[ wersja angielska / English version ]

Szanowni Państwo,

Ameryka wybiera prezydenta, ale nawet na kilka godzin przed głosowaniem wciąż nie wiadomo, na kogo ostatecznie się zdecyduje. Ameryka zasługuje na kogoś lepszego niż Obama, ale Romney nie sprosta temu zadaniu – czytamy w najnowszym „The Economist”. Ostatecznie tygodnik wyraził swoje poparcie dla Baracka Obamy. Podobnie uczyniło wiele innych mediów, z „Washington Post”, „The New York Times” i „The New Yorker” na czele. Czy to dobry wybór?

W „Kulturze Liberalnej” śledziliśmy amerykańskie wybory od ponad roku i nie ukrywaliśmy, że nasze sympatie również leżą po stronie kandydata Partii Demokratycznej. Cztery lata po historycznym zwycięstwie Obama nie budzi już tak wielkiego entuzjazmu, ale jego liberalna koncepcja polityki wciąż jest bardziej przekonująca niż poglądy reprezentującego Partię Republikańską Mitta Romneya. W dzisiejszym numerze „Kultury Liberalnej” podsumowujemy wydarzenia ostatnich miesięcy i proponujemy Państwu opinie czterech wybitnych specjalistów na temat wybranych dziedzin amerykańskiej polityki i wpływie, jakie będzie miał na nie wynik wyborów.

Politolog Benjamin Barber choć odda swój głos na Obamę, nie kryje sceptycyzmu wobec dorobku jego prezydentury. Mówi też o Partii Republikańskiej. Jego zdaniem pod wpływem prawicowych radykałów z Tea Party stała się ona ugrupowaniem Ameryki zanikającej – „białej, protestanckiej, biednej i mieszkającej z dala od dużych miast”, gdy tymczasem współczesne amerykańskie społeczeństwo jest „miejskie, zróżnicowane etnicznie i wielowyznaniowe”.

Amerykańska dziennikarka, laureatka Nagrody Pulitzera, Anne Applebaum, omawia przede wszystkim politykę zagraniczną i twierdzi, że dla jej przyszłego kształtu nie ma znaczenia to, kto wygra wybory. „Każdy amerykański prezydent jest w swoich działaniach bardzo ograniczony przez okoliczności, budżet i wcześniej zawarte zobowiązania”, twierdzi Applebaum.

O braku wyraźnych różnic między kandydatami w tej dziedzinie przekonany jest również Sunil Khilnani, dyrektor Instytutu Indyjskiego w King’s College w Londynie. Analizuje stosunek obu polityków do Indii – kraju, który dziwnym trafem w amerykańskiej debacie publicznej zajmuje znacznie mniej miejsca niż sąsiednie Chiny – i tłumaczy, dlaczego patrząc z perspektywy wąsko rozumianych interesów indyjskich, między Obamą a Romneyem należałoby postawić znak równości.

Na zakończenie pytamy Martina Wolfa, głównego komentatora ekonomicznego dziennika „Financial Times”, jakie konsekwencje zwycięstwo jednego lub drugiego kandydata będzie miało dla amerykańskiej oraz światowej gospodarki. Okazuje się, że Wolf, w latach 80. zwolennik Ronalda Reagana, dziś nie ukrywa swojego rozczarowania Partią Republikańską i krytykuje pomysły gospodarcze Mitta Romneya.

Zapraszamy do lektury!

Łukasz Pawłowski


1. BENJAMIN BARBER: Obama nie wygra, ale proszę się nie martwić – Romney przegra
2. ANNE APPLEBAUM Romney jak Obama, Obama jak Bush
3. SUNIL KHILNANI: Obama, Romney, Indie
4. MARTIN WOLF: Pragmatyczny Obama i nieprzewidywalny Romney


Z Benjaminem Barberem rozmawia Łukasz Pawłowski

 Obama nie wygra, ale proszę się nie martwić – Romney przegra

 O amerykańskich wyborach prezydenckich, przyszłości Tea Party i wyjątkowości Mitta Romneya z politologiem Benjaminem Barberem rozmawia Łukasz Pawłowski

[ Cały wywiad tutaj ]

 Łukasz Pawłowski: Pańskie poglądy polityczne są powszechnie znane. Zakładam zatem, że nie ma pan kłopotu z wyborem kandydata w nadchodzących wyborach? 

