Pragmatyczny Obama i nieprzewidywalny Romney
Martin Wolf, główny korespondent ekonomiczny „Financial Times”, w rozmowie z Łukaszem Pawłowskim opowiada o wpływie wyborów prezydenckich na amerykańską gospodarkę, rozczarowaniu polityką gospodarczą Obamy i nieodpowiedzialnych propozycjach Mitta Romneya.
Łukasz Pawłowski: Jakie będą ekonomiczne konsekwencje wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych? W jakiej kondycji będzie gospodarka amerykańska w 2017 roku, po czterech kolejnych latach Baracka Obamy lub czterech pierwszych latach Mitta Romneya?
Martin Wolf: To bardzo trudne pytanie, ponieważ wielu rzeczy po prostu nie sposób przewidzieć. Zacznijmy jednak od tego, co moim zdaniem będzie się działo w gospodarce amerykańskiej niezależnie od wyniku wyborów i decyzji politycznych podjętych w najbliższym czasie. Nawet jeśli weźmiemy w nawias wybory i politykę, gospodarka nie znika.
Można z dużym przekonaniem powiedzieć, że większość pokryzysowych regulacji została już wprowadzona w życie: sektor finansowy i sektor gospodarstw domowych został w znaczącym stopniu dokapitalizowany i oddłużony; sektor przedsiębiorstw niefinansowych jest w niezłej formie; polityka fiskalna jest bardzo ekspansywna i najprawdopodobniej taka pozostanie; budżety władz lokalnych i stanowych zostały już wystarczająco obcięte, co jest ważne, ponieważ redukowanie deficytów budżetowych na poziomie stanowym i lokalnym w ciągu ostatnich dwóch lat bardzo niekorzystnie wpływało na aktywność ekonomiczną. Jeśli wszystkie te elementy zaczną działać, a PKB wzrośnie do około 3 proc., nastąpi znaczący wzrost inwestycji. To z kolei może doprowadzić do powstania pozytywnego sprzężenia zwrotnego i wyraźnego ożywienia koniunkturalnego.
Jakie znaczenie ma zatem wynik wyborów?
Bezpośrednim wyzwaniem jest tak zwany „klif fiskalny” [1]. Zakładam, że jeżeli Romney zostanie wybrany, a republikanie utrzymają większość w Izbie Reprezentantów, zdecydują się obniżyć stawki podatkowe i obciąć wydatki, zachowując przy tym wszystkie ulgi podatkowe. Problematyczne będzie jedynie uzyskanie akceptacji senatu, gdzie prawdopodobnie Partia Republikańska nie będzie miała niezbędnej większości. Jeśli Obama zostanie ponownie wybrany, ale republikanie utrzymają przewagę w Izbie Reprezentantów, wówczas osiągnięcie porozumienia może być jeszcze trudniejsze, ponieważ GOP nie zgodzi się na żadną podwyżkę podatków. Tak czy inaczej, istnieje duże ryzyko poważnego skurczenia się rynku, co doprowadzi gospodarkę z powrotem do recesji.
Mimo wszystkich korzystnych tendencji opisanych przez pana wcześniej?
Tak, ponieważ koszt tego skurczenia wyniesie około 4 proc. PKB. Będzie tak duży, że bardzo trudno wyobrazić sobie, by nie wywołał recesji.
Jak to wpłynie na obietnicę zrównoważenia amerykańskiego budżetu złożoną w kampanii przez Mitta Romney’a?
Nie wierzę, by Romney był w stanie to zrobić. Polityka fiskalna, jaką proponuje, byłaby bardzo ekspansywna i doprowadziłaby do zwiększenia deficytu. Romney dramatycznie obniżyłby podatki, a następnie nie byłby w stanie zrównoważyć tych kosztów redukując tzw. wydatki podatkowe, ponieważ to niemożliwe bez obcięcia wydatków, które cieszą się wielką popularnością. Romney nie byłby również w stanie zmniejszyć wydatków rządowych tak dalece, jak obiecał. Wydatków na ochronę zdrowia i opiekę społeczną nie można zmienić szybko. Wraz z kosztami obsługi długu publicznego oraz wydatkami na obronę – które Romney obiecał zwiększyć o bilion dolarów – stanowiłyby one około 72 proc. budżetu federalnego USA. Pozostałe 28 proc. wydatków należałoby właściwie wyeliminować, aby zrównoważyć te koszty.
