Szanowni Państwo,
W poniedziałek 21 stycznia Barack Obama został publicznie zaprzysiężony na drugą kadencję prezydencką, przechodząc tym samym do historii jako pierwszy prezydent, który choć urząd sprawował tylko dwie kadencje, został zaprzysiężony aż… cztery razy. Cztery lata temu recytujący przysięgę przewodniczący Sądu Najwyższego John Roberts pomylił się, a Obama powtórzył tekst przysięgi z błędem, dlatego złożył ją raz jeszcze następnego dnia. W tym roku wyznaczony przez konstytucję na 20 stycznia początek kadencji przypadł na niedzielę, kiedy to większość instytucji państwowych jest zamknięta – dlatego publiczne uroczystości związane z zaprzysiężeniem przeniesiono na najbliższy dzień powszedni.
Czym jednak poza liczbą złożonych prezydenckich ślubowań zapisze się w historii Barack Obama? Jakie najważniejsze wyzwania stoją przed nowym-starym prezydentem i jakie fakty z jego prezydentury będziemy pamiętać po latach?
Były minister spraw zagranicznych profesor Adam Daniel Rotfeld analizuje możliwe kierunki rozwoju amerykańskiej polityki zagranicznej. „Można przewidywać – pisze Rotfeld – że w sprawach międzynarodowych pragmatyzm będzie brał górę nad ideologią, a interesy nad wartościami”. To zmiany wynikające tylko częściowo z wizji prezydenta, częściowo zaś z ograniczeń zewnętrznych. Jak twierdzi Rotfeld, Stany Zjednoczone „są nadal postrzegane jako potęga, ale coraz bardziej osłabiona”.
Dyrektor polskiego oddziału German Marshall Fund Andrew Michta twierdzi z kolei, że historia zapamięta Obamę przede wszystkim jako prezydenta, który przeniósł ciężar amerykańskiej polityki zagranicznej do Azji Południowo-Wschodniej. Czy to dobra decyzja? Zdaniem Michty nie, jeśli miałaby oznaczać rozluźnienie więzi z Europą, a także pozostawienie własnemu losowi państw Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu.
Dziennikarka i była korespondentka TVP w USA Dorota Warakomska uważa, że przed prezydentem stoją trzy kategorie problemów: „najpoważniejsze”, czyli dogadanie się z Partią Republikańską i uchwalenie budżetu; „niecierpiące zwłoki”, takie jak reforma polityki imigracyjnej, oraz „najtrudniejsze”, np. uregulowanie dostępu do broni. Zdaniem dziennikarki „dla powodzenia prezydenta Obamy kluczowe będzie kilka pierwszych miesięcy”.
Temat Tygodnia zamyka komentarz profesora socjologii na nowojorskiej New School for Social Research, Jeffreya Goldfarba, pisany na gorąco, tuż po uroczystości zaprzysiężenia i wygłoszeniu mowy inauguracyjnej. Goldfarb choć krytykuje niektóre działania Obamy, pozostaje jego zwolennikiem i jest przekonany, że 44. prezydent USA już zmienił oblicze kraju. „Obama uczynił z motta zamieszczonego na amerykańskiej pieczęci państwowej, E pluribus unum, «z wielości jedność», fundamentalne zobowiązanie na rzecz uszanowania różnorodności naszego pochodzenia, naszych religijnych, ideowych, rasowych oraz etnicznych tożsamości”.
Zapraszamy do lektury!
Łukasz Pawłowski
1. ADAM DANIEL ROTFELD: Zmiana po zmianie?
2. ANDREW MICHTA: Zwrot w kierunku Azji, stracona szansa w Afryce
3. DOROTA WARAKOMSKA: Zegar już tyka
4. JEFFREY GOLDFARB: Barack Obama: Równość, różnorodność i przemiana Ameryki
Adam Daniel Rotfeld
Zmiana po zmianie?
Obietnice składane przed wyborem na pierwszą kadencję prezydenci Stanów Zjednoczonych z reguły realizują po ponownym wyborze. Są wtedy mniej wrażliwi na wyniki sondaży, które sygnalizują spadek poparcia. Zdolni są do podejmowania decyzji niepopularnych, ale koniecznych.
Rozczarowania z reguły są funkcją nadmiernych oczekiwań.