Benjamin Barber: Jakie są moje poglądy? 

Liberalno-lewicowe… 

To prawda, ale czy to automatycznie oznacza, że jestem za Obamą? Czy będę na niego głosował? Tak. Czy uważam go za polityka liberalnego i lewicowego? Nie. Czy jestem jego gorącym zwolennikiem? Nie. 

A był pan cztery lata temu? 

Nie. 

Dlaczego?

Dlatego, że jego działalność przed 2008 rokiem jasno wskazywała, jakie są jego poglądy. Każdy, kto poświęcił trochę czasu, by to sprawdzić, wie, że senator Obama to nie kto inny, jak rynkowy centrysta, który nigdy nie zdobędzie się na otwartą konfrontację z Wall Street i nie zmieni poważnie amerykańskiej polityki. To wykształcony na Harvardzie technokrata, a nie postępowy liberał. 

Mimo to, podobnie jak inni rozczarowani rządami Baracka Obamy, nawet nie rozważa pan głosowania na Partię Republikańską. Dlaczego, pana zdaniem, przestała to być realna alternatywa nawet dla tych, którzy czują się zawiedzeni polityką urzędującego prezydenta? 

Dlatego, że Partia Republikańska została całkowicie zdominowana przez radykałów z Tea Party, którzy odrzucają możliwość zawierania kompromisów i nawet nie mają zamiaru rozmawiać ze swoimi przeciwnikami politycznymi. 

Jaki los czeka tę frakcję, jeśli Mitt Romney i Paul Ryan przegrają wybory? 

Wszystko wskazuje, że przegrają, ale nawet pomijając ten fakt, sądzę, że Tea Party jest skończona, ponieważ w sensie demograficznym to ugrupowanie przeszłości. Powodem ich gniewu i radykalizmu jest to, że są uosobieniem przemijającej Ameryki – tej białej, protestanckiej, biednej i mieszkającej z dala od dużych miast. Nowa Ameryka jest przede wszystkim miejska, zróżnicowana etnicznie i wielowyznaniowa. Tym zmianom nie da się zaradzić, chociaż republikanie zdają się tego nie dostrzegać. Wystarczy spojrzeć na konwencje krajowe obu partii, żeby zdać sobie sprawę, jak bardzo demokraci różnią się obecnie od republikanów. Nieważne, co mówiono w poszczególnych wystąpieniach, popatrzmy raczej na widownię. Podczas konwencji republikańskiej, by pokazać, że partię popierają nie tylko biali, musiano specjalnie dobierać osoby wygłaszające przemówienia, ponieważ ludzi o innym niż biały kolorze skóry było wśród delegatów za mało. Z kolei na konwencji demokratycznej około połowę lub jedną trzecią delegatów stanowili tacy właśnie ludzie. Oto prawdziwy obraz współczesnej Ameryki.

[ Cały wywiad tutaj ]

* Benjamin Barber, profesor politologii na City University of New York, prezes i założyciel The Interdependence Movement, autor kilkunastu książek, m.in. „Strong Democracy”, „Dżihad kontra McŚwiat” oraz „Skonsumowani”. Jego najnowsza książka „If Mayors Ruled the World” zostanie wydana w 2013 roku nakładem Yale University Press.
 ** Łukasz Pawłowski, członek redakcji „Kultury Liberalnej”, doktorant w Instytucie Socjologii UW, obecnie academic visitor na Wydziale Politologii i Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Oksfordzkiego.

