Jarosław Kuisz
Szlachetność i kicz. O „Pokłosiu”
Zacznijmy od sceny najmocniejszej – opowieści o zabijaniu Żydów przez polskich sąsiadów, którą wygłasza Robert Rogalski, aktor ponad dziewięćdziesięcioletni. Robi to w sposób, który całkowicie odkleił się od fabuły. Co więcej, przesłania aktorskie wysiłki sławnych młodszych kolegów, prowokując pytania dziennikarzy. Kim jest ten starszy pan i dlaczego tak znakomicie zagrał tak trudną scenę?
Dziś już wiemy, iż gra okazała się przetworzonym wspomnieniem z czasów drugiej wojny światowej. Ta właśnie scena pozwala rozgryźć porażkę „Pokłosia”, w którym spłaszczenie ambicji przez wymóg „szlachetności” powędrowało ręka w rękę z formalną wtórnością. Przesunięcie dyskusji w rejony pozaartystyczne w żaden sposób nie pozwala uczciwie ocenić ani wyborów reżysera, ani podsuwanego przezeń morału.
O pewnej przypadłości naszych artystów
W 1984 roku Czesław Miłosz zaprezentował swój ostatni naprawdę obrazoburczy tekst. Odczyt pod tytułem „Szlachetność, niestety” został przygotowany dla uczestników konferencji Uniwersytetu Yale. Przynosił ostrą krytykę stanu polskiej kultury z okresu pierwszej „Solidarności” oraz stanu wojennego. Wówczas większość polskich artystów, jak się mogło wydawać, „zdała egzamin” i opowiedziała się przeciwko Złu. Gest Noblisty mógł wydawać się zupełnie niestosowny. Wręcz niesmaczny.
A jednak dla współczesnej polskiej kultury tekst pozostaje jednym z najważniejszych manifestów artystycznych. Oto Miłosz dostrzegł, że nadwiślańscy twórcy ponownie dostosowali się do pozaartystycznych oczekiwań społeczeństwa. W warunkach PRL-u lat 80. oznaczało to akceptację obrazu artysty wysoce pochlebnego w sensie moralnym. Nie tylko znaleźli się „wśród sprawiedliwych”, ale także przestali doznawać – poniekąd zawodowego – uczucia odosobnienia w społeczeństwie. „Taka jednak integracja nie obywa się bez kosztów i, rzec można, sprzeczna jest z samą zasadą nieufności sztuki wobec nowoczesnego społeczeństwa” – ostrzegał poeta.
Trudno wszelako nie ulec tak wielkiej pokusie. To pakt uświęcony pewną tradycją, który od czasu do czasu zawierają z polskim społeczeństwem kolejne pokolenia twórców. Pakt, który co prawda przynosił „upolitycznienie wyobraźni” i zabijał jakikolwiek uniwersalizm dzieł, nie był jednak pozbawiony poważnych korzyści. Działanie z poczuciem moralnej wyższości to niebłaha rzecz. A dziś najważniejsza kwestia, wyłaniająca się zza wywodu Miłosza, dałaby się w uproszczeniu sprowadzić do pytania o to, czy szlachetne intencje naprawdę usprawiedliwiają marne dzieło sztuki.
Film jako pretekst
Dziś „szlachetność” chętnie wyrywają sobie strony sporu o charakterze czysto politycznym. Pretekstem stał się akurat film fabularny. Nie ma znaczenia, czy mowa o dziele artystycznie i intelektualnie trafnym czy nie. Zamiast tego mamy po prostu podejrzanie szybko wypowiadane wyznanie wiary: „za” i „przeciw”. O granicach pomiędzy twórcą, dziełem a odbiorcą nie mówi się nawet w charakterze konwencji dla poprowadzenia rozmowy. One zostały po prostu publicystycznie unicestwione. A przy okazji powracają, znane z dawnych nocnych rozmów, „polskie” pytania. Od: „i co teraz świat o nas powie?” – aż po: „a jak długo będziemy wypierać się naszych win?”.
