o ofiarach. Mimo to w ciągu 18 miesięcy społeczność międzynarodowa nie była wstanie wypracować żadnego konsensusu, jak działać w sprawie Syrii. W związku z brakiem nadziei na pomoc ludność cywilna chwyciła za broń, otwierając tym samym drogę do wojny domowej.
Można uznać, że realizuje się przez to plan B syryjskiego reżimu (plan A polegał na szybkim stłumieniu rewolucji i przywróceniu kontroli nad krajem). Reżim zdaje sobie sprawę, że nie będzie w stanie prowadzić walki w nieskończoność i utrzymywać funkcjonowania aparatu państwowego, m.in. z powodu fatalnej sytuacji gospodarczej i embarga. FAO szacuje, że z powodu strat w rolnictwie 3 milionom Syryjczyków grozi głód.
Dlatego jedynym rozwiązaniem dla reżimu jest doprowadzenie kraju do chaosu i poróżnienie wszystkich grup opozycyjnych, czyli stworzenie takiego klimatu, jaki panował w trakcie wojny domowej w Libanie. W takim środowisku rodzina Asadów byłaby w stanie przetrwać bardzo długo, ponieważ posiadałaby największą siłę militarną i polityczną, a w dodatku uważana byłaby przez niektórych za jedyną nadzieję na stabilność w Syrii. Przez media przewija się też koncepcja powstania państwa alawickiego. Należy to jednak traktować jako element propagandy używanej przez opozycję, która chce nastraszyć neutralną cześć sunnitów. Trudno sobie wyobrazić, żeby alawici pragnęli takiego państwa albo uznali, że zagwarantuje im to bezpieczeństwo. Rejony wzgórz ciągnących się wzdłuż Morza Śródziemnego nie mają żadnych istotnych zasobów mineralnych, nie ma tam osobnej elektrowni, infrastruktury, lotnisk, czyli wszystkiego, co jest potrzebne do funkcjonowania samodzielnej gospodarki, a co za tym idzie i państwa. Wygląda więc na to, że mniejszość alawicka będzie wolała walczyć, niż zostać zepchnięta do rejonu nadmorskich wzgórz. Tym samym kluczowy pozostaje Damaszek i kontrola nad nim.
Syryjska opozycja od dłuższego czasu apeluje do społeczności międzynarodowej o pomoc w postaci ustanowienia strefy zakazu lotów nad Syrią (podobne rozwiązanie do libijskiego) oraz uzbrojenie opozycyjnej Syryjskiej Wolnej Armii. Państwa zachodnie nie są jednak skłonne dostarczyć takiej pomocy i zasłaniają się argumentem, że mogłoby to zaostrzyć konflikt, a broń dostałaby się w ręce ekstremistów. Jednakże na początku rewolucji w Syrii w ogóle nie istniały grupy korzystające z doświadczenia i funduszy globalnego dżihadu. Dopiero od kilku miesięcy zaczęły powstawać takie ugrupowania, które początkowo liczyły kilkadziesiąt osób, teraz już kilkaset. Ugrupowania takie, jak Ahrar al-Sham, Liwaa al-Tawhid czy Jabhat al-Nusra, są dobrze uzbrojone i hojnie finansowane przez działaczy islamskich i niektóre państwa arabskie. Syryjczycy nie otrzymują broni od Stanów Zjednoczonych czy Turcji. Licząca kilkadziesiąt tysięcy osób opozycyjna Syryjska Wolna Armia jest rozproszona, słabo uzbrojona i nie może liczyć na pomoc militarną ani finansową. Dlatego dochodzi do sytuacji, w której Syryjska Wolna Armia musi korzystać z pomocy ugrupowań ekstremistycznych, uzależniając się od nich. Ponadto część ludzi chcąc walczyć z reżimem, woli przyłączyć się do ugrupowań dżihadu, które posiadają potrzebne środki do walki, niż stać u boku Syryjskiej Wolnej Armii. Głównie z tego powodu tak ważne jest jak najszybsze dozbrojenie Syryjskiej Wolnej Armii i powiązanie jej z Syryjską Radą Narodową. Inaczej Syria stanie się inkubatorem radykalnych organizacji.
Większość możliwych scenariuszy dla Syrii nie wygląda optymistyczne. Stany Zjednoczone nie są chętne do jakichkolwiek działań militarnych, przynajmniej do zakończenia wyborów prezydenckich. Jednak podejście Amerykanów do wydarzeń w Syrii nie powinno istotnie się zmienić, nawet jeżeli wybory wygra Mitt Romney, ponieważ nie jest tak zdecydowany w kwestii interwencji militarnych, jak chociażby senator John McCain.
Nie ma też co liczyć na zmianę stanowiska Rosji, ponieważ wbrew powszechnym opiniom stawką nie jest tu mały port wojskowy w Tartusie czy popyt na rosyjską broń, za którą władze w Damaszku i tak nie płacą. Odkąd Rosja i Stany Zjednoczone zaczęły przymierzać się do rozmów na temat kolejnego programu rozbrojenia nuklearnego, zaczęła się kolejna zimna wojna. Na szczycie BRICS w Pekinie w marcu 2011 Rosja, Chiny, Brazylia, Indie i Republika Południowej Afryki zadecydowały, że będą wspólnie głosowały w organizacjach takich jak ONZ, tak aby ograniczyć globalne wpływy państw zachodnich. Skutek takiej polityki widoczny jest w głosowaniach w trakcie zgromadzeń ogólnych ONZ nad uchwałami potępiającymi syryjski reżim oraz nad projektami rezolucji Rady Bezpieczeństwa w sprawie Syrii. Rosja nie chce też dominacji sunnickiej na Bliskim Wschodzie. Należy pamiętać, że państwa takie jak Egipt, Arabia Saudyjska, Katar i Turcja zaczynają odgrywać coraz większą rolę kosztem innych państw islamskich, takich jak Iran i Irak, które są szyickie. To, co świat zachodni widział jako wojnę Rosji z Czeczenami, świat islamski widział jako wojnę Rosji z sunnitami.
Turcja też niechętnie spogląda na zmiany zachodzące w Syrii. Jeżeli powstałaby autonomia kurdyjska na północy Syrii, podobna do tej w Iraku, przybliżyłoby to Kurdów, w niebezpieczny dla Turcji sposób, do powstania upragnionego kurdyjskiego państwa. Największa część terytorium Kurdystanu znajduje się właśnie w Turcji.
Wygląda więc na to, że jedyną nadzieją dla Syryjczyków na osiągnięcie wymarzonej wolności jest samodzielna walka, jednak kształt przyszłej Syrii w dużym stopniu zależy od tego, jakie działania podejmie społeczność międzynarodowa.
* Samer Masri, syryjski aktywista, rzecznik Komitetu Wsparcia Syryjskiej Rewolucji w Polsce, reprezentant Syryjskiej Rady Narodowej w kontaktach z polskimi władzami. Doktor ekonomii, w latach 2000-2003 wykładowca na Uniwersytecie Jagiellońskim, na przełomie 2003 i 2004 roku uczestniczył w misji w Iraku jako główny specjalista ds. ekonomicznych. Dwukrotnie odznaczony przez Prezydenta RP.
***
* Autor koncepcji numeru: Paweł Marczewski.
** Współpraca: Jakub Krzeski, Anna Piekarska, Ewa Serzysko, Agnieszka Wądołowska
*** Ilustracje: Antek Sieczkowski
„Kultura Liberalna” nr 189 (34/2012) z 21 sierpnia 2012 r.