Oczekiwania związane z pierwszym wyborem Obamy w 2008 roku były ogromne – zwłaszcza w Europie. Nie dziwi zatem, że pod adresem nowo wybranego prezydenta Stanów Zjednoczonych formułowane są krytyczne opinie, których istota sprowadza się do tego, że nie dotrzymał złożonych obietnic, chociaż na świecie miał ogromny kredyt zaufania. Wyrazem tych nadziei była – podjęta po wyborze Obamy na pierwszą kadencję – decyzja Norweskiego Komitetu Pokojowej Nagrody Nobla o przyznaniu mu tego wysokiego wyróżnienia, jakkolwiek laureat nie miał w tym czasie jeszcze żadnych dokonań, które uzasadniałyby ten werdykt.
Po pierwsze jednak, o wyborze prezydenta każdego kraju – w tym również Stanów Zjednoczonych – przesądza poparcie jego obywateli, a nie opinii publicznej w świecie, nawet jeśli wyrazicielem tej opinii jest Norweski Komitet Pokojowej Nagrody Nobla. Po drugie, dorobek prezydenta Obamy po pierwszych czterech latach – wbrew różnym głosom krytycznym – nie jest mały: reforma służby zdrowia i obowiązkowe ubezpieczenia zdrowotne. Nie udało się to przecież jego demokratycznym poprzednikom – w tym prezydentowi Clintonowi – chociaż w swoich programach zapowiadali taką zmianę. Inne dokonania to między innymi: wyprowadzenie wojsk amerykańskich z Iraku; zapoczątkowanie długofalowego procesu redukcji arsenału jądrowego i zmniejszania wydatków wojskowych; nowa polityka energetyczna oparta na własnych zasobach, której efektem jest uniezależnienie od importu surowców energetycznych; fundamentalna zmiana strategii polityki zagranicznej i bezpieczeństwa; zmniejszenie roli czynnika wojskowego i użycia siły oraz zwiększenie pozawojskowych sposobów oddziaływania na międzynarodowe środowisko bezpieczeństwa. Lista osiągnięć administracji Obamy w czasie pierwszej kadencji jest znacznie dłuższa, zwłaszcza w sferze polityki zewnętrznej.
Jednak o ocenie prezydenta Stanów Zjednoczonych – dotyczy to w istocie przywódców wszystkich państw – stanowi przede wszystkim to, co dzieje się wewnątrz kraju, a zwłaszcza stan gospodarki. Kluczowe znaczenie w ocenie pierwszej kadencji miało to, że przejęte w spadku po rządach George’a W. Busha ogromne zadłużenie kraju nie zmniejszyło się, lecz zwiększyło. Co się tyczy świata zewnętrznego, to przyjęcie nowej strategii zorientowanej na Azję i Ocean Spokojny przyspieszyło procesy rozluźniania więzi transatlantyckich.
Ani światowy żandarm, ani samotny szeryf
Stany Zjednoczone są dziś postrzegane w świecie jako mocarstwo mniej agresywne niż za prezydentury Busha, ale też słabsze w relacjach z innymi „wschodzącymi” mocarstwami – Chinami, Rosją, Indiami, Brazylią.
Ameryka Obamy nie pretenduje do roli światowego żandarma. Uwalnia się stopniowo od zaangażowania wojskowego w Afganistanie i nie podejmuje nowych interwencji zbrojnych w różnych regionach i lokalnych konfliktach w Azji i Afryce (Syria, Mali), jakkolwiek można odnieść wrażenie, że społeczność międzynarodowa oczekiwałaby takiego zaangażowania.
Filozofia polityczna administracji Obamy, zarysowana w pierwszej kadencji, będzie zapewne kontynuowana również w najbliższych czterech latach, do 2016 roku. Co to oznacza w praktyce?
Można przewidywać, że w sprawach międzynarodowych w polityce amerykańskiej pragmatyzm będzie brał górę nad ideologią; interesy nad wartościami; multilateralizm nad unilateralizmem, czyli polityką „samotnego szeryfa”; instrumenty oddziaływania politycznego, gospodarczego i dyplomatycznego nad uciekaniem się do użycia siły. Odwoływanie się do instrumentów czysto wojskowych będzie zastrzeżone do sytuacji, które – w ocenie prezydenta – stanowić mogą bezpośrednie zagrożenie dla bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych.
Najbliższe cztery lata będą złożone i trudne głównie ze względu na głęboki kryzys gospodarczy, bezprecedensowe zadłużenie wewnętrzne i zewnętrzne oraz przyspieszone zmiany w międzynarodowym środowisku bezpieczeństwa. To one określają miejsce i pozycję Stanów Zjednoczonych w świecie. Najpoważniejsze wyzwania w sferze bezpieczeństwa międzynarodowego dotyczą zapobieżenia konfliktowi zbrojnemu w Zatoce Perskiej, wypracowania modus vivendi na Bliskim Wschodzie i na Półwyspie Koreańskim oraz stawienie czoła konsekwencjom „afganizacji” Afganistanu – po wycofaniu z tego kraju żołnierzy amerykańskich i sił sprzymierzonych, które może stworzyć warunki do przechwycenia władzy przez ekstremalne siły wojujących islamistów. Oznaczałoby to destabilizację całego regionu – włącznie ze zmianami wewnętrznymi w Pakistanie, który jest regionalnym mocarstwem jądrowym i pozostaje w permanentnym konflikcie z potężnymi Indiami – również posiadającymi broń jądrową.
