Piotr Zaremba
Świat bez Boga. Serial bez metafory
Zombies, żywe trupy, to postaci mające długą literacką i także popkulturową tradycję. Jednak pomysł, że zmienia się w nie zdecydowana większość ludzkości, a nieliczni walcząc o przeżycie, miotają się pośród wymóżdżonych krwiożerczych eksludzi, już tak bardzo stary nie jest.
Początek to oczywiście sławna „Noc żywych trupów” George’a Romero z roku 1968, film jeszcze czarno-biały i wtedy nietypowy. Szokująca była jego drastyczność, tak różna od wcześniejszych, znacznie mniej dosłownych horrorów. Romero nie tylko popchnął kino grozy na nowe tory: epatowania naturalistycznym, choć jeszcze zręcznie dawkowanym okrucieństwem (styl gore), ale otworzył na dokładkę podgatunek. Pojawiły się, choć co charakterystyczne nie od razu, dziesiątki obrazów opartych na podobnym założeniu. Ostatnio do grona tego dołączył serial „Walking Dead”.
Wszystkie dzieci Romero
W założeniu, na którym oparto kolejne opowieści o zombies, można się zresztą dopatrzeć logicznej sprzeczności. U Romero powodem masowego kataklizmu jest promieniowanie wywołane przez katastrofę statku kosmicznego. Nie ma to jednak większego znaczenia, bo na sytuację patrzymy przez pryzmat garstki żywych jeszcze ludzi osaczonych gdzieś w domu na głuchej prowincji przez tych, co ludźmi byli niedawno. Jedni napastnicy wstali z grobów (akcja zaczyna się na pobliskim cmentarzu), ale już inni stali się żywymi trupami na skutek ugryzienia. Hordy zombies polują na ludzkie mięso. Jak to się jednak dzieje, że rozszarpują swoje ofiary na kawałki, a te jednak w całości i na ogół w niezłym stanie wędrują potem po świecie? Nad tym reżyser jakby się prześlizgiwał; paradoksu tego do końca nie wyjaśnili nam także rozliczni naśladowcy Romero.
W pierwszych latach naśladowców było zresztą niewielu. Tak naprawdę motyw zombi staje się popularny w latach 90., kiedy nakręcono udany remake filmu Romero, jak również pierwszy pastisz – czy może nawet parodię – jego historii: „Martwicę mózgu” („Braindead”) sławnego potem Nowozelandczyka Petera Jacksona. Prawdziwy, trwający do dziś wysyp opowieści o zombie to jednak dopiero pierwsza dekada XXI wieku. To wtedy oglądaliśmy apokaliptyczne dramaty kręcone całkiem serio („28 dni później” Danny’ego Boyle’a przedstawiające zagładę Anglii na skutek rozprzestrzenienia się zombies), ale również coraz liczniejsze wariacje na temat, utrzymane w tonie na poły żartobliwym (co nie wyklucza epatowania obrazem rozrywanych ciał i miażdżonych czaszek). Ostatnim wykwitem tendencji parodystycznych jest całkiem zręczny „Zombieland” z Jessem Eisenbergiem i Woodym Harrelsonem.
Czasem wątkowi żywych trupów towarzyszyły bardziej złożone, co nie znaczy mądrzejsze fabuły. W kolejnych częściach „Resident Evil” Milla Jovovich walczyła w komputerowej konwencji nie tylko z zombies, ale i z bezwzględną korporacją Umbrella, winną nieludzkich eksperymentów. Mieliśmy już nawet żywe trupy na statku kosmicznym, tym razem bez komediowych akcentów. Co ciekawe, nową superprodukcję „World War Z” nakręcił ostatnio Mark Forster, znany do tej pory raczej z ambitnych dzieł filmowych. Możliwe, że chce powtórzyć, tyle że z większym rozmachem, poważne podejście do tematu Danny’ego Boyle’a. Główną rolę zagrał tu Brad Pitt.
Bardziej sporadycznie i wyraźnie dopiero w ślad za kinem (inaczej niż w przypadku wilkołaków czy wampirów) temat ten trafił także i do literatury. Czy to wszystko razem oznacza, że jakiś szczególny społeczny powód skłania twórców do poruszania takich tematów?
