Szanowni Państwo,
w dniu 11 listopada 1918 roku Rada Regencyjna przekazała władzę wojskową Józefowi Piłsudskiemu, a Niemcy skapitulowały na froncie Zachodnim. Radość ufundowała polskie święto narodowe. 11 listopada 2012 roku „176 osób zostało doprowadzonych na komisariaty po burdach, do jakich doszło w Warszawie w Święto Niepodległości” – jak powiadomił rzecznik Komendy Głównej Policji.
Dwie daty, dwa wydarzenia, które dzieli przepaść. Łatwiej wykazać zerwanie „nici tradycji” niż rzeczywistą ciągłość. Pęknięcia w tożsamości zapełniamy odpowiedziami na wątpliwości, kim jesteśmy jako naród; wyjaśnieniami, co oznacza dla nas pojęcie „patriotyzm” i czy publiczny marsz to najbardziej odpowiedni sposób manifestowania tożsamości. Wszyscy udzielamy odpowiedzi na tak postawione pytania. Jakkolwiek bowiem zorganizowano cztery pochody, to jednak większość rodaków pozostała w domach.
W dzisiejszym temacie tygodnia Autorzy „Kultury Liberalnej” zastanawiają się, nad znaczeniem Święto Niepodległości dla młodego pokolenia.
Dyskusję otwiera Piotr Kieżun, który 11 listopada przeciwstawia euforię i radosny patriotyzm Euro 2012 – z mnóstwem biało-czerwonych flag, pomalowanymi twarzami i karnawałową atmosferą. Wspomina poczucie dumy z tego, że udało się zorganizować wspaniałe wydarzenie. „Czy mowa tu o 11 listopada? Rzecz jasna – nie”.
Na niewłaściwość reakcji władzy i policji zwraca natomiast uwagę w swoim tekście Tomasz Sawczuk. „Twardość prawa i bezwzględność władzy w zaprowadzaniu porządku nie jest najlepszym orężem przeciwko ekscesom w sferze publicznej”. Słusznie zauważa, że nie zastąpią one kultury politycznej, a drogą do uzyskania posłuchu przez władzę – szczególnie tę niczym niezagrożoną – nie jest nadużywanie siły.
„Jedynym prawdziwie pozytywnym aspektem tegorocznych obchodów jest to, że wciąż maszerujemy tego samego dnia”, pisze Ewa Serzysko. Wbrew coraz liczniejszym sugestiom ze strony komentatorów i polityków, nie zgadza się, by szukać innego, z pozoru bardziej odpowiedniego, dnia na świętowanie polskiej niepodległości.
Naszą debatę zamyka Jakub Stańczyk, zastanawiając się nad sensem wydarzeń z 11 listopada. Sugeruje, abyśmy – zamiast kroczyć po mieście z flagami, transparentami i racami – nauczyli się dumy bez szowinizmu oraz samokrytyki bez masochizmu. Musimy „wyjść z zawieszenia pomiędzy dwoma nihilizmami – populizmem i radykalnym nacjonalizmem”.
Ponadto już w najbliższy czwartek, 15 listopada (o godz. 19) zapraszamy do warszawskiego „Wrzenia Świata” na debatę „Szkice gumką. Andrzej Bobkowski i poprawianie autobiografii”.
Punktem wyjścia do dyskusji będzie analiza rękopisu „Szkiców piórkiem”, której dokonał dr Łukasz Mikołajewski. Zachęcamy do lektury jego artykułu opublikowanego w dziale „Czytając”, w którym dowiadujemy się jakie tajemnice skrywają jeszcze „Szkice piórkiem”.
Zapraszamy do lektury!
Redakcja
1. PIOTR KIEŻUN: Marsz? Nie, dziękuję
2. TOMASZ SAWCZUK: Zmartwienia na czas demokracji, tradycje na czasy zwyczajne
3. EWA SERZYSKO: Nie potrzebuję „weselszego święta”
4. JAKUB STAŃCZYK: Narodowy trup w szafie
Marsz? Nie, dziękuję
Obchody Święta Niepodległości to dziś dla wielu kontynuacja wewnętrznej walki politycznej, tylko prowadzonej innymi środkami. Trzeba jednak wiedzieć nie tylko z jakiej okazji się maszeruje, ale i z kim się idzie.