Prawdziwy „reset” stosunków z Rosją?
Prezydent Obama w najbliższym czasie powróci do realizacji swego programu bezpieczeństwa nuklearnego, którego istotę przedstawił w 2009 roku w Pradze. Dylemat, przed którym stoi administracja amerykańska w tej sprawie, sprowadza się do tego, jak zapoczątkować stopniowe uwalnianie świata od broni jądrowej (choćby w perspektywie 40, 50 lat) bez narażania bezpieczeństwa własnego i sojuszników. Odpowiedzią było przyjęte na szczycie NATO w Chicago (maj 2012) Porozumienie o Odstraszaniu i Polityce Obronnej (DDPR – Deterrence and Defence Posture Review). Żaden globalny projekt w sferze bezpieczeństwa nuklearnego w świecie nie może być urzeczywistniony bez współpracy z innymi państwami, a w szczególności tymi, które dysponują największym – obok USA – arsenałem broni jądrowej. W tym przypadku głównym partnerem USA jest Rosja. Niestety proklamowana w 2009 roku przez Hillary Clinton polityka odnowy stosunków z Rosją („reset”) napotkała w Moskwie na opór, który pozostaje w luźnym związku z materią ograniczania zbrojeń jądrowych.
Ze względu na politykę wewnętrzną Rosja obrała antyamerykański kurs, którego retoryka przypomina czasy konfrontacji i napięcia między ZSRR a USA w latach zimnej wojny. Pretekstem była „ustawa Magnickiego”. Akt ten oznacza zakaz wjazdu do Stanów Zjednoczonych ograniczonej grupy rosyjskich urzędników – prokuratorów, śledczych, personelu więziennego – tych wszystkich, którzy ponoszą odpowiedzialność za śmierć w więzieniu prawnika o tym nazwisku, ujawniającego korupcyjną mafię. Przyjęte w odpowiedzi przez Rosyjską Dumę ustawy i towarzysząca im kampania propagandowa doprowadziły do najpoważniejszego ochłodzenia relacji ze Stanami Zjednoczonymi – bez precedensu od czasu upadku ZSRR. W propagandowym zgiełku sprawy kontroli zbrojeń zeszły na plan dalszy.
Jednak dla obu mocarstw problemem kluczowym jest i pozostanie uzgodnienie formuły w sprawie obrony przeciwrakietowej. Jej wypracowanie stanowiłoby zapewne nową podstawę współpracy w sferze bezpieczeństwa globalnego.
Relacje rosyjsko-amerykańskie ilustrują szerszy problem, a mianowicie – Stany Zjednoczone są nadal postrzegane jako potęga, ale coraz bardziej osłabiona. Mocarstwo potężne i niezbędne, ale nie omnipotentne. Skłania to nowych wielkich graczy na scenie światowej do demonstrowania postawy asertywnej oraz ograniczania pola i swobody manewru Stanów Zjednoczonych. Tę nową dla USA sytuację sygnalizował w wydanej w roku 2012 książce Charles Kupchan („No One’s World: The West, The Rising Rest, and The Coming Global Turn”). Inną godną odnotowania publikacją, której wnioski adresowane są do nowej administracji Obamy, jest esej Zbigniewa Brzezińskiego „Strategic Vision. America and The Crisis of Global Power”(2012). Poważnych strategicznych przemyśleń pojawiło się znacznie więcej. Na szczególną uwagę zasługuje raport Narodowej Rady Wywiadu USA „Global Trends 2030: Alternative Worlds” (grudzień 2012). Autorzy tej publikacji sygnalizują potrzebę pilnego uwzględnienia przez administrację Obamy tego, w jaki sposób inne mocarstwa mogą reagować na zmienioną i coraz słabszą pozycję USA i ich samoograniczanie się w odpowiedzi na nowe ryzyka i zagrożenia.
