Piotr Kieżun

Monsieur Normal idzie na wojnę

„Mówię wszystkim moim braciom: pustynia jest zazdrosna! / Wzywam Boga na Wysokościach, by złączył mój lud w jedności”, śpiewa Tinariwen, chyba najbardziej dziś znany na świecie tuareski zespół, grający bluesa pustyni. Niestety, Bóg nie jest dla Tuaregów zbyt łaskawy. Od lat ten berberyjski lud bezskutecznie walczy o utworzenie na północy Mali swojego własnego państwa pod nazwą Azawad. „Wolni ludzie”, jak sami o sobie mówią Tuaregowie, są dumni, niezależni i świadomi swojej kulturowej odrębności (dla przykładu, to jedyni muzułmanie, wśród których to mężczyźni, a nie kobiety muszą zasłaniać twarz). I to od nich zaczęła się cała jatka, która podzieliła Mali na pół i ostatecznie spowodowała francuską interwencję w tym kraju.

Kto się bije w Mali?

Dlaczego akurat Francuzi? Odpowiedź jest prosta. Wynika to z kolonialnej przeszłości Francji, która do roku 1960, nazywanego niekiedy „rokiem Afryki”, posiadała niemal całą Zachodnią część tego kontynentu. Władza przeszła w ręce Afrykańczyków, jednak francuskie wpływy zostały, a w niektórych przypadkach – także francuskie wojska, jak w Czadzie, w którym ze zmiennymi kolejami losu trójkolorowi stacjonowali przez 45 lat. Zresztą często sami szefowie afrykańskich państw – biednych, niestabilnych i rozrywanych wewnętrznymi konfliktami – wzywali Francuzów na pomoc. Jeszcze całkiem niedawno o siłowe wsparcie przeciwko rebeliantom prosił François Hollande’a jego imiennik François Bozizé, prezydent Republiki Środkowej Afryki. Francuska głowa państwa odmówiła. Dlaczego więc Francja zdecydowała się wkroczyć do Mali?

Tym razem, w przeciwieństwie do Libii, na pewno nie chodziło o ropę. Mali jest jednym z najbiedniejszych państw świata i jeśli w ogóle coś produkuje, to raczej bawełnę i dobrych muzyków. Gra idzie tu jednak o wyższa stawkę. Wojnę domową, która trawi ten subsaharyjski kraj od początku 2012 roku, wywołał Narodowy Ruch Wyzwolenia Azawadu (MNLA), tuareska organizacja polityczna o raczej laickim charakterze (jeśli można tak mówić o religijnych z gruntu Tuaregach). Jej głównym celem jest ustanowienie niezależnego państwa w północnym Mali. Polityczna mapa nieco się jednak komplikuje, ponieważ czynnych militarnie organizacji jest znacznie więcej. Obok MNLA na północy kraju działają także Obrońcy Wiary, a więc tuarescy islamiści oraz Ruch na Rzecz Jedności i Dżihadu w Afryce Zachodniej (MOJWA), który w pewnym momencie odłączył się od ostatniej, obecnie najbardziej wpływowej i aktywnej grupy – Al-Kaidy Islamskiego Maghrebu (AQMI).

To ostatnie brzmi już znajomo. To właśnie połączone siły dżihadystów zarządzają obecnie terenami na północy Mali, na których wprowadziły w zeszłym roku surowe zasady szariatu. AQMI ma zresztą swoich żołnierzy w całej północnej Afryce od Senegalu po Niger i jest uzbrojone lepiej, niż spodziewali się tego Francuzi. Po pierwsze duża część islamistów szkoliła się w Libii i była na usługach Kaddafiego. Gdy dyktator upadł, jego najemnicy zasilili szeregi Al-Kaidy, wywożąc tony uzbrojenia. Po drugie, islamiści żyją głównie z okupów oraz przemytu nielegalnych imigrantów, narkotyków i… broni. Nabojów więc pewnie nie zabraknie.

Na afgańską modłę

Wszystko to przypomina nieco Afganistan. I choć należy uważać z analogiami, można ich trochę znaleźć: powiązania rebeliantów z Al-Kaidą, zaprawieni w długoletnich bojach, w tym przypadku tuarescy, partyzanci, a także bardzo ciężkie do kontrolowania pustynne malijsko-algierskie pogranicze, które pod względem dostępności przypomina górzystą granicę afgańsko-pakistańską. I wreszcie terroryzm. Z AQMI kojarzony jest słynny zamach w Tuluzie na uczniów żydowskiej szkoły. Nic więc dziwnego, że w momencie gdy islamiści ruszyli z północy na południe, wizja rozlania się na pół Maghrebu islamskiego państwa prawa à la afghane zmusiła do działania nie tylko ościenne kraje, ale i Francję. Przy takim scenariuszu w grę zaczyna wchodzić także czynnik ekonomiczny. W Mali być może inwestycje nadsekwańskich koncernów nie są tak rozległe, ale na przykład w Maroku już co druga zagraniczna firma jest francuska.

