Szanowni Państwo,

oto mamy spotkanie autorskie jednego z ważniejszych polskich reporterów. Fragmenty tekstu, anegdotki z frontu, historyjki o współpracownikach. I nagle informacja, wybijająca z równowagi. Że w Polsce nikogo już nie interesuje Irak, że redakcjom nie opłaca się trzymać tam ludzi, i na koniec, że gdyby nie gościnność bazy amerykańskiej i jej żołnierzy, to reportaż o kraju, gdzie stacjonowały polskie wojska, nie miałby szansy powstać. Nie chcemy się tu zastanawiać nad obiektywizmem takiego reportażu. Chodzi raczej o mechanizm, który sprawia, że reporter czy korespondent zagraniczny według szefów redakcji i PR-owców rządzących koncernami medialnymi stał się zbędny, niepotrzebny czytelnikowi. Że jest skazany na szukanie półśrodków i kompromisów, bo podobno w dobie internetu każdy użytkownik może do wszystkiego dotrzeć.

Pułapce takiego myślenia i jego niewesołym konsekwencjom poświęcamy dzisiejszy numer „Kultury Liberalnej”. Poprosiliśmy o komentarz tych, który od lat działają na rynku medialnym: szefów redakcji zagranicznych i korespondentów. Nasi Autorzy zgadzają się, że zachodzą dramatyczne i być może nieodwracalne zmiany.

Jerzy Haszczyński, wieloletni szef działu zagranicznego „Rzeczpospolitej”, uważa, że korespondenci zagraniczni w swojej pierwotnej postaci już wyginęli, a redakcje nie inwestują już w dziennikarzy przebywających na stałe „na miejscu”. Można tłumaczyć to racjonalizacją wydatków, ale Haszczyński, który od lat przygląda się rozmontowywaniu działów zagranicznych, zwraca uwagę na coś znacznie ważniejszego: że niebawem prawie nikt nie będzie mógł sobie pozwolić na to, że by zajmować się zagranicą. „Wyrośnie całe pokolenie ludzi, dla których sprawy międzynarodowe będą abstrakcją. A tego się kompletnie nie da odrobić”. A zatem zabraknie ludzi, którzy będą umieli nam wyjaśnić sytuację międzynarodową i znaczenie zmian geopolitycznych dla Polski.

Szefowa działu zagranicznego radia TOK FM, Agnieszka Lichnerowicz, zwraca uwagę na kurczące się teksty i skracany czas antenowy. „Z oczywistych powodów, nie wszystko da się skrótowo, ale porządnie opowiedzieć w 50 sekund, czy preferowane 45. Nawet dyskusje kryzysowe i integracyjne w Unii Europejskiej osiągnęły taki poziom zaawansowania, że jasne przekazanie i wytłumaczenie czytelnikom procesów, które tam zachodzą, i jeszcze zainteresowanie ich, to ogromne wyzwanie” – mówi. A przecież te Unijne decyzje mają bardzo realny wpływ na Polską sytuację.

Z kolei Jarosław Kociszewski, wieloletni korespondent Polskiego Radia, wskazuje na wąskie horyzonty polskich polityków, którzy rzadko wzrokiem sięgają poza Unię. I to jak ich brak zainteresowania światem przekłada się na politykę medialną. „Wydarzenia w Chinach, Egipcie też mają znaczenie i wpływ na sprawy polskie. Gdyby politycy wiedzieli o wadze tych kwestii, z pewnością tematy te funkcjonowałyby na tyle wyraźnie, żeby media znalazły pieniądze na ich rozpowszechnianie” – przekonuje.

Zapraszamy do lektury,

Agnieszka Wądołowska


1. JERZY HASZCZYŃSKI: Do Syrii nikt już nie pojechał. Wojna PiS-PO jest tańsza 
2. AGNIESZKA LICHNEROWICZ: Nie da się skrótowo informować. Nawet o Unii  
3. JAROSŁAW KOCISZEWSKI: Infotainment zawładnie światem


Z Jerzym Haszczyńskim rozmawia Agnieszka Wądołowska 

Do Syrii nikt już nie pojechał. Wojna PiS-PO jest tańsza

Całość: CZYTAJ TU

Agnieszka Wądołowska: Teraz dział „Świat” w „Rzepie” tworzy zaledwie kliku dziennikarzy. Ilu ich było, gdy pan zaczynał?

Jerzy Haszczyński: Przez chwilę mieliśmy korespondentów we wszystkich krajach sąsiadujących z Polską, czyli siedmiu, i w tak odległych miejscach jak Stany Zjednoczone, Izrael, Australia czy Korea Południowa. W sumie co najmniej kilkanaście osób mieszkających za granicą, których podstawowych zajęciem było pisanie dla „Rzeczpospolitej”.