Rola Chin zwiększa się szybciej, niż przewidywano; z kolei wpływ Rosji na bieg światowych wypadków zmniejsza się. O pozycji obu tych mocarstw w świecie stanowi ich rozwój wewnętrzny, a nie układ sił i polityczno-wojskowa równowaga, jak to miało miejsce w przeszłości. Dotyczy to również pozycji Stanów Zjednoczonych w świecie. Można odnieść wrażenie, że politycy coraz częściej mają świadomość radykalnego przyspieszenia zmian, ale nie są zdolni do wyciągania wniosków z tej sytuacji w praktyce.
W drugiej kadencji prezydenta Obamy strategia będzie opierać się na tych elementach, które zapewniają stabilność i zmniejszają ryzyko. Będzie to strategia bez wielkiej wizji. W większej mierze strategia ciągłości niż zmiany.
* Adam Daniel Rotfeld, były minister spraw zagranicznych, profesor nauk humanistycznych, pracuje na Wydziale „Artes Liberales” Uniwersytetu Warszawskiego.
***
Zwrot w kierunku Azji, stracona szansa w Afryce
Z Andrew Michtą, politologiem i dyrektorem warszawskiego biura German Marshall Fund, o polityce zagranicznej prezydenta Baracka Obamy rozmawia Łukasz Pawłowski
Łukasz Pawłowski: Jakie zasadnicze założenia leżą dziś u podstaw amerykańskiej polityki zagranicznej? Jak zmieniły się one w ciągu ostatniej dekady?
Andrew Michta: W amerykańskiej polityce zagranicznej – wbrew temu, co często powiadają dziennikarze – zawsze więcej jest ciągłości niż zmian. Dwa czynniki, które odgrywają fundamentalną rolę w jej kształtowaniu, to plany samego prezydenta, z jednej strony, oraz ograniczenia wynikające z decyzji podjętych przez jego poprzednika, z drugiej.
O „spadku” odziedziczonym po prezydenturze George’a Busha powiedziano już wiele – to przede wszystkim amerykańskie zaangażowanie militarne w Afganistanie i Iraku. Pomówmy więc o planach tego prezydenta.
Od początku objęcia władzy Obama podkreślał konieczność dokonania „zwrotu” w kierunku Azji Południowo-Wschodniej. Dziś prezydencka administracja nie używa już tego terminu, a zamiast niego mówi się o „strategicznym równoważeniu” amerykańskiej polityki zagranicznej. Cel ten jest jak do tej pory realizowany przez różnego rodzaju wysiłki dyplomatyczne, m.in. liczne wizyty w regionie sekretarz stanu Hillary Clinton oraz sekretarza obrony Leo Pannetty. Wciąż nie znamy jednak jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, czy chodzi wyłącznie o ograniczenie rosnących wpływów Chin czy o budowanie struktur międzynarodowych w regionie. Ten rejon świata – w odróżnieniu od chociażby Europy – wciąż opiera się na tradycyjnym podziale wpływów pomiędzy poszczególnymi państwami. Nie ma tam instytucji takich jak NATO czy Unia Europejska, które na Starym Kontynencie w znacznym stopniu regulują relacje międzypaństwowe. Obie interpretacje są więc dopuszczalne.
Która z nich wydaje się panu trafniejsza?
Administracja prezydencka zaprzecza, by zwrot w kierunku Azji był wymierzony w Chiny, ale moim zdaniem, kiedy ludzie mówią, że jakieś działanie nie ma nic wspólnego z polityką Chin, to zawsze ma z nią coś wspólnego. Trudno się zresztą dziwić. Chiny to dynamicznie rozwijający się kraj, o coraz większej świadomości własnych interesów i rosnącej sile nacisku na arenie międzynarodowej. To, co obserwujemy obecnie, to walka o strefy wpływów na Pacyfiku. Chińczycy próbują wypchnąć Amerykanów z tego obszaru, a my staramy się udowodnić, że do tego nie dojdzie.
Czy jednak Chińczycy naprawdę są w stanie poważnie zagrozić amerykańskim wpływom? Mimo że od lat kraj rozwija się bardzo szybko, wciąż wydaje na zbrojenia ponad 10 razy mniej niż Amerykanie! USA przeznacza tylko na badania i rozwój zbrojeń więcej niż Chińczycy na całą armię.
Chiny przez jeszcze długi czas nie będą w stanie militarnie zagrozić Stanom Zjednoczonym. Jednak ze względu na coraz szybszy przepływ wiedzy i technologii, sprawnie nadrabiają zaległości. W czasach zimnej wojny Sowieci musieli sporo się natrudzić, by wykraść amerykańskie technologie wojskowe. Dziś jest to o wiele łatwiejsze, tym bardziej że tak wielka część amerykańskiej produkcji została przeniesiona do Azji. Może więc konieczne jest odgórne ograniczenie przepływu przynajmniej niektórych technologii? Jeśli jednak nasza polityka wobec Chin będzie zbyt ostra, na pewno spotka się ze zdecydowaną odpowiedzią.