Biało-czerwone stroje i flagi, uśmiechnięte twarze, karnawałowa, świąteczna atmosfera i to poczucie dumy, że udało się zorganizować wspaniałe wydarzenie. Czy mowa tu o 11 listopada? Nie, tak wspominam spędzone w Warszawie Euro 2012. Tak też prawdopodobnie pamięta je większość warszawiaków. Nawet ja, choć programowo nie chodzę na imprezy masowe, zostałem namówiony na oglądanie półfinału i finału w strefie kibica.
To było jednak pół roku temu i, co nie jest bez znaczenia, patrzyła na nas i gościła w Polsce cała Europa. Dziś nikt na nas nie patrzy, a Święto Niepodległości, parafrazując Clausewitza, jest okazją do kontynuacji wewnętrznej walki politycznej, tylko prowadzonej innymi środkami. Z tego punktu widzenia najważniejszymi publicznym wydarzeniem jest Marsz Niepodległości, zorganizowany przez stowarzyszenie o tej samej nazwie, w skład którego wchodzą członkowie Obozu Narodowo-Radykalnego (ONR) i Młodzieży Wszechpolskiej (MW). Wszystkie pozostałe są reakcją na ten pierwszy. Prezydent chciał pokazać się jako siła jednocząca w obliczu polsko-polskiego Kulturkampfu, socjaliści zaznaczyć swoją obecność, a antyfaszyści – zaprotestować przeciwko narodowcom. Część antyfaszystów w zeszłym roku zrobiła to zresztą siłowo (ach, ten dreszcz emocji, który wywołują walki uliczne, jak na filmach o paryskim maju).
Jeszcze kilka lat temu Marsz Niepodległości był imprezą niszową. W Polsce mimo wszystko niewielu jest walczących narodowców, którzy, tak jak organizatorzy marszu, są jawnie antydemokratyczni, marzą o monoetnicznej Polsce i jednocześnie nie stronią od antysemickich wypowiedzi wzorem Jana Kobylańskiego. Wszystko zmieniło się, gdy w 2010 roku marsz poparli znani prawicowi publicyści i politycy.
Trzeba jednak wiedzieć nie tylko z jakiej okazji się maszeruje, ale i z kim się idzie. Wszyscy flirtujący z ONR-em, MW i pseudokibicami wykazali się i nadal wykazują się polityczną ślepotą. Jeśli chcą popierać program ONR-u czy MW, muszą wiedzieć, że jego realizacja nie może obejść się bez przemocy. Żeby się o tym przekonać wystarczy przeczytać choćby fragment deklaracji ideowej ONR Podhale: „W imię tych zasad [tj. konserwatyzmu, tradycjonalizmu, nacjonalizmu – PK], będziemy zwalczać (…) wymyśloną przez duchowych pariasów, zawistnych wobec wszelkiej wyższości, fałszywą ideę równości oraz suwerenności «ludu», której zastosowanie – po wywołaniu szeregu rewolucji, niszczących naturalny, hierarchiczny ład społeczny – pogrążyło panujące niegdyś nad światem narody europejskie w prymitywnym ochlokratycznej bądź plutokratycznej demokracji”. Można też in situ posłuchać nawoływań Roberta Winnickiego, szefa MW do budowy Ruchu Narodowego, który ma dążyć do obalenia republiki. Nawet jeśli mniej jest już antysemickich okrzyków i hajlowania, to i tak tego typu deklaracje powinny wzbudzić co najmniej niepokój. O kibolach nie wspomnę. Jeśli prawicowi publicyści i politycy chcą z kolei oswajać radykałów, to zapomnieli, że manewr „zjadania przystawek” może się udać jedynie w partyjno-parlamentarnej grze. Gra w organizowanie społecznych emocji razem z ONR i MW wygląda jednak zupełnie inaczej. Za jej ewentualne skutki trzeba będzie ponieść odpowiedzialność.