Co innego zrobiłby Obama?
Jeśli Obama zostanie wybrany, a Kongres będzie zdominowany przez republikanów, prezydent nie dostanie zgody na swoje propozycje obniżki podatków, a on sam nie zgodzi się na daleko idące cięcia wydatków. Tym samym nie dojdzie do zasadniczej zmiany polityki fiskalnej, co doprowadzi do skurczenia gospodarki. Z Romneyem na stanowisku prezydenta polityka fiskalna może zmierzać w kierunku rozluźnienia, co w krótkiej perspektywie prawdopodobnie korzystnie wpłynie na wzrost, ale na dłuższą metę doprowadzi do pogorszenia sytuacji skarbowej. W ciągu najbliższych czterech lat gospodarka mogłaby osiągać lepsze wyniki pod rządami Romneya, ale wyłącznie dlatego, że jego polityka fiskalna byłaby bardziej nieodpowiedzialna. Oczywiście, jeśli demokraci zdobyliby większość w Izbie Reprezentantów, a Obama wygrałby prezydenturę, znajdziemy się w zupełnie innym świecie. Taki wynik jest jednak bardzo mało prawdopodobny.
Na wszystkie pańskie zastrzeżenia Mitt Romney lub jego zwolennicy mogą odpowiedzieć mniej więcej w następujący sposób: „Nasz plan zakłada obniżenie podatków, co pozostawi w kieszeniach ludzi więcej pieniędzy, które z kolei będą stymulować zarówno popyt – bo przeciętni ludzie będą mogli więcej kupować – jak i podaż, bo ludzie mający więcej pieniędzy zainwestują je. Gospodarka pobudzona zastrzykiem tych środków zacznie szybko rosnąć, ludzie zaczną więcej zarabiać, a w konsekwencji przychody państwa wzrosną mimo niższych stawek podatkowych”. Dlaczego sądzi pan, że ten plan nie zadziała?
Ten plan przewiduje skutki w dwóch oddzielnych sferach – popytowej i motywacyjnej. Są one ze sobą powiązane, ale różnią się od siebie, omówmy je więc oddzielnie. Co do skutków dla strony popytowej, wszystko zależy od tego, kto zyska na danych rozwiązaniach. W tym przypadku będą to ludzie zamożni, którzy skorzystają z ulg podatkowych, podczas gdy biedniejsi stracą swoje świadczenia socjalne, bo trzeba je będzie zredukować, by zrekompensować koszty cięć podatkowych. Jeśli wziąć pod uwagę, że krańcowa skłonność do oszczędzania w przypadku ludzi bogatych jest wyższa niż w przypadku ludzi biednych, to jest możliwe, że nawet jeśli propozycje Romneya doprowadzą do zwiększenia deficytu, ludzie biedni zredukują swoje wydatki w większym stopniu, niż ludzie bogaci je zwiększą. Na początku tego stulecia mieliśmy podobne doświadczenie – cięcia podatkowe Busha pobudziły nieco popyt, ale nie dokonały zbyt wiele. Po stronie motywacyjnej – i to w pewnym stopniu przeczy mojej opinii na temat stymulowania popytu – jednym z zaskakujących skutków cięć podatkowych Busha był ich niewielki wpływ na podniesienie poziomu oszczędności, nawet wśród ludzi bogatych.
Ale być może stało się tak właśnie dlatego, że bogaci zainwestowali te pieniądze w gospodarkę?