A teraz została nam jedna stała korespondentka w Brukseli. A trzeba pamiętać, że Bruksela jest specyficzna, ponieważ jest dość polska. Różne decyzje, które tam zapadają, dotyczą naszego kraju.

Niektórzy argumentują, że nie potrzebujemy tych ludzi „na miejscu”. Choćby w przypadku Wiosny Arabskiej aktywiści wrzucali filmiki na YouTube, na Twitterze pełno było informacji.

Pewnie, tylko że to jest pułapka. Najgorsze jest to, że likwidując stałych korespondentów, likwiduje się wyjazdy zagraniczne. Trzeba zdać sobie sprawę, że żaden polski dziennikarz nie był w Syrii, a w każdym razie − mimo że konflikt trwa kilkanaście miesięcy − żadne

duże medium na serio tego nie obsłużyło. Jeszcze początek Wiosny Arabskiej to był ostatni moment, kiedy redakcje wysyłały dziennikarzy. Sporo wysłało do Egiptu, to był ostatni moment, w którym polscy dziennikarze uczestniczyli w ważnym wydarzeniu zagranicznym. W Tunezji to byłem ja i może jeszcze ze dwie osoby. W Libii też już była garstka.

Sam powiedział pan, że to pokładanie zaufania w często nieweryfikowalnych źródłach to pułapka.

Tak, bo czy to nie jest niebezpieczne, że polscy dziennikarze nie weryfikują na miejscu? Jasne że jest tak. W każdym konflikcie, a zwłaszcza w czasie rewolucji propaganda wojenna jest niezwykle istotna. Dzisiaj bardzo łatwo ją prowadzić bo są portale społecznościowe. Zakładanie, że wszystko, co rewolucjoniści wrzucą na Facebooka jest prawdą, to absurd. Na miejscu też jest trudno weryfikować informacje, ale tam człowiek się nie ogranicza do internetu, a czasem jest się od niego odciętym, bo internet bywa wyłączany przez dyktatorów. Tam się przynajmniej ma szansę być bardziej obiektywnym.

Mnie się wydawało, że to Irak był ostatnim miejscem, w którym można było jeszcze zrobić karierę korespondenta. Wtedy wydawało się, że ludzie czytali o tym z zapartym tchem. W końcu wysłaliśmy tam wojska.

Co do Iraku, w tym sensie ma pani rację, że to było duże zainteresowanie, inna była finansowa sytuacja mediów i sytuacja w samej Polsce. Nie było tego całego konfliktu między PO i PiSem. Nie było przekonania wydawców, zwłaszcza w mediach elektronicznych, że wystarczy ustawić dwóch krzykaczy i to przyciągnie największą uwagę. To między innymi sprawiło, że pojawiło się przekonanie, że nie trzeba wydawać pieniędzy na wysyłanie ekipy na drugi koniec świata, skoro oglądalność tego jest dwa czy trzy razy mniejsza, niż tego, co można zrobić za darmo. Ci panowie sami przyjadą własnymi samochodami i będą jeszcze zachwyceni, że mogą buzie całej Polsce pokazać. Wtedy internet nie zagrażał jeszcze gazetom papierowym, a one, na początku pierwszej dekady tego tysiąclecia, przeżywały najlepsza sytuację finansową.

Całość wywiadu: CZYTAJ TU

*Jerzy Haszczyński, wieloletni szef działu zagranicznego „Rzeczpospolitej”

** Agnieszka Wądołowska, członkini redakcji „Kultury Liberalnej”

Do gůry

***

Agnieszka Lichnerowicz

Nie da się skrótowo informować. Nawet o Unii 

Gdy chodzi o istnienie działów reporterskich, wszystko rozbija się przede wszystkim o pieniądze. Każdy wyjazd dziennikarza jest dokładnie analizowany: „czy aby konieczny?”. Reporterzy zagraniczni są na pierwszych miejscach do cięć, bo ich utrzymanie kosztuje nieporównanie więcej, niż reportera sejmowego. W Polsce stałych korespondentów zagranicznych ostała się już tylko garstka. Najbardziej te ograniczenia odczuła prasa, która wydaje się gatunkiem ginącym, ale cięcia widać też w telewizji. TOK FM od początku swojego istnienia w obecnej formule, zmuszone było do oszczędnego gospodarowania, ale i dla nas każdy wyjazd dziennikarza jest (tak twierdzi szefostwo) ogromnym obciążeniem budżetowym i gimnastyką finansową.