Czy byłem na którymkolwiek marszu z okazji 11 listopada? Nie, nie byłem i się w najbliższej przyszłości nie wybieram. Naprawdę nie potrzeba mi tego typu manifestacji, by pokazać, że w Polsce czuję się u siebie i że ten kraj coś dla mnie znaczy. Pisząc to zdaję sobie sprawę z realnego, społecznego problemu, jaki pojawia się w związku z Marszem Niepodległości. Otóż obok radykalnych narodowców w marszu szło wiele zwykłych osób, które w Polsce, z różnych przyczyn (społecznych lub ekonomicznych), dobrze się nie czują. Możemy się z nimi nie zgadzać i zarzucać im resentyment, lecz ich rozgoryczenie pozostanie faktem. Jak to zmienić? Obecnie to chyba największe wyzwanie dla wszystkich stron politycznego sporu. Nie osiągnie się jednak tego nawoływaniem do jednostronnego odzyskiwania Polski i marszami organizowanymi przez ONR i Młodzież Wszechpolską. Gdzie jest prawica, która jest gotowa głośno to przyznać?
* Piotr Kieżun, szef działu „Czytając” w „Kulturze Liberalnej”, pracuje w Instytucie Książki.
***
Zmartwienia na czas demokracji, tradycje na czasy zwyczajne
Twardość prawa i bezwzględność władzy w zaprowadzaniu porządku nie są najlepszym orężem przeciwko ekscesom w sferze publicznej, ponieważ nie zastąpią kultury politycznej, do której należy pokojowe współżycie. Przesiąknięci kulturą liberalną demonstranci będą lepszymi demonstrantami niż bohatersko stawiający opór siłom porządkowym weterani rozwiązywanych marszów.
Bardziej niż grupa narodowców na ulicach Warszawy martwi mnie milcząca na co dzień większość. Barwni w retorykę radykałowie zawsze widoczni są lepiej niż ludzie umiarkowani, ale nawet dość liczny jak na polskie warunki marsz nie dodaje im specjalnego znaczenia. Tymczasem odwrócenie się od spraw publicznych przez rzesze obywateli, przy braku merytorycznej opozycji, jak i miałkości życia medialnego, ma dla demokracji skutki jak najbardziej zgubne. Maszerowanie nie jest więc może pierwszą powinnością obywatela, ale społeczne zaangażowanie uczestników wszystkich niedzielnych zgromadzeń, choć każde z nich można by ocenić odmiennie, należy docenić.
Wbrew temu, co niektórzy uważają, wraz z pierwszą rzuconą racą Marsz Niepodległości nie powinien zostać rozwiązany. Wolność nie prowadzi prostą drogą do utopii, lecz niesie ze sobą ryzyko nadużycia – potrzebuje więc odpowiedzialności, a nie prewencji. Narodowcy mają prawo do demonstrowania swoich poglądów, a skoro znaleźli się między nimi chuligani, to zadaniem policji jest zapewnić pozostałym osobom bezpieczeństwo. Policja, jak się zdaje, zrobiła swoje z sukcesem, dość sprawnie zaprowadzając porządek, a dalszy przebieg Marszu Niepodległości był spokojny. Ponad sto zatrzymanych osób poniesie więc odpowiedzialność, słusznie nie ponieśli jej zaś ci, którzy przybyli na marsz w pokojowych zamiarach.
Twardość prawa i bezwzględność władzy w zaprowadzaniu porządku nie są najlepszym orężem przeciwko ekscesom w sferze publicznej, ponieważ nie zastąpią kultury politycznej, do której należy pokojowe współżycie. Władza nie powinna uzyskiwać posłuchu drogą nadużywania siły, tym bardziej że nic jej w istocie nie zagraża. Przesiąknięci kulturą liberalną demonstranci będą lepszymi demonstrantami niż bohatersko stawiający opór siłom porządkowym weterani rozwiązywanych marszów.
Dla naszej demokratycznej praktyki stało się zatem lepiej. Jak powietrza potrzebujemy demokratycznych cnót, a rozpędzanie zgromadzeń nie jest jedną z nich. W innym razie emocje wyrażane przez uczestników marszu musiałyby w dodatku szukać ujścia w formach mniej oficjalnych, potęgując w podejrzliwych przedstawicielach prawicy wrażenie bycia represjonowanymi przez władzę i czyniąc informacje o policyjnej prowokacji motywem przewodnim politycznych wystąpień przez najbliższe tygodnie.
