Jacek Wakar
Bezwstydnica
Rękami i nogami podpisuję się pod stwierdzeniem, że nie można żyć wyłącznie tak zwaną kulturą wysoką. Czasem Bolano, bo „2666” jest jak otwarta księga, ale czasem krwisty kryminał. Czasem wycieczki w stronę popu kończą się masakrą, jak w przypadku niejakiego Greya (przeczytałem tom pierwszy, tak sobie wyobrażam najgorszej klasy harlequiny), ale zazwyczaj potwierdzają tezę, że podział na wysokie i niskie w naszych czasach coraz mniej ma sensu. Mój ukochany Tom Waits na przykład – poeta, muzyk, bard – do jakiej kategorii należy? W ostatnich dniach zelektryzowała świat wiadomość o tym, że 11 marca tego roku po ponad dekadzie milczenia z nową płytą powróci David Bowie. Już dzisiaj w ciemno obstawiam, że będzie to jedno z największych wydarzeń w kulturze w tym roku. W całej kulturze, a nie tylko w popie.
Bywa jednak, że warto skosztować czegoś, co nie jest niczym innym, jak tylko przyjemnością. Pozbawioną ambicji zabawą. Grzeszną igraszką, powiedzielibyśmy. Niegdyś w tej dziedzinie sytuowano Quentina Tarantino, przecież nie bez przyczyny jeden ze swoich najważniejszych filmów nazwał „Pulp Fiction”. Ukuto nawet termin „pierwszorzędna literatura drugorzędna” i można odnosić go z powodzeniem do innych dziedzin. Rzecz jasna, ów podział często okazywał się nieścisły, bo jak klasyfikować Raymonda Chandlera? Wszyscy wiedzą, że autor „Żegnaj, laleczko” to nie tylko mistrz czarnego kryminału, ale po prostu wielki pisarz, prawdziwy egzystencjalista. Tyle że upodobał sobie właśnie ten literacki gatunek. Cała różnica.
Swoisty awans z mistrza konwencji westernowo-apokaliptycznej do rangi uniwersalisty zaliczył także Cormac McCarthy. Pisarz to znakomity, choć być może odrobinę przeceniany. Uwielbiam jego „Krwawy południk”, ale najbardziej lubię, gdy schodzi z koturnowego tonu i zabarwia makabrę groteskowym ornamentem, jak choćby w znakomitej powieści „To nie jest kraj dla starych ludzi”, genialnie przełożonej na ekran przez braci Coen.
Piszę o tym, choć Gaja Grzegorzewska bynajmniej nie jest polską wersją McCarthy’ego ani Chandlera, tego rodzaju porównania nie przyszłyby jej do głowy. Przeczytałem jej kryminalną powieść „Grób” (wyd. EMG 2012) z całą świadomością, że obcuję z dobrze wykonanym produktem, nienagannie skrojoną literaturą nawet nie drugo-, a trzeciorzędną, ale w najmniejszym stopniu nie odebrało mi to frajdy. „Grób” czyta się z zapartym tchem, jak na rasowy kryminał przystało. I ma on bohaterkę, jakiej nie było od lat w polskiej literaturze tego gatunku. Tak bardzo z krwi i kości, że chyba bardziej się nie da. No i bardzo niegrzeczną.
Julię Dobrowolską opisuje się jako zabójczą piękność z blizną i już w tych określeniach zawarty jest pastisz. Grzegorzewska kończyła filmoznawstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim, pracę magisterską poświęciła serialowi „Seks w wielkim mieście”. Mówi, że fascynuje ją kicz, że odnajduje w nim klucz do współczesności, że z upodobaniem zadaje sobie tandetne filmy i lektury. Na swoje podobieństwo szkicuje też postać swojej „detektywki” (tak Dobrowolska jest nazywana w książce) – trochę komiksowo, ale w sposób, który uniemożliwia czytelnikowi zdystansowanie się od jej przygód. Uważna lektura przynosi też wiele satysfakcji wielbicielom konwencji noir, bo Grzegorzewska raz po raz wypuszcza sygnały, jakich to jej mistrzów ma w małym palcu. Zdradziła wcześniej w jednym z wywiadów, że jej pisanie wzięło się na początku z maniakalnego czytania wszystkiego, co wpadło jej w ręce. Nieprzypadkowo zatem w podrzędnym barze Julia zamawia wódkę z colą light, bo gimleta raczej jej tam nie przygotują. Co to za drink ten gimlet? Zainteresowani wiedzą, pozostałych odsyłam do „Długiego pożegnania” Chandlera.
„Grób” sprawił, że rzucę się na poszukiwania trzech poprzednich książek Grzegorzewskiej, licząc, że wcześniej też była w podobnej formie. Pisarka ma ledwie 32 lata i pisze w stylu właściwym dla swojego pokolenia, niczego nie udając. Ma wyczucie języka i słuch na to, czym żyje ulica. Dawno nie czytałem polskiej powieści, w której z takim wyrachowaniem używałoby niemal wszystkich dostępnych polszczyźnie wulgaryzmów i na dodatek miałoby to sens. A to przypadek „Grobu” Grzegorzewskiej.
I wreszcie – młoda autorka mówi, że za żadne skarby świata nie wyprowadziłaby się ze swojego Krakowa, bo uwielbia nawet jego wady i uciążliwości. Tymczasem daje w swej książce obraz Krakowa brutalnego i odpychającego. Jakoś nie przypominam sobie podobnego we współczesnej polskiej prozie, przynajmniej tej popularnej. I robi to bezwstydnie, bez mrugnięcia okiem. Tak mogą chyba tylko ci, którzy krakowski smog wyssali z mlekiem matki.
* Jacek Wakar, szef działu Publicystyki Kulturalnej w Programie Drugim Polskiego Radia.
„Kultura Liberalna” nr 210 (3/2013) z 15 stycznia 2013 r.