To nieprawda. Amerykańskie inwestycje przed kryzysem były w znacznej mierze finansowane z oszczędności pochodzących z zagranicy, nie oszczędności krajowych. Nie jest jasne, na ile obniżenie podatków dla bogatych podniosłoby ich zasoby inwestycyjne. Równie dobrze mogą wykorzystać te pieniądze na zakup nowego jachtu, nie na inwestycje. Bardziej interesująca teza mówi, że obniżenie podatków pobudza innowacyjność. Najważniejszych innowacji dokonują przedsiębiorcy, a oni zarabiają przede wszystkim na zyskach kapitałowych, a nie przychodach. Jednak podatki od zysków kapitałowych w Stanach Zjednoczonych już są bardzo niskie – jedynie 15 proc. W tej sytuacji trudno uwierzyć, by jakiekolwiek dalsze obniżki znacznie zwiększyły chęć do zakładania nowych przedsiębiorstw i generowania kapitału.
Dlaczego więc tak często mówi się nam, że obniżenie podatków pomaga gospodarce?
Bądźmy szczerzy, ekonomiści nie rozumieją wzrostu. Nie w pełni pojmujemy związki między zachętami, innowacyjnością, osiągnięciami naukowymi, itp. i nie możemy z całą pewnością powiedzieć, jakie działanie przyniesie lepsze wyniki. Mimo to historia gospodarcza dostarcza niewielu dowodów na to, że obniżenie i tak już niskich marginalnych stawek podatkowych – jak to proponują republikanie – będzie miało znaczący wpływ na gospodarkę. Myślę, że twierdzenie o silnym związku pomiędzy podatkami i wynikami gospodarczymi, które lansują ludzie tacy jak Romney, jest gigantycznie przereklamowane.
Z drugiej strony, często mówi się, że Partia Demokratyczna również nie ma na swoim koncie szczególnych sukcesów. Mitt Romney oskarża prezydenta Obamę, że jego pakiet stymulacyjny nie wyciągnął gospodarki z recesji. Obama odpowiada, że gdyby ten pakiet nie został wprowadzony, konsekwencje gospodarcze byłoby katastrofalne, ale prawdziwości takiego kontrfaktycznego twierdzenia nie sposób udowodnić.
Dokładnie tak samo jak każdej innej decyzji politycznej – nikt właściwie nie wie, co by się stało, gdyby jej nie podjęto. Pakiet stymulacyjny miał wartość około 5,7 proc. PKB i był rozciągnięty na trzy lata, co daje około 2 proc. PKB rocznie. Nigdy nie był na tyle duży, by poważnie popchnąć gospodarkę. Ograniczył jej skurczenie się w roku 2009 i nieznacznie umocnił późniejszy wzrost. To wszystko, co mógł zrobić. Wielu Amerykanów miało nadzieję na szybki wzrost po wielkiej recesji, ale pakiet był zbyt mały, aby sprostać ich oczekiwaniom. Rozczarowali się, więc zrzucili winę na pakiet stymulacyjny.
W trakcie kampanii Romney przedstawił swój własny pięciopunktowy plan wydobycia Ameryki z kryzysu. Oprócz obniżenia stawek podatkowych i cięcia wydatków, które są elementami jednego punktu zakładającego redukcję deficytu, kolejną ważną propozycją jest zapewnienie Stanom Zjednoczonym niezależności energetycznej. Czy sądzi pan, że będzie to miało pozytywne skutki gospodarcze?
Każdy prezydent od czasu Richarda Nixona obiecywał niezależność energetyczną, więc na pierwszy rzut oka ta obietnica nic nie znaczy. Niezależność energetyczna sama w sobie nie jest ważna. Ważna jest cena energii i są pewne powody, aby sądzić, że energia elektryczna będzie w Stanach Zjednoczonych znacznie tańsza niż w innych rozwiniętych krajach. Rozwój technologiczny, który umożliwia dziś korzystanie z zasobów gazu łupkowego, może znacząco zmienić pozycję energetyczną tego kraju. Energia elektryczna jest wytwarzana z gazu, a gaz nie jest łatwo zbywalnym towarem. Jego cena może być zatem znacznie niższa w Ameryce niż w Europie – tak też jest obecnie – co w dłuższej perspektywie powinno dać gospodarce amerykańskiej dużą przewagę. Zmiany te nie mają jednak nic wspólnego z Romneyem czy Obamą i mogłyby nastąpić za prezydentury każdego z nich.