A gdzie się podziała wiara w możliwość pokojowej współpracy, na której zyskiwać miały obie strony? Co stało się z koncepcją G2, tandemu amerykańsko-chińskiego, w którym Amerykanie dostarczają pomysłów i technologii, Chińczycy zaś odpowiadają za ich wykonanie, a swoje rosnące nadwyżki finansowe lokują w dolarze i amerykańskich instytucjach finansowych?
Ja w taką symbiozę nie wierzę. Model chińskiej gospodarki będzie się w najbliższych latach zmieniał. Chiny mają większe ambicje niż jedynie odgrywanie roli „warsztatu świata”, co bez wątpienia będzie prowadzić do napięć i konfliktów. Zwrot w kierunku Azji nie wynika zresztą wyłącznie z działań Waszyngtonu i Pekinu. To również rezultat sygnałów, jakie otrzymujemy z regionu od takich krajów, jak Wietnam, Filipiny, Tajlandia i przede wszystkim Japonia. Problemy, z jakimi boryka się ten obszar, są naprawdę poważne, ponieważ do rywalizacji politycznej, wynikającej z rosnącej dynamicznie potęgi Chin, dochodzą również spory terytorialne. Istnieje poważne zagrożenie, że sytuacja wymknie się spod kontroli. Zwrot w kierunku Dalekiego Wschodu to zatem jeden z najważniejszych elementów współczesnej amerykańskiej dyplomacji.
Czy całkowicie zdominuje drugą kadencję prezydenta?
Byłby to błąd, gdyby tak się stało. Jestem przeciwny tak dramatycznemu zwrotowi w kierunku Azji, nie tylko dlatego, że zaburza tradycyjną równowagę amerykańskiej polityki zagranicznej pomiędzy obszarem atlantyckim i pacyficznym…
* Andrew Michta, politolog, dyrektor warszawskiego oddziału German Marshall Fund of the United States, profesor stosunków międzynarodowych w Rhodes College w Memphis, Tennessee. Jest autorem kilku książek, z których najnowsza to „The Limits of Alliance: The United States, NATO and the EU in North and Central Europe”.
** Łukasz Pawłowski, sekretarz redakcji „Kultury Liberalnej”, doktorant w Instytucie Socjologii UW. Pisze o polityce amerykańskiej i brytyjskiej.
***
Dorota Warakomska
Zegar już tyka
W Waszyngtonie nie spodziewano się rekordowych tłumów na oficjalnej inauguracji drugiej kadencji Baracka Obamy. Nie tylko dlatego, że ceremonia po raz pierwszy była transmitowana w telefonach komórkowych dzięki specjalnej mobilnej aplikacji. Po prostu posmak nowości, wrażenie świeżości i ogromne oczekiwania na zmiany sprzed czterech lat zostały zastąpione rutyną dnia codziennego i doświadczeniami (czytaj: rozczarowaniami) minionej kadencji. Zawsze przy ponownym wyborze po obydwu stronach emocje opadają i przychodzi zwykłe wypalenie. Prezydenci, którym dane było to sprawdzić, wiedzą, że druga kadencja jest bardziej realna i o wiele trudniejsza. Tak też będzie w przypadku Baracka Obamy. Jak uczy historia, szczęśliwcy wybrani ponownie na najwyższy urząd drugą szansę przeważnie tracili. Sztab Obamy wyciągnął lekcję z niepowodzeń poprzedników – wszyscy w Białym Domu wiedzą, że muszą jak ognia unikać skandali, zarówno tych politycznych, jak i obyczajowych. Czas na wypełnienie zobowiązań i obietnic oraz załatwienie najpilniejszych spraw.
Łatwo nie będzie. Najpoważniejsze wyzwanie to budżet i dogadanie się z Republikanami. Nie cierpiące zwłoki – kompleksowa polityka imigracyjna. I najtrudniejsze – zaostrzenie dostępu do broni. Wiadomo, że Republikanie są skłonni negocjować w sprawie polityki imigracyjnej. Jakiekolwiek rozmowy uzależniają jednak od porozumienia w sprawie wydatków budżetowych. O zaostrzeniu przepisów dotyczących posiadania broni nie chcą nawet słyszeć. Co więcej, nawet niektórzy demokratyczni senatorowie zapowiedzieli, że będą głosować przeciwko propozycji Obamy. A co gorsza, spora część społeczeństwa też nie jest zachwycona, bowiem prezydenckie plany traktuje jako zamach na swoją wolność.