Czy będziemy mieli do czynienia ze scenariuszem podobnym do afgańskiego? Wojna na pewno nie skończy się szybko, pomimo francuskiej przewagi militarnej. Dużo zależy od Algierii, którą Hilary Clinton określiła jako „klucz do rozwiązania problemu”. Na razie prezydent Buteflika zamknął granicę malijsko-algierską oraz  pozwolił francuskim wojskom na przelot nad terytorium kraju, jednak Algieria jest ostrożna i z dystansem podchodzi do militarnej operacji. Buteflika wolałby powrót do dyplomatycznych negocjacji z rebeliantami.

Na Hollandzie i Francuzach nie zostawia też suchej nitki tutejsza prasa. Cytowany przez „Le Figaro” algierski dziennik „Liberté” dosadnie podsumował obecną sytuację: „Francuska interwencja militarna w Mali została ochrzczona kryptonimem Serwal. Dla tych, którzy nie wiedzą, serwal to niewielki afrykański drapieżny kot, który zaznaczając swoje terytorium ma w zwyczaju oddawać mocz trzydzieści razy na godzinę. Francja w podobny sposób zdecydowała się uniemożliwić wykonanie oenzetowskich rezolucji po to, by pójść na wojnę przeciwko terroryzmowi w Sahelu. Tak jak serwal nie ustrzegła się zewnętrznej pokusie powrotu na swoje zastrzeżone terytorium, żeby pokazać całemu światu, że tylko ona zna najlepiej interesy Malijczyków. Jej dawnych poddanych.”

Więcej Afryki, mniej Francji

Pomimo tych afrykańskich uszczypliwości przedsięwzięcie francuskiego rządu cieszy się dość szerokim poparciem. Nad Sekwaną interwencję w Mali za uzasadnioną i potrzebną uważa 75 proc. Francuzów (sondaż BVA dla „Le Parisien”). Hollande’a i jego socjalistyczny rząd poparła też niemal cała francuska klasa polityczna, nie mówiąc o zagranicznych sojusznikach. Zdecydowane wsparcie dla Francji zadeklarowała Wielka Brytania i Stany Zjednoczone. Te ostatnie nie przewidują jednak wysyłania do Mali swych wojsk. Może to i dobrze, gdyż mało kto jest tak znienawidzony w Północnej Afryce jak Amerykanie. Francuzi mają też poparcie ONZ oraz samych Afrykańczyków. Większość państw na południe od Mali wysłało tam swoje wojsko.

Pozostają oczywiście obawy. Łatwo jest bowiem wojnę wywołać, łatwo ją też w gruncie rzeczy prowadzić. Znacznie trudniej jest ją zakończyć, a prawdziwym majstersztykiem jest wiedzieć, co będzie jej wynikiem. Francja powinna wystrzegać się wszelkich działań, które mogłyby wzbudzić podejrzenia, że dąży do odbudowania quasi-kolonialnej Françafrique. Dlatego niezwykle istotne jest angażowanie afrykańskich, a w szczególności malijskich sojuszników, bardzo czułych na punkcie swojego honoru. Słynny muzyk z Wybrzeża Kości Słoniowej, Tiken Jah Fakony już skarżył się w wywiadzie dla burkińskiej prasy. „To zawstydzające – mówił – że w przypadku konfliktu, cały świat wzywa na pomoc Francję” (cytat za „Le Monde”).

I jak zwykle szkoda tylko zwykłych cywilów, którzy najbardziej cierpią w przypadku zbrojnych starć. Z północnego Mali już uciekło do ościennych krajów około 200 tysięcy osób. Dzieje się to w tym samym okresie, w którym jeszcze rok temu, w styczniu 2012 roku, odbywał się niedaleko Timbuktu słynny na cały świat Festival au Désert. Śpiewał na nim Bono z U2, zachodnioafrykańskie bluesowo-rockowe i folkowe zespoły i Tinariwen. Obecnie impreza odbywa się „na uchodźctwie” w Mauretanii. Miejmy jednak nadzieję, że szybko wróci na malisjką pustynię.

[yt]TSTWRC6QD4Q[/yt]

* Piotr Kieżun, szef działu „Czytając” w „Kulturze Liberalnej”, pracuje w Instytucie Książki.

„Kultura Liberalna” nr 210 (3/2013) z 15 stycznia 2013 r.