Apokalipsa nie tak bliska
Tajemnica popularności wątku zombi tkwi w coraz bardziej bezceremonialnym korzystaniu przez kolejnych reżyserów z pomysłów wykorzystywanych już przez innych (przemysł filmowy zawsze masowy stał się supermasowy) oraz w stopniowym oswajaniu wszystkich z coraz bardziej zbanalizowanym okrucieństwem. Film Romero wchodził na ekrany w aurze pewnej wyjątkowości, podobnie jak młodsza o kilka lat „Teksańska masakra piłą mechaniczną”. Był zresztą i tak na tle naśladowców względnie delikatny. Dziś piły warczą nieustannie, a watahy zombies zaspokajają głód w strugach krwi, które zmieniają się w rzeki. W wielu wypadkach powstaje z tego po prostu kino akcji – czasem solidne, czasem tandetne. Starcia z tymi bestiami, bardzo skocznymi, ale niekiedy powolnymi, jak „szwendy” w „Walking Dead”, dają wszak świetną okazję do aranżowania scen walki, a poczucie osaczenia pośród postaci będących niegdyś ludźmi jedynie wzmaga emocje.
Czy w tle kolejnych jatek kołacze się jakaś myśl? Niewątpliwie filmowe kataklizmy odpowiedzialne za kolejne wysypy zombi budzą najrozmaitsze refleksje. Już sławne, a poczciwe z dzisiejszej perspektywy „Ptaki” Hitchcocka odwoływały się do lęku przed przyrodą, która kiedyś nawiedzi człowieka, żeby wywrzeć swoją pomstę (choć sam Hitchcock się od wszelkich metafor odżegnywał); motyw ten wracał potem wielokrotnie. Stephen King z kolei wydał kilka lat temu klasyczną mieszaninę horroru i dzieła katastroficznego „Komórka”. Tam ludzie stawali się bezmózgimi bestiami w następstwie dziwnego impulsu powstałego podczas słuchania własnych telefonów komórkowych. Dzieło to różniło się od większości opowieści o zombi tym, że ofiary, choć zabijały się nawzajem, nikogo nie próbowały zarażać – po prostu ogromna większość uległa „infekcji” od razu; ratowali się zaś ci, którzy nie używali komórek. Tu mamy zatem lęk przed techniką symbolizowaną przez przedmiot, od którego jesteśmy na co dzień po prostu niemal uzależnieni.
Mowa tu jednak bardziej o skojarzeniach niż klarownych twierdzeniach; tych ostatnich się za bardzo nie doszukujmy, nawet jeśli czasem filmy o zombi przesycone są lękiem przed ryzykowanymi eksperymentami naukowymi.” 28 dni później” Boyle’a zaczyna się od wypuszczenia zarażonej wirusem małpy przez ekologów, zaś „Jestem legendą” (z Willem Smithem) od wynalezienia rzekomej szczepionki na raka. Kolejne części cyklu z Millą Jovovich są jedną wielką przestrogą przed demonicznymi naukowcami na usługach ciemnych potęg – jest to jednak na ogół tylko zawiązek akcji; opatrzona morałem okazja do efektownych bijatyk i strzelanin.
Zło mechaniczne
Naturalnie filmy o zombies są przesycone innym paradoksem, odwołującym się jednak bardziej do podświadomości niż klarownego przekazu. Oto, podobnie jak w równie licznych filmach o wampirach, mamy tu zło przekazywane drogą mechaniczną. Być może odpowiedzialni są za nie lekkomyślni lub zbrodniczy naukowcy albo ludzie chcący penetrować kosmos (choć w niektórych filmach tego wątku nie ma), ale przecież nie poszczególni ugryzieni. Ci z obłędem w oczach ścigają kolejnych, ale już jako ślepe narzędzia losu; pozwala to uczynić ze zła coś w rodzaju trafu. Odrywa się ono całkiem od wolnej woli, od indywidualnego wyboru. Czyżby jakiś refleks cywilizacji pozbawionej moralistyki?
