Zwrot w kierunku Azji, stracona szansa w Afryce

Z Andrew Michtą, politologiem i dyrektorem warszawskiego biura German Marshall Fund, o polityce zagranicznej prezydenta Baracka Obamy rozmawia Łukasz Pawłowski

Łukasz Pawłowski: Jakie zasadnicze założenia leżą dziś u podstaw amerykańskiej polityki zagranicznej? Jak zmieniły się one w ciągu ostatniej dekady?

Andrew Michta: W amerykańskiej polityce zagranicznej – wbrew temu, co często powiadają dziennikarze – zawsze więcej jest ciągłości niż zmian. Dwa czynniki, które odgrywają fundamentalną rolę w jej kształtowaniu, to plany samego prezydenta, z jednej strony, oraz ograniczenia wynikające z decyzji podjętych przez jego poprzednika, z drugiej.

O „spadku” odziedziczonym po prezydenturze George’a Busha powiedziano już wiele – to przede wszystkim amerykańskie zaangażowanie militarne w Afganistanie i Iraku. Pomówmy więc o planach tego prezydenta. 

Od początku objęcia władzy Obama podkreślał konieczność dokonania „zwrotu” w kierunku Azji Południowo-Wschodniej. Dziś prezydencka administracja nie używa już tego terminu, a zamiast niego mówi się o „strategicznym równoważeniu” amerykańskiej polityki zagranicznej. Cel ten jest jak do tej pory realizowany przez różnego rodzaju wysiłki dyplomatyczne, m.in. liczne wizyty w regionie sekretarz stanu Hillary Clinton oraz sekretarza obrony Leo Pannetty. Wciąż nie znamy jednak jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, czy chodzi wyłącznie o ograniczenie rosnących wpływów Chin czy o budowanie struktur międzynarodowych w regionie. Ten rejon świata – w odróżnieniu od chociażby Europy – wciąż opiera się na tradycyjnym podziale wpływów pomiędzy poszczególnymi państwami. Nie ma tam instytucji takich jak NATO czy Unia Europejska, które na Starym Kontynencie w znacznym stopniu regulują relacje międzypaństwowe. Obie interpretacje są więc dopuszczalne.

Która z nich wydaje się panu trafniejsza?

Administracja prezydencka zaprzecza, by zwrot w kierunku Azji był wymierzony w Chiny, ale moim zdaniem, kiedy ludzie mówią, że jakieś działanie nie ma nic wspólnego z polityką Chin, to zawsze ma z nią coś wspólnego. Trudno się zresztą dziwić. Chiny to dynamicznie rozwijający się kraj, o coraz większej świadomości własnych interesów i rosnącej sile nacisku na arenie międzynarodowej. To, co obserwujemy obecnie, to walka o strefy wpływów na Pacyfiku. Chińczycy próbują wypchnąć Amerykanów z tego obszaru, a my staramy się udowodnić, że do tego nie dojdzie.

Czy jednak Chińczycy naprawdę są w stanie poważnie zagrozić amerykańskim wpływom? Mimo że od lat kraj rozwija się bardzo szybko, wciąż wydaje na zbrojenia ponad 10 razy mniej niż Amerykanie! USA przeznacza tylko na badania i rozwój zbrojeń więcej niż Chińczycy na całą armię.

Chiny przez jeszcze długi czas nie będą w stanie militarnie zagrozić Stanom Zjednoczonym. Jednak ze względu na coraz szybszy przepływ wiedzy i technologii, sprawnie nadrabiają zaległości. W czasach zimnej wojny Sowieci musieli sporo się natrudzić, by wykraść amerykańskie technologie wojskowe. Dziś jest to o wiele łatwiejsze, tym bardziej że tak wielka część amerykańskiej produkcji została przeniesiona do Azji. Może więc konieczne jest odgórne ograniczenie przepływu przynajmniej niektórych technologii? Jeśli jednak nasza polityka wobec Chin będzie zbyt ostra, na pewno spotka się ze zdecydowaną odpowiedzią.