Oba stanowiska są skażone rozbrajającą wprost próżnością. Z jednej strony zakłada się, że jakiś fantasmagoryczny „świat” w ogóle zamierza się szeroko wypowiadać o premierze polskiego filmu. Niestety, to nie są lata pierwszej „Solidarności” czy rok 1989. Na zainteresowanie trzeba zapracować także filmowym rzemiosłem. Co więcej, wizerunek Polaka–antysemity ma namacalne podstawy w przeszłości – i jeden film wiele tu nie zmieni. To praca rozłożona na wiele pokoleń i, jeśli ktokolwiek miałby się jej podjąć, musiałby to robić z większą samoświadomością swojego wizerunku. Wreszcie trzeba chyba nie obejrzeć „Pokłosia” do samego końca, by wątpić w to, że mimo wszystko Pasikowskiemu chodziło o odwrócenie negatywnego stereotypu. Pojednawczej sceny przy macewach inaczej tłumaczyć nie sposób.
Z drugiej zaś strony hurtowe branie na siebie „win za wszystko”, co zdarzyło się w przeszłości i to już bez oglądania się na fakty, czy odwoływanie się do własnych wzruszeń i łez jako argumentu w dyskusji – budzi poważne zakłopotanie.
To uczucie towarzyszy zresztą oglądaniu niektórych scen z „Pokłosia”. Poczynając od scenariuszowo bezużytecznych epizodów (zaginięcie torby z papierosami) aż po scenę przybicia jednego z braci do drzwi stodoły. Pod ten wizualny gest o olbrzymim znaczeniu w żaden sposób nie został ani intelektualnie, ani emocjonalnie przygotowany grunt przez wcześniejsze sceny. Spada na widzów znikąd. Zdumiewa i pozostawia obojętnym, choć jednego prawicowego publicystę podobno rozbawił.
Ekranowa kserokopiarka
Największym rozczarowaniem „Pokłosia” jest jednak to, iż składa się ono z rozmaitego intelektualno-wizualnych klisz. Pasikowskiemu, autorowi jednego z najważniejszych dzieł kinowych lat 90., jakim są „Psy”* – tym razem zabrakło odwagi. Może dlatego sięgnął do źródeł inspiracji szeroko już dostępnych. Może dlatego w tym, co może uchodzić za intelektualną esencję filmu, składa się z repetycji.
Primo, myślowo podąża za dziełami, które zostały już naprawdę szeroko omówione. Za opiniami, które kilka lat temu zyskały swoich i zwolenników, i przeciwników. Jeśli chodzi o przeszłość, to artysta nie mówi nam niczego, czego byśmy nie wiedzieli z publikacji PAN-u, takich jak „Judenjagd”, czy esejów Jana T. Grossa. Ba, do sporów na tak ważne tematy powraca się dziś niemal rytualnie. Ogólnopolskie tygodniki, licząc na zwiększenie sprzedaży, posługują się nimi bez jakiegokolwiek skrępowania. Epokę śledztw dziennikarskich czy dochodzenia Prawdy o skomplikowanej przeszłości przez czwartą władzę chwilowo mamy za sobą.
Secundo, jeśli chodzi zaś o współczesność, to więcej w fabule dobrze znanych fobii inteligenta wobec tłumu (dowolnego) niż obrazu polskiej wsi, napompowanej dotacjami z UE czy „chwilowo” pracującej en masse poza krajem. To znów klisze jakiejś „chłopo-fobii”. Wiemy, iż w niejednym już obrazie filmowym oświecony człowiek neurotycznie zajmował stanowisko wobec wyobrażonego zjawiska „buntu mas”.
Nad Wisłą, gdzie po drugiej wojnie światowej role społeczne ulegały dramatycznemu odwróceniu, ten arystokratyzm ducha wydaje się cokolwiek nie na miejscu. Niestety, jakkolwiek aktorzy by się nie dwoili i troili, to i tak chłopi w „Pokłosiu” pozostają żoliborskimi inteligentami przebranymi w stroje włościan. Poza Rafałem Rogalskim mało który z aktorów wydaje się dość przekonany do wygłaszanych kwestii. Gdy brakuje właściwego klucza do odczytania przeszłości, groźbą staje się osunięcie w świat tzw. rekonstrukcji historycznych.