Do góry

***

Z Anne Applebaum rozmawia Łukasz Pawłowski

Romney jak Obama, Obama jak Bush

Amerykańska dziennikarka i pisarka, Anne Applebaum, w rozmowie z „Kulturą Liberalną” opowiada o polityce zagranicznej Stanów Zjednoczonych, różnicach między Barackiem Obamą i Mittem Romneyem oraz ograniczeniach władzy prezydenckiej.

[ Cały wywiad tutaj ]

Łukasz Pawłowski: Jak zmieniłaby się amerykańska polityka zagraniczna, gdyby Mitt Romney został wybrany na prezydenta? 

Anne Applebaum: Trudność w osądzeniu Romneya polega na tym, że nawet pod koniec kampanii nie wiemy właściwie, jaka byłaby jego polityka zagraniczna. Romney kilkukrotnie zmieniał swoich doradców, a ci pracujący przy jego kampanii mają inne poglądy od tych, których wybrał do tzw. transition team, czyli zespołu, który pomagałby mu bezpośrednio przy ewentualnym przejęciu władzy. Poza tym Romney na różnych etapach kampanii posługiwał się różnym językiem. Niekiedy prezentuje się jako polityczny jastrząb i głośno zarzuca Obamie brak bardziej zdecydowanych działań. Ale gdy podczas jednej z debat prezydenckich zapytano go o konkretne decyzje, jakie podjąłby jako prezydent, okazało się, że niewiele różni się od Obamy. Gdyby został wybrany, spodziewałabym się raczej zmiany retoryki, ale niewiele więcej.

Twierdzi pani, że różnice między propozycjami obu kandydatów mają charakter wyłącznie językowy? 

Proszę pamiętać, że każdy amerykański prezydent jest w swoich działaniach bardzo ograniczony – dotyczy to zwłaszcza polityki zagranicznej – przez okoliczności, budżet i wcześniej zawarte zobowiązania. Ludzie tak bardzo koncentrują się na rywalizacji w wyborach prezydenckich, ponieważ jest bardziej ekscytująca i łatwiej śledzić jej przebieg niż choćby wyborów do Kongresu. O wyborach prezydenckich mówi się więc tak, jakby naprawdę miały znaczenie. Tymczasem amerykańska polityka zagraniczna z Romneyem jako prezydentem niekoniecznie różniłaby się znacząco od tej prowadzonej obecnie.

Cóż, widzę przynajmniej dwa powody, dla których mogłaby się znacząco różnić. Po pierwsze, Romney obiecał zwiększyć wydatki na armię do 4 proc. PKB, co może mieć istotne konsekwencje dla amerykańskiego zaangażowania w innych krajach.

Tak, ale Romney nie ma na to pieniędzy, więc nie będzie mógł zrealizować swoich zapowiedzi. To tylko słowa.

Przejdźmy zatem do drugiej głównej różnicy. W analizach amerykańskiej polityki zagranicznej często mówi się, że administracja Obamy w ciągu ostatnich czterech lat próbowała wycofać się z Bliskiego Wschodu i zwiększyć swoje zaangażowanie na Dalekim Wschodzie. Sekretarz Clinton wielokrotnie odwiedzała ten rejon, starając się doprowadzić do utworzenia koalicji składającej się z takich krajów, jak Japonia, Tajlandia i Indonezja, która otoczyłaby Chiny i zrównoważyła chińskie wpływy w tej części świata. Administracja Mitta Romneya mogłaby te starania zniweczyć, gdyby zdecydowała się ponownie skoncentrować na Bliskim Wschodzie.

Czy pan uważa, że Stany Zjednoczone naprawdę wydostały się z Bliskiego Wschodu?

Oczywiście, że nie, ale prowadząc politykę zagraniczną, prezydent może rozmaicie rozkładać akcenty, co z kolei ma niekiedy bardzo poważne konsekwencje.