A gdzie się podziała wiara w możliwość pokojowej współpracy, na której zyskiwać miały obie strony? Co stało się z koncepcją G2, tandemu amerykańsko-chińskiego, w którym Amerykanie dostarczają pomysłów i technologii, Chińczycy zaś odpowiadają za ich wykonanie, a swoje rosnące nadwyżki finansowe lokują w dolarze i amerykańskich instytucjach finansowych?

Ja w taką symbiozę nie wierzę. Model chińskiej gospodarki będzie się w najbliższych latach zmieniał. Chiny mają większe ambicje niż jedynie odgrywanie roli „warsztatu świata”, co bez wątpienia będzie prowadzić do napięć i konfliktów. Zwrot w kierunku Azji nie wynika zresztą wyłącznie z działań Waszyngtonu i Pekinu. To również rezultat sygnałów, jakie otrzymujemy z regionu od takich krajów, jak Wietnam, Filipiny, Tajlandia i przede wszystkim Japonia. Problemy, z jakimi boryka się ten obszar, są naprawdę poważne, ponieważ do rywalizacji politycznej, wynikającej z rosnącej dynamicznie potęgi Chin, dochodzą również spory terytorialne. Istnieje poważne zagrożenie, że sytuacja wymknie się spod kontroli. Zwrot w kierunku Dalekiego Wschodu to zatem jeden z najważniejszych elementów współczesnej amerykańskiej dyplomacji.

Czy całkowicie zdominuje drugą kadencję prezydenta? 

Byłby to błąd, gdyby tak się stało. Jestem przeciwny tak dramatycznemu zwrotowi w kierunku Azji, nie tylko dlatego, że zaburza tradycyjną równowagę amerykańskiej polityki zagranicznej pomiędzy obszarem atlantyckim i pacyficznym…

…prezydent Obama podczas swojej pierwszej podróży zagranicznej po reelekcji do Birmy, Kambodży i Tajlandii powiedział wyraźnie, że interesy Stanów Zjednoczonych leżą na Pacyfiku. Sama wizyta była zresztą tego dowodem… 

Takie słowa stwarzają wrażenie, że musimy wybierać pomiędzy jednym lub drugim obszarem, podczas gdy historycznie rzecz biorąc zawsze byliśmy zaangażowani w obu. Poza tym kładąc tak wielki nacisk na Azję Południowo-Wschodnią, zwracamy się w złym kierunku w sensie tego, gdzie obecnie rodzą się najbardziej bezpośrednie problemy. Największe kryzysy i największe zagrożenia dla światowego bezpieczeństwa będą w najbliższej przyszłości miały swe źródło nie w Azji Południowo-Wschodniej, ale Afryce Północnej i na Bliskim Wschodzie. Już to zresztą widać. Francuzi dali się wciągnąć w konflikt w Mali, w Algierii uprowadzono kilkuset zakładników, a Europa jako całość odmawia poważnego zaangażowania się w regionie. Przynajmniej na razie, bo niewykluczone, że interwencja w Mali to początek nowej, tym razem europejskiej wojny z terrorem. Azja z kolei to problem strukturalny, ale jeszcze nieco oddalony w czasie.

W wideo rozmowie z dyrektorem Biura ds. Planowania w Departamencie Stanu, Jake’em Sullivanem, zapytałem, czy amerykański zwrot w kierunku Azji nie odbywa się kosztem relacji z Europą. Sullivan odpowiedział, że Stany Zjednoczone nie porzucają Europy na rzecz Azji, ale że Waszyngtonowi zależy na przeniesieniu się do Azji wspólnie z Europą.  

To oczywiście prawda. Waszyngton chciałby, aby Europa była bardziej zaangażowana w kluczowych dla światowego bezpieczeństwa rejonach świata. Razem jesteśmy silniejsi. Problem polega na tym, że po drugiej stronie nie widać żadnej woli współpracy w tej materii. Prawdę mówiąc, tendencja jest dokładnie odwrotna: Europa konsekwentnie zmniejsza swoje zdolności bojowe. Polska jest pod tym względem szlachetnym wyjątkiem.

Czy w związku z tym decyzja o przeniesieniu uwagi na Azję nie jest z amerykańskiej perspektywy racjonalna?