Duże emocje wokół kolejnych obchodów rocznicy odzyskania niepodległości to jednak zjawisko symptomatyczne dla naszej niewesołej sytuacji politycznej. 11 listopada przypomina nam, że choć co prawda odzyskaliśmy niepodległość, to Polski może nie być. Taką właśnie retorykę wykorzystuje dziś część prawicy, w tym organizatorzy Marszu Niepodległości. Sytuacja się jednak zmieniła, a nasze zmartwienia są dzisiaj inne. Zajmuje nas nie problem niepodległości, lecz raczej jakości demokracji i warunków codziennego życia. Piłsudski i Dmowski to symbole radykalnej polaryzacji politycznej, podsycające nasze aktualne podziały, a zarazem przecież politycy, jakich nie chcielibyśmy widzieć współcześnie u władzy. Każdy z nich miał poważne skazy, przez które zauważalne czasem w Polsce mitologizowanie okresu II RP wydaje się nieuzasadnione. W celu kształtowania wspomnianych demokratycznych cnót potrzebujemy tradycji nowszej i bardziej adekwatnej.
Mamy takie wspaniałe tradycje i nie trzeba ich szukać daleko. Nie jest to jednak, jak sądzę, wbrew poglądowi Ireneusza Krzemińskiego, rocznica Porozumień Sierpniowych. Choć są one niezaprzeczalnie ważnym punktem naszej historii, to ich nadmierne uwznioślenie byłoby pochwałą sztucznej jedności chwili nadzwyczajnej, podobnej do jedności w dążeniu do niepodległości, przypisywanej Dmowskiemu i Piłsudskiemu. Jedności sztucznej zarówno w obrębie „Solidarności” (co pokazały postsolidarnościowe potężne podziały), jak i w tym sensie, że ówczesna władza, będąca stroną porozumień, nie była prawdziwym i godnym uczczenia sojusznikiem – już niewiele później skwitowała sytuację, wprowadzając stan wojenny. Chociaż więc chwile uniesienia bywają piękne, to potrzebujemy trwałych punktów odniesienia raczej na czasy zwyczajne.
Mamy jednak 4 czerwca. Święto rodzącego się demokratycznego pluralizmu i owoc wielu lat zmagań opozycjonistów z opresyjnym systemem. Nie wielki akt narodowej jedności (choć rezultat głosowania zgodnie pokazał kierunek pożądanej zmiany), lecz zwieńczenie prowadzonej wieloma drogami i opartej na barkach wielu ludzi walki o wolność. Ważny sukces, o którym warto dziś pamiętać i ducha którego warto kultywować w demokratycznej praktyce. Najbliższy tego ducha był marsz, któremu przewodził prezydent, odnotowujący i akceptujący pluralizm w II RP. Czy nie czas na jego lepszą wersję, wersję współczesną, liberalną i demokratyczną, 4 czerwca?
* Tomasz Sawczuk, stały współpracownik „Kultury Liberalnej”.
***
Nie potrzebuję „weselszego święta”
Jeśli ktokolwiek wierzył jeszcze w istnienie Polaków jako takich, w bezrefleksyjną narodową wspólnotę, po 11 listopada naprawdę powinien przejrzeć na oczy. Pytanie tylko, czy jest nad czym płakać? Jesteśmy różni: często zbyt radykalni albo tak poprawni, że nudni, ale – jeśli odrzucimy polityczne i publicystyczne slogany – niekoniecznie podzieleni.
W Warszawie odbyło się aż dwanaście manifestacji – w odróżnieniu od wielu miejscowości, gdzie obchody ograniczają się często do jednego śmiertelnie nudnego zgromadzenia (tak przynajmniej od lat jest w moim rodzinnym Sandomierzu). Stołeczna różnorodność nie jest świadectwem głębokich ideologicznych podziałów, którymi wedle publicystów poorane jest nasze życie publiczne. Wolę wyobrażać sobie, że wolność dobrze się w Polsce przyjęła – że nie musimy chodzić na żadne pochody, nie musimy ich także kontestować. Można po prostu zostać w domu – i nie oznacza to, że jesteśmy beznadziejnymi obywatelami.
Po zeszłorocznych rajdach podwórkami pomiędzy Kolorową Niepodległą i Marszem Niepodległości oraz rozmowach prowadzonych z uczestnikami po obu stronach odeszła mi ochota na zaangażowane uczestnictwo w jakichkolwiek manifestacjach. Nie interesuje mnie także neutralny, poprawny i nijaki do bólu – a więc nudny – prezydencki spacer tropem warszawskich pomników. Kontynuacja utopijnej „polityki miłości” jest dla mnie mało atrakcyjna. Jeśli prezydent chciałby konkurować z „gorętszymi” propozycjami Porozumienia 11 Listopada i środowisk narodowych, to muszę przestrzec, że „normalność” nie jest argumentem w walce o rząd dusz.