Co kwadrans ktoś zostaje zastrzelony
Nowy–stary prezydent tuż po wygłoszeniu słów przysięgi, w drodze z Kapitolu do Białego Domu mógł na Pennsylvania Avenue zobaczyć plakaty broniące drugiej poprawki do Konstytucji. Głosi ona: „Jako że podlegająca przepisom prawa milicja jest nieodzowna dla bezpieczeństwa wolnego państwa, prawo ludu do posiadania i noszenia broni nie może być ograniczone”.
Amerykanie korzystają szeroko z prawa do samoobrony. W prywatnych rękach jest prawie 300 milionów sztuk różnego rodzaju broni. Znajduje się ona w aż 47 procentach gospodarstw domowych. W USA co kilkanaście minut ktoś zostaje zastrzelony. Średnio raz na miesiąc jakiś uczeń strzela do nauczycieli lub kolegów, a dziecko do rodziców. Tymczasem pomysły zaostrzenia przepisów napotykają na opór, a Krajowe Towarzystwo Strzeleckie (National Riffle Association) zrzeszające właścicieli, producentów i sprzedawców broni, rośnie, bo ma już ponad 4 i pół miliona członków. NRA, którego ulubionym hasłem jest „Rodzina, która strzela razem, trzyma się razem”, to najsilniejsza organizacja lobbingowa w USA. Na Kapitolu ma za sobą niemal wszystkich Republikanów i wielu konserwatywnych Demokratów.
Nam, Europejczykom, trudno to zrozumieć. Nawet wielu mieszkańców wielkich miast wschodniego i zachodniego wybrzeża USA się dziwi. Tymczasem Amerykanie mieszkający w tak zwanych fly over states (czyli takich, nad którymi się tylko przelatuje), swą ziemię nazywający heartland – sercem Ameryki, patrzą na to zupełnie inaczej. Przekonałam się o tym zbierając materiały do mojej książki „Droga 66”. Ludzie żyjący z dala od obydwu wybrzeży uważają, że posiadanie broni to jedno z podstawowych praw, wynikających z konstytucji. Podczas jazdy po Stanach zobaczyłam, jak silne jest przywiązanie Amerykanów do własnego kolta lub strzelby. Prawo do samoobrony wywodzi się bowiem z etosu Pogranicza. Jest wyrazem głęboko zakorzenionego indywidualizmu, a także poczucia suwerenności jednostki przy jednoczesnej świadomości, że rząd federalny jest bardzo odległy.
Żeby wąż się nie zakrztusił
Wielu Amerykanów uważa, że przyczyną przestępczości nie jest zbyt łatwy dostęp do broni, ale przemoc w telewizji, rozkład rodziny oraz zbyt łagodne wyroki. Idąc tym tokiem myślenia niektórzy wręcz oskarżają władze oświatowe o kolejne tragedie, jakie miały miejsce w szkołach, z których uczyniono „strefy wolne od broni”. Argumentują, że przecież gdyby nauczyciele mieli broń, wariaci nie strzelaliby do dzieci. W Fort Worth, koło Dallas w Teksasie, nauczycielom już pozwolono przynosić do szkoły pistolety. Przeszli intensywne szkolenie, zarówno jeśli chodzi o używanie broni, jak i względy bezpieczeństwa. Inne szkoły idą w ich ślady. A organizowane przez NRA kursy bezpiecznego obchodzenia się z bronią pękają w szwach. Żeby to zrozumieć, trzeba poznać tych właśnie „zwykłych” Amerykanów. Barack Obama forsując zaostrzenie przepisów i kontrolę dostępu do broni może im się mocno narazić.
Ktoś kiedyś porównał waszyngtońską machinę polityczną do węża, który może połknąć tylko jedną ofiarę na raz. W amerykańskiej stolicy sprawy trzeba załatwiać po kolei, dbając, by „wąż” się nie zakrztusił, zaprzepaszczając możliwość rozwiązania problemu. Dla powodzenia prezydenta Obamy kluczowe będzie kilka pierwszych miesięcy. Ile spraw zdąży załatwić i czy walka z łatwym dostępem do broni będzie wśród tych pierwszych? Czy wykorzysta rosnące poparcie Amerykanów i odnotowywany w badaniach wzrost optymizmu, jeśli chodzi o stan gospodarki i ogólny kierunek rozwoju kraju? Zegar już tyka.
* Dorota Warakomska, dziennikarka, związana z TVP w latach 1991–2006, była korespondentka w USA, autorka książki „Droga 66”, rzeczniczka prasowa „Kongresu Kobiet”.