Nie sądzę, żeby prezydent miał pod tym względem duże pole manewru. Niezależnie od osoby prezydenta musimy honorować raz złożone deklaracje. Gdyby Romney został wybrany, w momencie objęcia przez niego urzędu wojska amerykańskie wciąż byłyby w Afganistanie, w Iraku czekałyby na nas poważne zobowiązania, należałoby również pokierować bliskimi, ale trudnymi relacjami z Izraelem, Arabią Saudyjską i innymi krajami. To wszystko stałe elementy układanki, które niełatwo zmienić.

[ Cały wywiad tutaj ]

* Anne Applebaum, amerykańska dziennikarka i pisarka, publicystka „Washington Post” oraz dyrektor Działu Nauk Politycznych w Legatum Institute w Londynie. W 2004 r. otrzymała Nagrodę Pulitzera w kategorii literatura faktu za książkę „Gułag”. Jej ostatnia książka, „Iron Curtain: The Crushing of Eastern Europe, 1944-1956”, wydana w październiku 2012 roku, została nominowana do tegorocznej National Book Award.

Do góry

***

Sunil Khilnani

Obama, Romney, Indie

Obama i Romney nie różnią się znacząco, jeśli chodzi o ich stosunek do ważnych dla Indii kwestii, więc – biorąc pod uwagę jedynie dwustronne stosunki indyjsko-amerykańskie – między Obamą a Romneyem należałoby postawić znak równości. Jeśli jednak spojrzeć na szerzej rozumianą politykę zagraniczną obu kandydatów, byłby to remis ze wskazaniem na Baracka Obamę.

Jeśli mielibyśmy rozsądzać między Obamą i Romneyem na podstawie debaty prezydenckiej sprzed kilku tygodni, poświęconej polityce zagranicznej, należałoby ogłosić remis – w tej dziedzinie różni ich niewiele. Jeśli zaś chodzi o politykę wobec Indii – czyli temat, który we wspomnianej debacie nie pojawił się w ogóle – można by pomyśleć, że wróciliśmy do czasów, gdy oba kraje wolały się ignorować. Mimo powtarzanych podczas kampanii retorycznych ataków na przenoszenie produkcji gospodarczej ze Stanów Zjednoczonych do tańszych krajów, Indie pozostają dla USA ważnym obszarem strategicznym. To funkcja szczególnie ważna w obliczu amerykańskiego „zwrotu ku Azji”, ale również dlatego, że Indie będą musiały odegrać znaczącą rolę w powstrzymaniu ekspansji Pakistanu i zapewnieniu stabilizacji – jeśli jest ona w jakiejkolwiek formie możliwa – w Afganistanie. Również pod względem gospodarczym Indie mają dla Stanów Zjednoczonych, czyli dla rozwoju amerykańskich firm i różnych gałęzi przemysłu, ważne znaczenie. Indyjskie zapotrzebowanie na ogromne inwestycji infrastrukturalne, potężny rynek detaliczny tego kraju oraz duża liczba tanich i dobrze wykształconych pracowników sprawiają, że Indie są dla USA niezwykle atrakcyjnym partnerem gospodarczym.

Przełom w relacjach indyjsko-amerykańskich nastąpił za prezydentury George’a W. Busha. Był to niewątpliwie sukces w polityce zagranicznej jego administracji, stanowiącej – z tym jednym wyjątkiem – pasmo porażek. Ocieplenie w obustronnych stosunkach po porozumieniu o współpracy nuklearnej z 2006 roku ulotniło się nieco w czasie prezydentury Baracka Obamy, który wykazał się wyjątkową niewrażliwością na indyjskie interesy. Podczas wystąpienia w Pekinie w 2009 roku mówił o wyjątkowej roli, jaką mają do odegrania Chiny w Azji Południowej, oraz zasugerował możliwość powstania amerykańsko-chińskiej grupy G2. Oba te pomysły są dla Indii nie do zaakceptowania. W swojej polityce administracja Obamy przyjęła raczej zasadę gospodarczej wymienności, nie zaś – jak to było za kadencji Busha – wyraźną perspektywę strategiczną i długofalową. Chociaż Obama odwiedził Indie w 2010 roku, dopiero udany atak na Abbotabad, w którym zginął Osama bin Laden, oraz wyraźna deklaracja zaostrzenia polityki wobec Pakistanu zmieniły wizerunek amerykańskiego prezydenta w Indiach. Dla Hindusów były to dowody, że Amerykanie wreszcie zdali sobie sprawę z tego, o czym oni wiedzieli i mówili od dawna – z dwulicowości przywódców Pakistanu.

