Jakub Karczewski
„Pożegnania” w Power Poincie. O spektaklu Agnieszki Glińskiej
– Przed wojną pociągi jeździły punktualnie – powiedział mi kiedyś na dworcu pewien starszy pan, kiedy nasz pociąg uparcie się spóźniał. – Wie pan, wtedy to w ogóle było lepiej. Ludzie byli dobrze wychowani, mówili staranną polszczyzną. Szkoda, że już tego nie ma – dodał.
W dość rozpowszechnionej wizji przedwojennej Polski za jedną z ważniejszych zalet tamtego okresu uznaje się właśnie kulturę osobistą, wykształcenie, nienaganny język – cechy tradycyjnie wiązane z ówczesnymi warstwami wyższymi. Jednym z najistotniejszych przeczących temu obrazowi świadectw literackich są „Pożegnania” Stanisława Dygata, przeniesione niedawno na scenę Teatru Narodowego przez Agnieszkę Glińską.
Przez świat warszawskich wyższych sfer prowadzi nas bezimienny bohater – dwudziestokilkuletni niepoprawny idealista, któremu ciągle się powtarza, że „nie nadaje się do życia” i że „świata i tak nie zmieni”. Mimo to próbuje on stawiać opór wszechobecnej obłudzie i głupocie, schematom i konwenansom odgraniczającym to, co moralne, od tego, co niemoralne, nawet jeśli jedno i drugie nie różnią się treścią. Nie zgadza się na opętanie deklarowaną często i chętnie miłością do ojczyzny – tak dużą, że usprawiedliwia ona antysemickie zachowania nastawionej wszak patriotycznie młodzieży, i tak ślepą, że udział w powstaniu uważa za wartość samą w sobie – nieważne nawet, przeciwko komu w tym powstaniu się walczy. Niechęć do świata warszawskich warstw wyższych jest u bohatera tak wielka, że uznaje ją, obok przeżyć wojennych, za główną przyczynę stanu całkowitej bierności, jaki ogarnął go po opuszczeniu po dwóch latach obozu w Auschwitz.
Świata warszawskich sfer wykształconych i dobrze wychowanych nie zmieniła nawet wojna. Chociaż sędziowie Sądu Najwyższego kopią rowy, a niegdysiejszy lokaj zatrudnia w swojej restauracji hrabiów jako kelnerów, to warstwy wyższe żyją po staremu – plotkują, obmawiają się, pielgrzymują do modnych knajp i kafejek. Chociaż znajdują się tylko kilkanaście kilometrów od „monumentalnych zwłok Warszawy”, to swobodnie rozprawiają o stratach, jakie sami ponieśli, i o uratowanym cudem życiu. Wspominają też niedogodności, jakich doświadczyli z powodu nieodpowiedniego towarzystwa w obozie przejściowym w Pruszkowie (przez całe trzy dni!). W domu hrabiny Róży, w którym wyprawia się dobroczynność dla dobrze urodzonych i cenionych męczenników wojennych, „wszystko wydaje się tak niezwykle i niedorzecznie normalne”. Hrabinie ciągle może doskwierać migrena. To „źle i naprędce sklecone przez dyletanta przedstawienie” jest nie do pogodzenia z przeżyciami wojennymi bohatera, ze wspomnieniem „pięciu lat męczarni złożonych z bólu, strachu, poniżenia ludzkiej twarzy wciśniętej butem w rynsztok, gamy napiętej strunami wszystkich tonów cierpień”. Po wojnie zanika u bohatera „odruch korygowania świata”. „Wszystko się już skończyło”.
W przedstawieniu Glińskiej dość słabo to wszystko widać. Być może stało się tak dlatego, że tekst inscenizacji oparto na partiach dialogowych, a do części monologowych – komentarzy bohatera-narratora – sięgnięto tylko kilkakrotnie. A to chyba w tych komentarzach właśnie zawarto większość analiz i portretów psychologicznych; pełno w nich także wspaniałych zabaw słowem, celnych spostrzeżeń i ujmującej złośliwości. Pominięcie tak dużej ich części musi skutkować brakami. Ponadto adaptacja tekstu „Pożegnań” na potrzeby sceniczne, jak się wydaje, wysuwa na pierwszy plan wątek miłosny – ważny, ale w samym utworze chyba nie najważniejszy (gwoli sprawiedliwości trzeba jednak dodać, że słynna ekranizacja „Pożegnań”, zrobiona w 1958 r. przez Wojciecha Jerzego Hasa, eksponowała go jeszcze bardziej). Niestety, nawet widzów skoncentrowanych na dziejach miłości bohatera i fordanserki Lidki spotyka zawód – podczas gdy zakończenie powieści pozwala przypuszczać, że ostatecznie będą razem, spektakl sugeruje inne rozwiązanie.
Z głębokiego i niestroniącego od czarnego humoru i ironii obrazu Dygata zostaje coś na kształt pokazu slajdów w Power Poincie, miejscami zbyt szybkiego i sprawiającego wrażenie niespójnego. „Pożegnania” Glińskiej to jedna z nielicznych prezentowanych ostatnio w Narodowym inscenizacji, która raczej rozczarowuje, niż zachwyca.
„Kultura Liberalna” nr 202 (47/2012) z 20 listopada 2012 r.