***
Jeffrey Goldfarb
Barack Obama: Równość, różnorodność i przemiana Ameryki
Myśli spisane przed mową inauguracyjną dotyczące najważniejszego osiągnięcia Baracka Obamy i najważniejszego wyzwania jego drugiej kadencji.
Wybierając po raz pierwszy na prezydenta Afroamerykanina, Ameryka zdefiniowała sama siebie na nowo. Największym osiągnięciem Baracka Obamy było i będzie na wieki jego zwycięstwo cztery lata temu oraz potwierdzająca je reelekcja. Wagi tego wydarzenia nie da się chyba przecenić. Choć mało kto wspomina o tym publicznie, wpływa ono na wszystkie aspekty prezydentury Obamy. W dniu drugiej inauguracji prezydent ponownie zwróci uwagę na to jego i nasze osiągnięcie, ponieważ przysięgę złoży na dwa egzemplarze Biblii należące odpowiednio do Abrahama Lincolna oraz Martina Luthera Kinga.
Oczywiście Obama to nie tylko ładna ciemna buzia. Ma umiarkowany program polityczny lokujący go nieco na lewo od politycznego centrum. To jednak pryncypialny centrysta. Próbuje przekształcić tę część amerykańskiej sceny politycznej, przesuwając ją na lewo, odwołując się do zdrowego rozsądku, zmieniając historię, którą opowiadamy sobie o nas samych, wymyślając na nowo amerykańską kulturę polityczną. Będzie to wyraźnie widoczne w dzisiejszym przemówieniu.
Obama zmienił wizerunek Ameryki na świecie, powoli rewidując kierunki naszej polityki zagranicznej, kończąc dwie wojny, wprowadzając do dyplomacji podejście wielobiegunowe, reformując armię amerykańską w sposób bardziej odpowiadający wyzwaniom XXI wieku. (Powinienem w tym miejscu dodać, że niektóre jego decyzje mnie rozczarowują, w szczególności dotyczące wykorzystania bezzałogowych samolotów do bombardowania celów w Pakistanie, ale napiszę o tym w innym miejscu). Prezydent nareszcie wprowadził zasadę powszechnej opieki zdrowotnej do amerykańskiego prawa, kończąc z bardzo niefortunnym przykładem amerykańskiej wyjątkowości. Otwarcie zwrócił także uwagę na kolejną, ciemną stronę amerykańskiego stylu życia, czyli kult broni i przemocy z jej użyciem. Jego druga kadencja daje nadzieję na podjęcie tematu zmian klimatycznych w sposób, który do tej pory był blokowany przez Partię Republikańską. Obama prawie na pewno doprowadzi kraj do przyjęcia bardziej tolerancyjnego i postępowego podejścia do imigracji oraz przyznawania obywatelstwa nielegalnym mieszkańcom USA (undocumented Americans).
„On, kurwa, osiągnął naprawdę dużo”, powiedział, zapomniawszy się na chwilę wiceprezydent Joe Biden po przeforsowaniu tzw. Obamacare, a dziś to samo podkreślił jeden z największych krytyków Obamy na lewicy Paul Krugman, ekonomista, laureat Nagrody Nobla i felietonista The New York Times.
Moim zdaniem jednak wszystkie osiągnięcia prezydenta powinny być rozpatrywane w kontekście definiowania na nowo tego, co znaczy być Amerykaninem. Obama reprezentuje dziś przeciętnego Amerykanina. Jest twarzą współczesnej Ameryki i wszystkich, którzy czują się w niej wykluczeni. Dziś nie tylko Afroamerykanie czują się w pełni obywatelami. Wystarczy spojrzeć choćby na list otwarty, który napisała biorąca udział w uroczystej inauguracji homoseksualna rodzina.
Lincoln uczynił z Deklaracji Niepodległości święty tekst, kiedy zinterpretował ją na nowo w słynnej mowie wygłoszonej pod Gettysburgiem. „Osiemdziesiąt siedem lat temu nasi ojcowie utworzyli na tym kontynencie nowy naród, poczęty w Wolności i oddany przekonaniu, że wszyscy ludzie zostali stworzeni równymi”. Wyniósł na piedestał ideał równości, dokonując reinterpretacji sensu Deklaracji i czyniąc z równości fundamentalną wartość polityczną. W ten sam sposób Obama uczynił z motta umieszczonego na amerykańskiej pieczęci państwowej – E pluribus unum, z wielości jedność – fundamentalne zobowiązanie na rzecz uszanowania różnorodności naszego pochodzenia, naszych religijnych, ideowych, rasowych i etnicznych tożsamości, naszych orientacji seksualnych. Podniósł różnorodność – zasadniczą cechę społeczeństwa amerykańskiego – do rangi fundamentalnego zobowiązania normatywnego, którego należy przestrzegać i które należy kultywować. Sądzę, że temat równości i różnorodności będzie napędzał jego przemówienie i że będzie kluczowy dla jego polityki oraz decyzji podejmowanych w drugiej kadencji.