Najsmutniej robi się jednak, gdy środowiska prawicowe mówią o policyjnej prowokacji. Nie zazdroszczę policjantom pracy, ale chyba jednak zbyt łatwo puszczają im nerwy. Obejrzenie kilkunastu filmików z kolejnych manifestacji odbiera mi chęć zbliżania się do zadym, ale nie zgodzę się, że chuligani dostają to, na co zasługują, i że sami są sobie winni. Bicie i przeciąganie po chodnikach nie jest dobrym sposobem na zaprowadzenie porządku w tłumie – te same obrazki znamy z bardziej zamierzchłych czasów. Jeszcze martwiej zapowiadane powstanie nowej organizacji ruchu narodowego, która miałaby „obalić demoliberalny system” i wraz ze swoją bojówką chronić „prawdziwych Polaków” – z pewnością nie będzie to Liga Polskich Rodzin II, zapowiada się bardziej radykalnie i z mniejszym poszanowaniem poprawności politycznej. Choć radykalizm jest ostatnio w cenie w niemal całej Europie, i mimo gróźb prezesa Młodzieży Wszechpolskiej, poczuwający się do odpowiedzi komentatorzy nie powinni jednak szerzyć paniki.
***
Jedynym prawdziwie pozytywnym aspektem tegorocznych obchodów listopadowego święta jest to, że wciąż maszerujemy (albo decydujemy się zostać w domu) tego samego dnia. Nie zgadzam się, by szukać innego – niby bardziej odpowiedniego – dnia na świętowanie niepodległości. Nie potrzebuję „weselszego święta”, nie chcę myśleć nawet o konsekwencjach szukania słuszniejszej okazji do świętowania niepodległości. Takie namowy pachną kolejnymi okazjami do rysowania zawsze zbędnych linii podziału: kto będzie maszerował 3 maja, kto 4 czerwca, a kto trzydziestego pierwszego i czyje święto będzie lepsze? Jeśli do tego dojdzie – a pierwszą próbę będziemy mieć już pewnie w czerwcu – uronię łzę nad szybko postępującym rozpolaczaniem wspólnoty przez polityków.
* Ewa Serzysko, socjolożka i dziennikarka, członkini redakcji „Kultury Liberalnej”.
***
Narodowy trup w szafie
Bez dyskusji ponad podziałami i wspólnego przepracowania polskiej historii będziemy skazani na pustą formę albo na przemoc. 11 listopada powinien przypominać nam o potrzebie narodowej dyskusji o naszym dziedzictwie.
W czasach, gdy przez miasto co roku w Dzień Niepodległości przetaczają się pochody, lecą kamienie i race, w manifestacjach nie uczestniczy się przez wzgląd na swoje bezpieczeństwo. Jak w takim razie okazywać swój patriotyzm i wspólnie go przeżywać? Kiedy zastanawiałem się nad polskimi obchodami 11 listopada i moją miłością do ojczyzny, przyszła mi na myśl pewna historia, na którą natrafiłem ostatnimi czasy w niemieckim miesięczniku „Cicero”. Zajmuje się on w listopadzie tematem wygaśnięcia za trzy lata praw autorskich „Mein Kampf“ . Dzisiaj prawa do tekstu ma rząd Bawarii, a zatem wszelkie ewentualne wydania dzieła Adolfa Hitlera są pod jego kontrolą. Problem pojawi się 1 stycznia 2016 roku, kiedy biblię nazizmu będzie mógł opublikować każdy.
Jednak autorzy „Cicero” zgodni są co do tego, że udostępnienie „Mein Kampf“ jest konieczne. Problemem nie jest fakt, że książkowy manifest Hitlera będzie można niedługo kupić w księgarniach, tylko że do tej pory nie było to możliwe. To, co jest kulturowym tabu, może bowiem wydać się pewnym grupom zakazaną prawdą.[1] Rozliczanie się z winą za drugą wojnę światową wymaga od Niemców uznania „Mein Kampf“ i nazimu za przeszłość ich kultury, bez zbędnego jej wypierania. Za zachodnią granicą wiadomo, że trupy, które schowamy do szafy, prędzej czy później zaczną nas straszyć.