Tertio, w zasadzie ukoronowaniem wizualno-intelektualnego szaleństwa repetycji w „Pokłosiu” jest odtworzenie sceny z filmu dokumentalnego Pawła Łozińskiego „Miejsce urodzenia”. Dzieła z… 1992 roku! Oto znów synowie usiłują powstrzymać starego ojca przed opowiadaniem obcej osobie o zbrodniach z przeszłości. Trudno powiedzieć, dlaczego Pasikowski założył, że to, co w filmie dokumentalnym zostało ukazane po raz pierwszy (z udziałem prawdziwych mieszkańców wsi), w filmie fabularnym przyniesie lepszy, mocniejszy efekt. Czy Pasikowski mówi nam o trudnej przeszłości więcej niż poszukiwania, które wraz z widzami dokumentu prowadził dwadzieścia lat temu Henryk Grynberg?
Odpowiedź musi być negatywna. Sama zaś konstatacja, iż „Pokłosie” to fikcja, a „Miejsce urodzenia” to dokument tylko pozornie rozwiązuje problem. Od dawna wiemy, że filmy dokumentalne, siłą rzeczy, zawierają mocne elementy fikcyjności, podlegają prawom montażu, kreowania emocji itd. Ich realizm jest realizmem tylko w cudzysłowie.
Pasikowski skorzystał zatem z ryzyka, które już wzięli na siebie inni. Może dlatego scenariusz okazał się niezbyt udany, twórca miota się pomiędzy konwencjami, a film zawiera sceny po prostu niedorzeczne. Scena, w której aktor uderza się czołem o gałąź, po czym mdleje, to konwencja rodem z komedii niemych czy kreskówek. Rozkręcona początkowo w stylu amerykańskiego thrillera akcja nagle… osiada. „Pokłosie” ma też kilka zakończeń, z których ostatnie – wspomniana scena przy macewach – zostaje doklejone niby pobożne życzenie.
Niestety, wiarygodność przemiany i pojednania ma więcej wspólnego z efektem „Deus ex machina” niż z wcześniejszymi scenami filmu. Warto przypomnieć, iż Eurpidesowski „bóg z maszyny” niespodziewanie rozwiązywał akcję po to, aby sztuka sceniczna nie trwała nazbyt długo.
Niezamierzone skutki roztkliwiania
Nie należy wątpić, że Pasikowski miał szlachetne zamiary. Jednak Milan Kundera dawno temu ostrzegał przed wzruszeniami, które są przesycone dobrymi intencjami do tego stopnia, że obracają się w kicz. Obrońcy filmu wydają się twierdzić, że najważniejszy jest przekaz „Pokłosia”. To jednoczesne przyzwolenie na filmowy landszaft. Z tego przywileju korzystać mogą twórcy dowolnej orientacji politycznej.
„Tam, gdzie przemawia serce, nie wypada, aby rozum zgłaszał wątpliwości. W krainie kiczu panuje dyktatura serca. Ale uczucie, które budzi kicz, musi być takie, aby mogły je podzielać masy” – czytamy w „Nieznośnej lekkości bytu”. – „Dlatego kicz nie może się opierać na sytuacji wyjątkowej, lecz na podstawowych obrazach, które ludzie mają wbite w świadomość…”.
To zaskakujące, iż niektóre obrazy i słowa z dotychczasowych sporów o polski antysemityzm już mamy „wbite w świadomość”. Jednak przetwarzamy je zupełnie niepotrzebnie. Nie potrzeba sięgać do klisz. Oryginalnych historii mamy – niestety – pod dostatkiem, a oglądanie ich oczami współczesnych nie musi być wieńczone naiwnym „happy endem”.
Scena z udziałem Rafała Rogalskiego przekonuje o tym dostatecznie. Kluczem do ożywiania polskiej historii jest niejednoznaczność. Z pewnością kino może jeszcze opowiedzieć (i zapewne opowie) nam coś ważnego o relacjach polsko-żydowskich. Może niebawem ktoś odważy się, by zrobić film o wydarzeniach w Jedwabnem latem 1941 roku i, kto wie, może będzie to dzieło udane.
Film:
„Pokłosie”
reż. Władysław Pasikowski
prod. Polska 2012
—
* Na temat filmów „Psy” oraz „Dług” z perspektywy dwóch dekad III RP, patrz: http://www.eurozine.com/articles/2009-05-06-kuisz-en.html
** dr Jarosław Kuisz, redaktor naczelny „Kultury Liberalnej”.
*** Ilustracje pochodzą z materiałów dystrybutora.
„Kultura Liberalna” nr 205 (50/2012) z 11 grudnia 2012 r.