Paryż na podstawie pocztówek

Wiele zmieniła też wywołana upowszechnieniem internetu transformacja, czy może raczej śmierć mediów jakie znamy. Sieć daje pozorną możliwość zastąpienia korespondenta. Kiedyś gdyby dziennikarz nie pojechał, nie zobaczył i nie porozmawiał, to czytelnicy po prostu by się nie dowiedzieli. Albo dowiedzieliby się znacznie później. A teraz dzięki internetowi mamy dostęp do mediów zagranicznych, do świadków, który opisują zdarzenia na portalach społecznościowych. Tyle, że oczywiście to jest bardzo miałkie placebo. Bo nie uwzględnia faktu, że dziennikarz dzięki wiedzy i doświadczeniu potrafi opisać, zanalizować, wytłumaczyć, nadać kontekst, a przede wszystkim – zobaczyć. To tak, jakby opisywać Paryż na podstawie pocztówek. Albo smak lodów pistacjowych na podstawie relacji kogoś innego. To są truizmy na banalnym poziomie. Bez porządnej pracy dziennikarskiej trudno zainteresować czytelnika wyborami w Brazylii, czy transformacją w Birmie. A to fascynujące zdarzenia, które mają duże znaczenie, choć może nie bezpośrednio, dla życia Polaków. Swoją drogą, warto pamiętać także o tym, że internet powoduje niesamowity, trudny do opanowania szum informacyjny. Być może, bombardowanymi niemożliwą do ogarnięcia ilością informacji, ludzie chronią się w najbliższym otoczeniu. I to na nim skupiają uwagę.

Nawet Litwinów nie rozumiemy

Wojna w Iraku, dopóki trwała, była często pokazywana w mediach. Niestety, choć ta w Afganistanie toczy się nadal, polskie media prawie nie opisują, co w tym kraju się dzieje. Doniesienie najczęściej dotyczą polskiej armii, z rzadka afgańskiej polityki, czasem skandalicznych naruszeń praw człowieka, ale reportaży z życia Afgańczyków nie ma. Powszechnie uważa się, że to za drogie, niebezpieczne i skrajnie trudne.

Na tym nie koniec. Działy zagraniczne kurczą się niezależnie od ambicji polskich dyplomatów. Ameryka Południowa, Azja, czy Afryka, które w zasadzie nigdy nie zajmowały uwagi rządowych speców od polityki zagranicznej, były dawniej tematem reportaży. Dziś już takich tematów niemal się nie spotyka.

Z pewnością wektory polskiej polityki zagranicznej pokrywają się z medialnym zainteresowaniem danym regionem. Najwięcej słyszymy o Stanach Zjednoczonych, Rosji, a przede wszystkim Unii Europejskiej. Tyle, że zbyt często mamy do czynienia jedynie z doniesieniem politycznym. Mało wiemy o codziennym życiu na Białorusi, a Litwinów nie rozumiemy. Z drugiej strony, dyskusje kryzysowe i integracyjne w Unii Europejskiej osiągnęły taki poziom zaawansowania, że jasne przekazanie i wytłumaczenie czytelnikom procesów, które tam zachodzą, i jeszcze zainteresowanie ich, to ogromne wyzwanie, któremu nie potrafi podołać zbyt wielu dziennikarzy. Co również ważne: z gazet brytyjskich nie za wiele dowiemy się o Białorusi, czy Ukrainy. Z pewnością dziedzictwo historyczne (w tym kolonialne), interesy polityczne i gospodarcze i być może wielokulturowość mają wpływ na to, którymi regionami interesują się czytelnicy w danym kraju. O Azji, Afryce, ale też prawach człowieka, wyzwaniach rozwojowych, ekologicznych przeczytamy na przykład w mediach szwedzkich, bo te ostatnie tematy po prostu interesują Szwedów.

50 sekund

Artykuły kurczą się, tak jak i informacje w serwisach radiowych, które pędzą, z obawy, że stracą uwagę słuchaczy (w ten sposób tłumaczą te zjawiska znawcy rynku, którzy poznają świat dzięki liczbom i tabelkom). Tymczasem, z oczywistych powodów, nie wszystko da się skrótowo, ale porządnie opowiedzieć w 50 sekund (a preferowane jest 45 sekund. Zresztą innych stacjach jeszcze mniej). TOK FM ma tę przewagę, że zamiast na muzykę czas między serwisami przeznacza właśnie na rozwinięcie wątków i tematów. I jest spora grupa ludzi, która słowa, a nie muzyki właśnie chce.

Ponieważ w mediach jest coraz mniej pieniędzy i miejsca, żeby opowiadać, reporterzy zaczęli pisać książki. Ludzie ponoć są zabiegani i nie mają czasu, by czytać porządne i długie reportaże, które stają się (kosztownymi) daniami dla koneserów. Tymczasem ta sama grupa, która słucha rozwiniętych serwisów publicystycznych, interesuje się reportażem literackim. Może to moda, że takich książek sprzedaje się coraz więcej. Na świecie już od wielu lat mówi się o śmierci fikcji, powieści, a zwycięstwie faktu. A może – jak mówią inni – kolejne oblicze społeczeństwa pragmatycznego.