Wydarzenia, których świadkami możemy być 11 listopada już prawie rokrocznie, dowodzą tego, że Polska ze swoimi demonami rozliczona nie jest. Naród, który mimo swoich zasług i autorytetów, wypiera do podświadomości pewne winy, skazany jest na popadnięcie w jedną z dwóch skrajności: albo wpada w populizm i pustą formę (jak pochód prezydenta), albo pada ofiarą nacjonalizmu i nienawiści (na przykład manifestacja organizacji narodowych).
Patriotyzm, na który nas stać, to wspólne przetrawienie naszej historii. Wydarzenia z 11 listopada najlepiej dowodzą, że w tym momencie nie jesteśmy tym w najmniejszym stopniu zainteresowani. Wolimy skupić się na ulicznych walkach i zamykaniu się w swoich wizjach polskiej historii i kultury. Skoro widać, że nieporozumienia w praktyce mogą już być rozwiązywane tylko przez konfrontacje siłowe, a nie słowne, powinniśmy zacząć od nowa. Brakuje nam rzetelnej debaty historycznej i kulturowej, bez niej nie pogodzimy różnych wizji naszej historii, będziemy skazani na polaryzację zmierzającą jedynie do konfrontacji. Nie ułatwią nam rozwiązać tych problemów marsze w imię „patriotycznego ekumenizmu“, radykalnej dumy popadającej w nacjonalizm lub buntu wobec faszyzmu.
Jako młoda osoba mam poczucie, że nie mogę znaleźć języka, który pozwalałby mi mówić o mojej ojczyźnie z dumą, ale samokrytycznie. Grupy, które podejmują się omawiania historii Polski, żyją we wzajemnym antagonizmie. Czy nie jesteśmy w stanie porozmawiać wspólnie o naszych dziejach? Może dopiero mojemu pokoleniu albo następnemu uda nam się zacząć rozmawiać z założeniem pewnych podstaw, ale pozostać przy swoich zdaniach w pewnych kwestiach. Zamiast narzekać na zamknięcie polskich nacjonalistów, może warto na przykład przedyskutować w szkołach „Myśli nowoczesnego Polaka” R. Dmowskiego. Osobiście uważam, że zdecydowanie za późno miałem możliwość zetknięcia się z tą lekturą. Nauczanie historii w polskich szkołach jak na razie nie daje młodym ludziom szansy wypracowania sposobu mówienia o wartościach takich jak naród, ojczyzna, patriotyzm. Chyba w pierwszej kolejności to właśnie od edukacji szkolnej należałoby zacząć, gdy myślimy o przepracowywaniu polskiej historii.
Zamiast kroczenia po mieście z flagami, transparentami i racami, musimy nauczyć się dumy bez szowinizmu oraz samokrytyki bez masochizmu. Może po dogłębnej dyskusji uda nam się wyjść z błędnego koła zawieszenia pomiędzy dwoma nihilizmami- populizmem i radykalnym nacjonalizmem. Potrzebny jest język, który zmieści w sobie i winę i dumę. Mam nadzieję, że moje pokolenie przełamie swoje obciążenia i spróbuje zbudować platformę dyskusji, na której będą mogli rozmawiać zarówno nacjonaliści jak i liberałowie, czy lewicowcy. Tak jak niektórzy Niemcy z odwagą potrafią zrozumieć konieczność udostępnienia „Mein Kampf“, mimo ciągłego naporu neonazistowskich środowisk, my zrozummy potrzebę omówienia publicznie polskich tabu. Narastająca 11.11 agresja powinna nas mobilizować do działań.
[1] P. Blom, „Copyright auf ein Tabu“, [w:] Cicero, listopad 2012.
* Jakub Stańczyk, student III roku Międzywydziałowych Indywidualnych Studiów Humanistycznych na Uniwersytecie Warszawskim, członek redakcji Kultury Liberalnej.
***
* Autorka koncepcji numeru: Karolina Wigura
** Autor ilustracji: [1] Grzegorz Brzozowski; [2], [3] Wojciech Tubaja
„Kultura Liberalna” nr 201 (46/2012) z 13 listopada 2012 r.