Poglądy Mitta Romney’a na Indie są niejasne – nieczęsto podejmował ten temat, nigdy również nie odwiedził tego kraju. Co prawda wśród swoich doradców ma także najlepszych amerykańskich znawców tego regionu, ale trudno powiedzieć, czy on sam ma sprecyzowany pomysł na politykę wobec Indii, na ich rolę w Azji i na świecie. Może być bardziej agresywny niż Obama wobec Chin, ale w stosunkach z Pakistanem będzie najprawdopodobniej ostrożniejszy.

W ciągu najbliższych pięciu lat trzy kwestie będą miały dla Indii szczególne znaczenie. Po pierwsze, stabilizacja w regionie, na którą wpływ będzie miała sytuacja wewnętrzna w Pakistanie i Afganistanie. Po drugie, zwiększenie inwestycji zagranicznych w Indiach, służące utrzymaniu szybkiego rozwoju gospodarczego oraz, po trzecie, podtrzymanie otwartej, wolnej od protekcjonizmu gospodarki światowej. Obama i Romney nie różnią się znacząco, jeśli chodzi o ich stosunek do tych kwestii, więc – biorąc pod uwagę jedynie dwustronne stosunki indyjsko-amerykańskie – między Obamą a Romneyem należałoby postawić znak równości. Jeśli jednak spojrzeć na szerzej rozumianą politykę zagraniczną obu kandydatów, której konsekwencje z pewnością odczują także Indie, byłby to remis ze wskazaniem na Baracka Obamę, który jest postacią bardziej przewidywalną niż Romney, mniej podatną na wpadanie w polityczne pułapki. 

* Sunil Khilnani, profesor nauk politycznych, dyrektor Instytutu Indyjskiego w King’s College w Londynie.
 

Do góry

***

Z Martinem Wolfem rozmawia Łukasz Pawłowski

Pragmatyczny Obama i nieprzewidywalny Romney

Martin Wolf, główny korespondent ekonomiczny „Financial Times”, w rozmowie z Łukaszem Pawłowskim opowiada o wpływie wyborów prezydenckich na amerykańską gospodarkę, rozczarowaniu polityką gospodarczą Obamy i nieodpowiedzialnych propozycjach Mitta Romneya.

[ Cały wywiad tutaj ]

Łukasz Pawłowski: Jakie będą ekonomiczne konsekwencje wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych? W jakiej kondycji będzie gospodarka amerykańska w 2017 roku, po czterech kolejnych latach Baracka Obamy lub czterech pierwszych latach Mitta Romneya?

Martin Wolf: To bardzo trudne pytanie, ponieważ wielu rzeczy po prostu nie sposób przewidzieć. Zacznijmy jednak od tego, co moim zdaniem będzie się działo w gospodarce amerykańskiej niezależnie od wyniku wyborów i decyzji politycznych podjętych w najbliższym czasie. Nawet jeśli weźmiemy w nawias wybory i politykę, gospodarka nie znika.