Tekst poniżej dopisałem już po wysłuchaniu mowy inauguracyjnej:
Coś niebywałego. Więcej, niż mogłem oczekiwać, chociaż oczekiwałem wiele. Wszechstronna, zasadnicza, wizjonerska, jasno wyznaczająca ścieżkę dla kraju (na lewo od centrum), osadzona w historii – i tej odległej, i tej niedawnej. Prezydent rozpoczął w godny odnotowania sposób, koncentrując się na znaczeniu równości i różnorodności w amerykańskiej historii. Po drodze poruszył także kwestie bieżące – zmiany klimatyczne (zaskakująco mocno), opiekę społeczną i medyczną, imigrację, prawa kobiet i gejów, ale to jego wizja ogólna wywarła na mnie największe wrażenie.
Duża i rozentuzjazmowana publiczność energicznie wymachiwała czerwono-biało-niebieskimi amerykańskimi flagami, tworząc purpurowe fale entuzjazmu. Obama wykorzystał ten moment, przedstawiając swoją wizję, która zjednoczy niebieski kolor liberałów i konserwatywną czerwień, przesuwając kraj w kierunku bardziej progresywnej i otwartej polityki. Słowa Obamy unosiły się nad tłumem.
Przemowę zakończył kilkoma zwrotami zaczynającymi się od słów: „My, naród”.
„My, naród, wciąż wierzymy, że każdy obywatel zasługuje na minimum bezpieczeństwa i godności…”
„My, naród, wciąż wierzymy, że jako Amerykanie mamy zobowiązania nie tylko wobec nas samych, ale i przyszłych pokoleń…”
„My, naród, wciąż wierzymy, że trwałe bezpieczeństwo i trwały pokój nie wymagają wiecznej wojny…”
„Będziemy bronić naszych obywateli i podtrzymywać nasze wartości poprzez siłę armii i rządy prawa…”
„My, naród, deklarujemy dziś, że najbardziej oczywista z prawd – mówiąca, że wszyscy zostali stworzeni równymi – jest gwiazdą, która wciąż nas prowadzi, tak jak prowadziła naszych przodków przez Seneca Falls, i Selma, i Stonewall; tak jak prowadziła te wszystkie kobiety i mężczyzn, znanych i nieznanych, którzy przyszli na tę wspaniałą aleję, aby posłuchać słów kaznodziei mówiącego, że nie możemy iść sami, aby usłyszeć pewnego Kinga oznajmiającego, że nasza indywidualna wolność jest nierozerwalnie związana z wolnością każdej duszy na Ziemi”.
Obama odniósł się do wielu problemów politycznych, zaskakując tym co poniektórych ekspertów. Dla mnie jednak najbardziej godne uwagi jest, że uczynił to, opierając się na swoim największym osiągnięciu. To było przemówienie zbudowane na potędze amerykańskiej różnorodności. Obama pokazał, jak ta różnorodność zostanie wykorzystana do rozwiązywania problemów dnia dzisiejszego, a w tym czasie Stany Zjednoczone będą stały dumnie niczym miasto zbudowane na wzgórzu, które inni mogą obserwować i od którego mogą się uczyć. Przynajmniej taka jest obietnica drugiej kadencji Baracka Obamy.
* Jeffrey Goldfarb, profesor socjologii w New School for Social Research w Nowym Jorku. Prowadzi historyczne i porównawcze badania nad warunkami niezbędnymi do zaistnienia wolnego życia publicznego oraz skutkami takiej wolności, ze szczególnym uwzględnieniem Europy Środkowej i Ameryki Północnej. Jest autorem wielu książek, z których dwie, „Polityka rzeczy małych. Siła bezsilnych w mrocznych czasach” oraz „Odnowa kultury politycznej. Siła kultury kontra kultura władzy”, ukazały się w ubiegłym roku w języku polskim.
Przełożył Łukasz Pawłowski
***
* Autor koncepcji numeru: Łukasz Pawłowski.
** Autor ilustracji: Antek Sieczkowski.
„Kultura Liberalna” nr 211 (4/2013) z 22 stycznia 2013 r.