Gubernator Romney kładzie również duży nacisk na zmianę amerykańskich relacji handlowych i proponuje ekspansję na rynki Ameryki Łacińskiej i Południowej.
George W. Bush również chciał stworzyć w całej Ameryce strefę wolnego handlu, ale mu się nie powiodło. Nie ma żadnych szans, by kraje Ameryki Południowej podpisały ze Stanami Zjednoczonymi umowę o wolnym handlu, przede wszystkim dlatego, że nie zgodzi się na to Brazylia. Prawdę mówiąc, nie sądzę, by zgodził się na to nawet amerykański Kongres, bo taka umowa z Brazylią lub Argentyną musiałaby obejmować wolny handel produktami rolnymi, co z kolei silnie uderzyłoby w amerykańskie rolnictwo.
A co sądzi pan o złożonej przez Romneya obietnicy rozprawienia się z nieuczciwymi praktykami handlowymi Chin, tak, żeby amerykańskie i chińskie firmy mogły „grać według tych samych zasad”?
Nie wiem, co w tej kwestii może zrobić Romney, ale bez wątpienia czeka go odmowa. Znajdzie się wówczas w bardzo trudnej sytuacji. Nie będzie mógł nałożyć na Chiny sankcji, ponieważ spotka się z ostrym sprzeciwem ogromnej część amerykańskiego przemysłu. Proszę pamiętać, że bardzo duży odsetek eksportu z Chin do Ameryki, na który Romney tak narzeka, pochodzi albo z fabryk będących własnością amerykańskich firm, albo własnością kontrahentów amerykańskich firm.
Kondycja światowej i amerykańskiej gospodarki w znacznym stopniu zależy od instytucji finansowych, takich jak Rezerwa Federalna, Międzynarodowy Fundusz Walutowy czy Europejski Bank Centralny. Jakie poglądy na walkę z kryzysem w panują obecnie w tych instytucjach i któremu z dwóch kandydatów będzie łatwiej z nimi współpracować?
W przypadku zwycięstwa Obamy będzie to normalna współpraca. To pragmatyczny centrysta, a te instytucje są zarządzane przez dokładnie takich ludzi. Obama nie jest radykalnym reformatorem i dlatego jest przewidywalny. Moim zdaniem to realista niespecjalnie zaangażowany ideologicznie, który po prostu stara się jak najlepiej radzić sobie z napotykanymi wyzwaniami. Jego celem nie jest zmienianie świata, a to dokładnie typ przywódcy, jakiego świat pragnie. Nikt nie chce być dręczony przez Stany Zjednoczone zaangażowane w krucjatę na rzecz przebudowy globu. Można twierdzić, że to poważny błąd – i wielu z moich amerykańskich przyjaciół tak uważa – ale z punktu widzenia światowych przywódców to wygodna sytuacja. Z Obamą mogą się dogadać.
A co z Romneyem?
Romney jest nieznaną i nieprzewidywalną postacią. Nieustannie zmienia zdanie w wielu sprawach, a poza tym nadal nie wiemy, kogo zaprosiłby do swojej administracji. Jednym z ludzi w jego zespole jest Robert Zoellick, były prezes Banku Światowego i zastępca sekretarza stanu. Jeśli Romney wybierze ludzi takich jak on, wiem, że będziemy mieli do czynienia z rozsądną, tradycyjną polityką republikańską. Ale jeśli zdecyduje się na kogoś z tak zwanych neokonserwatystów, wówczas jego polityka będzie zupełnie inna. Ta strona Partii Republikańskiej ma skłonność do agresywnej i jednostronnej polityki. Gdyby to ludzie z tego skrzydła mieli kształtować amerykańską politykę zagraniczną i gospodarczą, będą starali się zmniejszyć znaczenie instytucji finansowych takich jak MFW. Tak naprawdę jednak nie wiemy wystarczająco dużo na temat Romneya, by przewidzieć, jak będzie wyglądała jego administracja. Być może wybierze grupę pragmatycznych, racjonalnych republikanów.