* Agnieszka Lichnerowicz, dziennikarka radia TOK FM.

Do gůry

***

Jarosław Kociszewski

Infotainment zawładnie światem?

Zainteresowanie światem wcale nie spada. Nadal można o nim opowiadać w ciekawy sposób. Kłopot polega jednak, po pierwsze, na tym, że inaczej dostarcza się dziś informacji. Kiedy w latach dziewięćdziesiątych byłem korespondentem na Bliskim Wschodzie, zadaniem korespondenta było nadawanie depesz. Dzisiaj już takiej potrzeby nie ma, szybkich, krótkich informacji na bieżąco dostarcza internet. Jeśli ktoś chciałby dowiedzieć się czegoś o wybuchu samochodu pułapki w Bejrucie, to skorzysta z Googla czy Yahoo. Może dowiedzieć się tego nawet z czyjegoś postu na Facebooku. Normalnie do zdobycia informacji na ten temat potrzebny byłby korespondent, którego utrzymanie poza granicami kraju kosztuje.

W związku z przyspieszającym wymianę danych Internetem, potrzebna jest po prostu mniejsza liczba stałych placówek korespondenckich. Jeżeli gazety i stacje radiowe, czy telewizyjne nie mają pieniędzy, to likwidują placówki korespondenckie. Zrozumiałe jest, że tak dzieje się w mediach komercyjnych, które sprzedają produkty – treści o charakterze reklamowym. Jednak media publiczne powinny mieć pewną misję edukacyjną, dostarczać treści niszowych. Mimo że nie każdy interesuje się konfliktem w Mali, istotne będzie jeśli takie informacje będą funkcjonować w sferze publicznej.

Stąd pytanie, czy nadawcy państwowi nie powinni przekazywać pewnych treści niestandardowych. Mają oni bowiem rolę edukowania odbiorcy i tworzenia dla niego skarbnicy wiedzy, z której może czerpać. Popularność książek dziennikarskich, reportaży i filmów dokumentalnych świadczy, że odbiorca szuka dłuższych form przekazu dotyczących całego świata. Kiedy mamy Internet, krótkie depesze znajdziemy na Google, ale informacje głębsze, obszerniejsze powinniśmy móc znaleźć w mediach publicznych. Weźmy za przykład BBC i jego niesłychanie obszerną listę współpracowników. Jeśli coś się na świecie dzieje, to wiadomo, że Brytyjczycy to obsłużą. Oczywiście my nie stworzymy drugiego BBC, ale warto obrać je jako pewien wzorzec.

Politycy nie widzą, że nie jesteśmy wyspą

Trzecim powodem kryzysu zawodu korespondenta jest na pewno polska polityka. Stajemy się potwornie introwertyczni, pochłaniają nas  tylko wewnętrzne sprawy Polski i Unii. Politycy nie widzą, że Polska powiązana jest ze światem zewnętrznym, nie jesteśmy wyspą. Nie mam na myśli Unii Europejskiej, bo świadomość zależności od niej istnieje. Inaczej jest chociażby z wydarzeniami w Chinach, Egipcie, Syrii, które też mają znaczenie i wpływ na sprawy polskie. Gdyby politycy wiedzieli o wadze tych kwestii, z pewnością tematy te funkcjonowałyby na tyle wyraźnie, żeby media znalazły pieniądze na ich rozpowszechnianie.

Trudno znaleźć jedną przyczynę wszystkich zmian. Lata dziewięćdziesiąte to był najlepszy czas dla korespondentów zagranicznych. Wtedy zachłysnęliśmy się otwartością, wolnością, dołączyliśmy wreszcie do świata. Natomiast ta dobra passa w pewnym momencie się skończyła. Nie ma dla tego jednowymiarowego wytłumaczenia. Może to krótkowzroczność polityki, brak jasnej misji mediów publicznych? Warto zaznaczyć, że media ogólnie przeżywają dziś ogromną zmianę i że nie dotyczy to tylko działki korespondentów. Nie wiemy, czy za jakiś czas gazety w ogóle nie znikną. I czy tzw. infotainment – rozrywka informacyjna – zawładnie światem. Z tym też wiąże się w jakiś sposób los korespondentów zagranicznych.

*Jarosław Kociszewski, wieloletni korespondent polskich mediów na Bliskim Wschodzie.

Do gůry

***

* Autorzy koncepcji Tematu tygodnia: Agnieszka Wądołowska, Paweł Marczewski.

** Współpraca: Matylda Tamborska, Jakub Stańczyk, Konrad Niemira.

*** Autor ilustracji: Wojciech Tubaja.

„Kultura Liberalna” nr 198 (43/2012) z 23 października 2012 r.