Impreza ma swą własną, niepowtarzalną atmosferę, na którą składają się i pora roku – koniec września, kiedy zwykle pogoda zmienia się z letniej na jesienną – i miejsce – duży biały namiot pod PKiN, który ma w sobie ten rodzaj przytulności, że nie wyobrażam sobie, aby festiwal odbywał się gdziekolwiek indziej – i wreszcie repertuar – przyciągający powabem egzotyki oraz obcowania z nieznanym. Znakomita część frajdy wynika bowiem stąd, że zwykle nie znam większości występujących artystów. Idę więc w ciemno, przeważnie nie wiedząc, czego się spodziewać.
Chodzę na festiwal od lat i nauczyłem się, że etykieta world music może oznaczać zarówno pieczołowite odtwarzanie dawnych tradycji, jak i pstrokatą cepelię, przetwarzającą etniczne motywy w muzyczną tandetę. Każdego roku jednak Skrzyżowanie Kultur dostarczało mi przynajmniej jednego muzycznego olśnienia bądź niesamowitego odkrycia, a często nawet te występy, które nie były w moim guście, potrafiły na swój sposób zaintrygować. W rezultacie przeważnie opuszczałem festiwalowy namiot z poczuciem zadowolenia.
Inspiracje: ORIENT
Pod tym hasłem odbyła się tegoroczna edycja festiwalu. Ku mojej radości oznaczało to raczej kontemplację niż festyn; azjatyckie skale i harmonie nie sprzyjają równomiernemu klaskaniu ani tańcom, co zresztą z nawiązką wynagrodził publiczności dzień ostatni, kiedy wystąpili artyści z Afryki. Jednakże, jak to na Skrzyżowaniu Kultur bywa, wszyscy wykonawcy spotykali się z bardzo gorącym przyjęciem. Nawet jeśli grali muzykę, którą określiłbym jako trudną i wymagającą.
Największe olśnienie miało miejsce już na początku – w postaci występu Alima Qasimova, prawdziwej legendy tradycyjnej muzyki Azerbejdżanu – muğam. Towarzyszyła mu córka Fargana oraz dwójka akompaniatorów, grających na kulistych skrzypcach – kamanczy – i szarpanej lutni – tar. Razem dali niesamowity pokaz wykonawczej perfekcji. Po dwóch krótkich utworach, prowadzonych osobno przez ojca i córkę, zaserwowali prawie godzinną improwizację pełną transu i naprzemiennych zaśpiewów, co chwila zmieniających natężenie, tembr i nastrój. Skala głosu i siła ekspresji zarówno Alima, jak i Fargany, są wprost przytłaczające. Pod koniec miałem nawet wrażenie przesytu perfekcją; brakowało mi chwili oddechu, momentu rozluźnienia, a mimo to słuchałem dalej jak zaczarowany, nie wiedząc, czy jeszcze kiedykolwiek dane mi będzie usłyszeć tak doskonałych śpiewaków. Trudne, acz niesamowicie potężne doświadczenie.
Mam wrażenie, że podczas ósmej edycji Skrzyżowania Kultur generalnie największych emocji dostarczał właśnie ludzki głos, choć nie zawsze były one jednoznacznie pozytywne. Ogromnie zauroczył mnie występ Ahn Sook-sun, wykonującej pansori, czyli koreańską muzykę dworską. Jest to rodzaj sztuki scenicznej, której trzeba koniecznie doświadczyć na żywo. Minimalistyczna formuła, składająca się jedynie z akompaniamentu pojedynczego bębna oraz głosu, nabiera zupełnie innego charakteru, gdy wiemy, o czym śpiewa wykonawca i możemy obserwować jego ekspresję. Prawdopodobnie dlatego pansori bywa często porównywane z operą. Wyświetlany w tle tekst tradycyjnego eposu „Huengbo Ga”, momentami lekki i zabawny, kiedy indziej umoralniający lub wzruszający, w połączeniu z ekspresją i charyzmą Ahn Sook-sun (która okazała się performerką naprawdę wysokiej klasy) złożył się na niezwykle hipnotyczny i urokliwy spektakl.
Wizjoner czy hochsztapler?
Zupełnie odmiennego typu wrażeń dostarczył koncert Razy Khana, sufickiego muzyka i śpiewaka, po raz pierwszy występującego poza rodzimymi Indiami. Zapowiadany jako natchniony wizjoner, którego koncertom towarzyszy niezwykle mistyczna atmosfera, dla mnie okazał się przede wszystkim muzycznym postrzeleńcem, całkowicie zatopionym we własnym dźwiękowym uniwersum. Jego popisy wokalne balansowały na granicy groteski – szczególnie dialogi z fisharmonią, przypominające błazenady Japończyków z Zoffy złośliwie parodiujących Roberta Planta – choć, mam wrażenie, były zupełnie na poważnie. Przez znaczną część koncertu siedziałem więc skonfundowany, nie będąc pewnym, czy obcuję z geniuszem, czy z hochsztaplerem. Po pewnym czasie maniakalnie powtarzający jedną sylabę Khan zaczął mnie jednak męczyć; hermetyczność jego muzycznego świata niespecjalnie zaprasza do wspólnego przeżywania występu, przeto raczej nie wróżę mu międzynarodowej kariery. W Warszawie mniej więcej połowa otwartej i tolerancyjnej publiczności festiwalu opuściła namiot w trakcie koncertu; z drugiej strony, spora grupa fanów bawiła się do końca i nawet wywołała artystę na bis. Zakładam, że nie tylko przez grzeczność lub sympatię dla Khana, ale autentyczną przyjemność czerpaną z jego muzyki.
Jest to o tyle ciekawe, że jego występ – choć nieco innego rodzaju – nie był chyba bardziej wymagający niż utwory grane po sąsiedzku na Warszawskiej Jesieni. Być może więc w narodzie tkwi ukryty entuzjazm dla awangardy, który tylko czeka na uwolnienie?
Udana przygoda
Oczywiście, nie piszę tu wyczerpująco o wszystkim, co działo się podczas ósmej edycji Skrzyżowania Kultur. Świetnie wypadli dwaj najstarsi artyści na festiwalu – Dżiwan Gasparian i Boubacar Traoré, a także gruziński dziesięcioosobowy chór Rustavi. Orientalna przygoda okazała się więc ze wszech miar udana, a jeśli ostatni dzień, odbywający się pod hasłem „Kierunek: Afryka”, stanowi wskazówkę co do przyszłorocznej edycji, to może doczekamy się w Polsce koncertu Tuaregów z Tamikrest albo zjawiskowych Staff Benda Bilili z Kongo czy tegorocznej sensacji z Zimbabwe – Mokoomby? Ale nawet gdybym nie znał żadnego wykonawcy wymienionego w programie, i tak udam się na następne Skrzyżowanie Kultur. To w końcu niezmiennie jeden z moich ulubionych festiwali muzycznych.