Wybór wyraża się tu co najwyżej w mniejszej lub większej determinacji w uciekaniu, a czasem w walce. Rodzą się wprawdzie postawy heroiczne oraz tchórzostwo, ale ci, co przeszli na drugą stronę, nie podlegają już żadnych ocenom. Można ich skądinąd zabijać bezkarnie i mechanicznie. Nie tylko im nie współczujemy, ale brzydzimy się ich; zapominamy, że wcześniej byli ludźmi, elementem naszego świata. Wprawdzie w kilku filmach o zombi (między innymi u Romero) pojawiała się refleksja społeczna: w tej walce można było się także zapędzić zbyt daleko, ulec pokusie zabawy, swoistego odczłowieczenia. Ale z głębią tego odkrycia bym nie przesadzał – morał ten, zważywszy na okoliczności, wręcz nie mógł być bardzo silny. Kto z nas wie, jakim zmianom psychicznym by uległ, oglądając na ulicach własnych, dobrze znanych, obłaskawionych miast bliźnich zmienionych w bestie?
Serial „Walking Dead” powstał dzięki wyobraźni Franka Darabonta, utalentowanego adaptatora dzieł Stephena Kinga, ale także z potrzeby nakręcenia na ten temat serialu ambitniejszego od filmów, które zmieniły się w bezładną krwawą łupaninę. Przełom poprzedniej i obecnej dekady to czas seriali, coraz bardziej skomplikowanych i odwołujących się do uczuć wyższych, choć bazujących na wielkim dorobku filmowej popkultury. Zwłaszcza po sukcesie serialu „Lost” („Zagubionych”) producenci przekonali się, że można opowiadać długo, mnożyć postaci i wątki i nie tracić widowni, i to przy najprzeróżniejszych tematach. Skoro powstało kilka monumentalnych serialowych opowieści o wampirach, musiała też wreszcie powstać opowieść o ludziach próbujących znaleźć dla siebie miejsce w świecie opanowanym przez zombies.
Świat bez Boga, serial bez metafory
W przypadku „Walking Dead” trudno dopatrywać się jakiejś szczególnej, zwłaszcza społecznej metafory, poza może ogólnym przeczuciem czerpanym z większości podobnych filmów, że świat idzie w złym kierunku. Obraz wyludnionych miast, po których błąkają się bez celu wygłodniałe hordy, każe raczej spytać o obecność czy nieobecność w naszym życiu Boga, o czym czasem nawet sami bohaterowie rozmawiają. Ludziom którzy pamiętają, choćby jako masowe doświadczenie popkulturowe, okropności II wojny światowej, musi się to wydawać trochę sztuczne, może nawet lekkomyślne, jako swoista zabawa metafizyką. Dorastają jednak nowe pokolenia, którym świat takiego zbiorowego przeżycia nie zaoferował.
Pozostaje zatem sprawność w programowaniu i plątaniu ludzkich losów. W świecie bez nadziei każdy dylemat: czy odebrać sobie życie, czy mieć dziecko, czy próbować się kochać, brzmi szczególnie dramatycznie. Gdy zaś scenarzyści umieją przy tym zręcznie zarysować postaci i relacje między nimi, muszą wygrać. Nawet jeśli po piątym odcinku drugiej serii (a do niego doszedłem) wkrada się już pewna monotonia.
Instytucje budowane pieczołowicie przez człowieka już się w momencie trwania filmu rozpadły. Twórcy ich nie oskarżają, nie wiadomo, czy dano im szansę, aby mogły sprawdzić się lepiej. Oczywiście mamy sposobność śledzenia swoistego świata w pigułce. Mała grupka szukająca schronienia też musi ustalić między sobą więzi i hierarchie, a ich prowizoryczny przywódca, dawny policjant, przeżywa męki każdego organizatora społecznego życia. Ale twórcy „Walking Dead” nie narzucają nam się ze zbyt natrętnymi metaforami. Choć mamy przeczucie, że wszystko to już gdzieś widzieliśmy, dajemy się uwieść urokowi każdego serialu.
* Tytuł i śródtytuły od redakcji.
** Piotr Zaremba – dziennikarz, historyk, publicysta “Uważam Rze”, członek zespołu portalu wPolityce.pl, autor pierwszego tomu wielotomowej historii USA.
„Kultura Liberalna” nr 202 (47/2012) z 20 listopada 2012 r.