I gdyby był pan Amerykaninem zaryzykowałby pan oddanie na niego głosu?
Nie, zagłosowałbym na Obamę. Nie mam nic przeciwko Romney’owi jako osobie – poza tym, że tak często zmienia zdanie – ale w partii, której przewodzi…
On jej nie przewodzi…
…w partii, której byłby tytularnym szefem, jest wielu ludzi z wielu względów budzących moje prawdziwe przerażenie. Gdybym był Amerykaninem, zwracałbym uwagę przede wszystkim na sprawy wewnętrzne, a zwłaszcza rolę religii, wojny kulturowe, problem równości, jakości dóbr publicznych oraz opieki zdrowotnej. Mając to na uwadze, nie mógłbym zagłosować na Romneya, ponieważ nie mam do republikanów w tych kwestiach zaufania. Ponadto, gdyby Romney dostał szansę nominowania nowych, konserwatywnych sędziów do Sądu Najwyższego, to tylko pogorszyłoby sytuację. Z tych powodów byłoby mi bardzo trudno, jako Amerykaninowi, poprzeć obecnych republikanów. Nie zawsze jednak byłem tego zdania. Trzydzieści lat temu byłem bardzo szczęśliwy, kiedy urząd prezydenta obejmował Ronald Reagan. Zmieniłem zdanie, ponieważ to, które rozwiązania są najlepsze z gospodarczego punktu widzenia, zależy od okoliczności. Poza tym wielkie republikańskie postaci lat 80. bardzo różniły się od tych, które obserwujemy dzisiaj.
Przypisy:
[1] Jest to zbiór wyzwań, z którymi amerykańska gospodarka będzie zmuszona się zmierzyć z powodu zestawu przepisów automatycznie wprowadzonych 1 stycznia 2013 roku. Przepisy te zniosą pewne ulgi podatkowe, a jednocześnie obniżą wydatki publiczne. W rezultacie przyczynią się do redukcji deficytu, ale jednocześnie najpewniej doprowadzą amerykańską gospodarkę do recesji. Aby tego uniknąć, amerykańskie władze muszą uzgodnić, które cięcia wydatków odłożyć i które ulgi podatkowe utrzymać. Ze względu na brak kompromisu między republikanami – którzy dysponują większością mandatów w Izbie Reprezentantów – i demokratami, jak dotychczas nie podjęto w tej sprawie żadnej decyzji. To, jakie kroki zostaną ostatecznie podjęte, zależy nie tylko od wyniku wyborów prezydenckich, ale również wyniku wyborów do Kongresu, które odbywają się w tym samym dniu. Mimo że większość sondaży przewiduje zwycięstwo Baracka Obamy w wyborach prezydenckich, Partia Demokratyczna ma niewielkie szanse, by zdobyć większość w Izbie Reprezentantów, zaś w Senacie oba ugrupowania będą miały prawdopodobnie podobną liczbę mandatów [przypis redakcji].
* Martin Wolf, brytyjski dziennikarz i pisarz, główny komentator ekonomiczny „Financial Times”, powszechnie uważany za jednego z najbardziej wpływowych publicystów piszących na tematy gospodarcze. Jego ostatnio opublikowane książki: „Why Globalization Works” (2004) oraz „Fixing Global Finance” (2008).
** Łukasz Pawłowski, członek redakcji „Kultury Liberalnej”, doktorant w Instytucie Socjologii UW, obecnie academic visitor na Wydziale Politologii i Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Oksfordzkiego.
„Kultura Liberalna” nr 200 (45/2012) z 6 listopada 2012 r.