Można z dużym przekonaniem powiedzieć, że większość pokryzysowych regulacji została już wprowadzona w życie: sektor finansowy i sektor gospodarstw domowych został w znaczącym stopniu dokapitalizowany i oddłużony; sektor przedsiębiorstw niefinansowych jest w niezłej formie; polityka fiskalna jest bardzo ekspansywna i najprawdopodobniej taka pozostanie; budżety władz lokalnych i stanowych zostały już wystarczająco obcięte, co jest ważne, ponieważ redukowanie deficytów budżetowych na poziomie stanowym i lokalnym w ciągu ostatnich dwóch lat bardzo niekorzystnie wpływało na aktywność ekonomiczną. Jeśli wszystkie te elementy zaczną działać, a PKB wzrośnie do około 3 proc., nastąpi znaczący wzrost inwestycji. To z kolei może doprowadzić do powstania pozytywnego sprzężenia zwrotnego i wyraźnego ożywienia koniunkturalnego.

Jakie znaczenie ma zatem wynik wyborów? 

Bezpośrednim wyzwaniem jest tak zwany „klif fiskalny” [1]. Zakładam, że jeżeli Romney zostanie wybrany, a republikanie utrzymają większość w Izbie Reprezentantów, zdecydują się obniżyć stawki podatkowe i obciąć wydatki, zachowując przy tym wszystkie ulgi podatkowe. Problematyczne będzie jedynie uzyskanie akceptacji senatu, gdzie prawdopodobnie Partia Republikańska nie będzie miała niezbędnej większości. Jeśli Obama zostanie ponownie wybrany, ale republikanie utrzymają przewagę w Izbie Reprezentantów, wówczas osiągnięcie porozumienia może być jeszcze trudniejsze, ponieważ GOP nie zgodzi się na żadną podwyżkę podatków. Tak czy inaczej, istnieje duże ryzyko poważnego skurczenia się rynku, co doprowadzi gospodarkę z powrotem do recesji.

Mimo wszystkich korzystnych tendencji opisanych przez pana wcześniej?

Tak, ponieważ koszt tego skurczenia wyniesie około 4 proc. PKB. Będzie tak duży, że bardzo trudno wyobrazić sobie, by nie wywołał recesji.

Jak to wpłynie na obietnicę zrównoważenia amerykańskiego budżetu złożoną w kampanii przez Mitta Romney’a?

Nie wierzę, by Romney był w stanie to zrobić. Polityka fiskalna, jaką proponuje, byłaby bardzo ekspansywna i doprowadziłaby do zwiększenia deficytu. Romney dramatycznie obniżyłby podatki, a następnie nie byłby w stanie zrównoważyć tych kosztów redukując tzw. wydatki podatkowe, ponieważ to niemożliwe bez obcięcia wydatków, które cieszą się wielką popularnością. Romney nie byłby również w stanie zmniejszyć wydatków rządowych tak dalece, jak obiecał. Wydatków na ochronę zdrowia i opiekę społeczną nie można zmienić szybko. Wraz z kosztami obsługi długu publicznego oraz wydatkami na obronę – które Romney obiecał zwiększyć o bilion dolarów – stanowiłyby one około 72 proc. budżetu federalnego USA. Pozostałe 28 proc. wydatków należałoby właściwie wyeliminować, aby zrównoważyć te koszty.

[ Cały wywiad tutaj ]

* Martin Wolf, brytyjski dziennikarz i pisarz, główny komentator ekonomiczny „Financial Times”, powszechnie uważany za jednego z najbardziej wpływowych publicystów piszących na tematy gospodarcze. Jego ostatnio opublikowane książki: „Why Globalization Works” (2004) oraz „Fixing Global Finance” (2008).

Do góry

***

* Autor koncepcji numeru: Łukasz Pawłowski
e-mail: [email protected]
** Współpraca: Marta Budkowska, Anna Piekarska, Ewa Serzysko, Jakub Krzeski
*** Autorzy ilustracji: [1 i 2] Janek Żusin; [3,4,5] Wykonanie: Antek Sieczkowski; Pomysł: Łukasz Pawłowski

„Kultura Liberalna” nr 200 (45/2012) z 6 listopada 2012 r.