Wychylający się od kilku lat bardzo na prawo republikanie przegrali drugie wybory z rzędu i w ich własnym interesie leży przemyślenie dotychczasowej strategii. W gwałtownie zmieniającym się społeczeństwie amerykańskim ta partia staje się, jak powiedział w wywiadzie dla „Kultury Liberalnej” politolog Benjamin Barber, „twarzą znikającej Ameryki – białej, protestanckiej, biednej i mieszkającej z dala od dużych miast”. Według sondaży powyborczych (exit polls) Obamę poparło 71 procent głosujących Latynosów, 73 procent Amerykanów azjatyckiego pochodzenia i aż 93 procent Afroamerykanów. Biorąc pod uwagę, że udział tych dwóch pierwszych mniejszości w amerykańskim społeczeństwie rośnie dramatycznie szybko, prawica musi zacząć o nie zabiegać.

Tylko trochę lepiej poszło GOP (Grand Old Party, bo tak nazywa się w Stanach Partię Republikańską) przekonanie do siebie innej ważnej grupy demograficznej – młodych. Jedynie 36 procent głosujących Amerykanów między 18 a 29 rokiem życia wrzuciło do urn kartkę wyborczą z nazwiskiem Mitta Romneya. Oczywiście nie znaczy to, że za kilkanaście lat, kiedy ci młodzi z części elektoratu staną się całym elektoratem, republikanie zupełnie przestaną się liczyć – wyborcy zwykle z wiekiem „konserwatywnieją”. Mimo to we wciąż młodym jak na standardy krajów rozwiniętych społeczeństwie amerykańskim (w 2010 roku mediana wieku wynosiła 37,2 lata), bez poparcia tej grupy społecznej wyborów prezydenckich wygrać nie sposób.

Naprawdę fatalną wiadomością dla republikanów jest jednak przegrana w dużych ośrodkach miejskich. W miastach powyżej 500 tysięcy mieszkańców Partia Demokratyczna dostała 69 procent głosów, a w tych od 50 do 500 tysięcy, 58 procent. Wziąwszy pod uwagę, że społeczeństwo amerykańskie jest jednym z najbardziej zurbanizowanych na świecie – 82 procent Amerykanów mieszka w miastach lub na przedmieściach, a urbanizacja postępuje nadal – utrata poparcia mieszkańców miast to dla GOP wyraźny sygnał, że muszą natychmiast zastanowić się nad kierunkiem rozwoju partii. Mówiąc krótko, republikanie mogą albo pogodzić się z nową rzeczywistością, ograniczyć wpływy radykałów z ruchu Tea Party i przesunąć się w kierunku politycznego centrum, albo dalej podpierać prawą ścianę sceny politycznej i patrzeć jak na środku parkietu bawią się inni. To, na które rozwiązanie zdecyduje się GOP, w znacznej mierze ukształtuje obraz amerykańskiej polityki przynajmniej w ciągu najbliższych dwóch lat, do czasu kolejnych wyborów do Izby Reprezentantów.

Pierwszym sygnałem wyboru, jakiego dokona prawica, będą negocjacje w sprawie uniknięcia tzw. „klifu fiskalnego”. W sierpniu 2011 roku, nie mogąc dojść do porozumienia czy rosnący deficyt budżetowy należy redukować wycofując ulgi podatkowe dla najbogatszych – wprowadzone przez Georga W. Busha i popierane przez republikanów – czy redukując wydatki socjalne – których z kolei bronili demokraci – obie partie ukręciły na siebie bicz. Zdecydowano, że jeśli do końca bieżącego roku nie uda się wypracować żadnego rozwiązania, prawo wprowadzi się samo. W konsekwencji 1 stycznia 2013 automatycznie zniesione zostaną pewne ulgi podatkowe, a jednocześnie obniżeniu ulegną wydatki państwowe. Planowane cięcia w ciągu roku zredukują deficyt budżetowy o około 550 miliardów dolarów, ale jednocześnie ponownie doprowadzą gospodarkę do recesji. Aby tego uniknąć amerykańskie władze muszą uzgodnić, które cięcia wydatków odłożyć i które ulgi podatkowe utrzymać. Do tej pory było to niemożliwe ze względu na zbliżające się wybory. Liczący na zwycięstwo Romneya oraz odzyskanie większości w Senacie republikanie nie byli skłonni do ustępstw. Ten wielomiesięczny paraliż decyzyjny sprawił, że przed wyborami dobrze pracę Kongresu oceniało zaledwie 13 procent ankietowanych Amerykanów! Na dalszym przedłużaniu tej sytuacji będzie tracić przede wszystkim Partia Republikańska.

Po drugiej z kolei wygranej pozycja negocjacyjna Obamy istotnie się zmieniła. Wszyscy pamiętamy jego słynną wpadkę, kiedy przed kamerami zapewnił ówczesnego prezydenta Rosji, Dmitrija Miedwiediewa, że po wyborach będzie miał w relacjach z Kremlem „więcej swobody”. Niezależnie od tego co myślimy o tych słowach, Obama mówił prawdę – przez następne cztery lata nie musi martwić się o kolejną reelekcję i może być w swoich poglądach bardziej stanowczy. Prezydent znacząco nie ustąpi, piłka jest więc po stronie republikanów.

Ale jakie to wszystko ma znaczenie dla przeciętnego Europejczyka? Wbrew pozorom bardzo duże. Jeśli obie partie nie dojdą do porozumienia, a gospodarka amerykańska po trzech latach wzrostu znów się skurczy, skutki tego odczujemy wszyscy. Jak powiadają (niektórzy) ekonomiści: „Kiedy Ameryka kicha, Europa łapie przeziębienie”. To wyjątkowo zła wiadomość dla Starego Kontynentu, który – jak to staruszek – cierpi już na wiele innych dolegliwości.

Trzymajmy więc kciuki za odchodzącą ze złości od zmysłów amerykańską prawicę. Niech jak najszybciej do nich wróci.