Jeszcze do niedawna, kiedy w sondażach Transatlantic Trends, realizowanych przez German Marshall Fund, pytaliśmy Amerykanów, czy to Azja, czy Europa jest dla Stanów Zjednoczonych ważniejsza, Europa zawsze znajdowała się wyżej. Kilka lat temu po raz pierwszy zwyciężyła Azja. Takie przekonanie jest szczególnie silne wśród młodych. W grupie ludzi między 18. a 24. rokiem życia ponad 75 proc. ankietowanych w roku 2011 uznało Azję za rejon ważniejszy dla Stanów Zjednoczonych niż Europa.

Trudno się dziwić. Do czego więc, pana zdaniem, słaba i podzielona Europa jest Stanom Zjednoczonym potrzebna? Ma ubezpieczać tyły na Bliskim Wschodzie, kiedy Amerykanie będą przesuwać się na Daleki Wschód? 

Europa musi przede wszystkim zabezpieczyć samą siebie. Proszę zwrócić uwagę na lekcje płynące z interwencji w Libii. Bez amerykańskiej pomocy siły europejskie poniosłyby moim zdaniem klęskę. Jeżeli konflikt w Mali będzie się przedłużał, może rozlać się na inne kraje Afryki Północnej, a stamtąd na kontynent europejski. Algierię od hiszpańskich wybrzeży dzieli przecież miejscami zaledwie dwieście kilometrów, a Maroko jest jeszcze bliżej! Naprawdę sądzi pan, że to, co dzieje się obecnie na południe od Morza Śródziemnego, stanowi większe zagrożenie dla Stanów Zjednoczonych? Trzeba o tym myśleć wspólnie i w USA, i w Europie.

Przed rozpoczęciem drugiej kadencji prezydent Obama dokonał poważnych zmian w swoim gabinecie. Powołał nowe osoby na stanowiska Sekretarza Stanu, Sekretarza Obrony i Sekretarza Skarbu. Zmienił się także szef CIA. Jaki wpływ będą miały te roszady na amerykańską politykę zagraniczną w ciągu najbliższych czterech lat?

Kiedy w 2008 roku Obama wygrywał wybory prezydenckie, nie miał właściwie żadnego doświadczenia w polityce zagranicznej. Do swojej administracji zaprosił polityków bardzo doświadczonych, bardzo utytułowanych, którzy jednak byli w swoich działaniach stosunkowo niezależni. Obecnie sytuacja uległa odwróceniu. W drugiej kadencji najważniejszą rolę będą odgrywali nie tyle poszczególni członkowie gabinetu, ale personel administracyjny realizujący polecenia samego prezydenta. To ludzie odpowiedzialni bardziej za wdrażanie konkretnych rozwiązań niż tworzenie ogólnej narracji – bliżsi prezydentowi i cieszący się jego zaufaniem. Więcej decyzji będzie również podejmowanych z pominięciem Kongresu, w ramach tzw. rozporządzeń wykonawczych (executive orders). Taką tendencję widać już w kwestii próby wprowadzenia nowych przepisów regulujących dostęp do broni.

Jakie to będą decyzje?

Miedzy innymi cięcia wydatków zbrojeniowych, a w konsekwencji ograniczenie naszych możliwości militarnych i stopniowe wycofanie się z niektórych rejonów świata, gdzie obecnie jesteśmy zaangażowani. Obecność militarną zastąpią wysiłki dyplomatyczne. Najważniejsze wyzwania stojące przed amerykańską polityką zagraniczną wynikają z problemów wewnętrznych. Obecnie w Waszyngtonie toczy się dyskusja, czy Stany Zjednoczone mogą utrzymać swoją rolę światowego hegemona, wziąwszy pod uwagę trudności budżetowe, z jakimi się borykają. Dług publiczny już sięga około 16 bilionów dolarów, a podpisana na początku stycznia umowa, dzięki której uniknęliśmy tzw. klifu fiskalnego, zamiast go zmniejszać, dodaje do niego kolejne 4 biliony. Jeśli prezydencka administracja i Kongres nie wprowadzą rzeczywistych cięć budżetowych, nasze zadłużenie już niedługo sięgnie 20 bilionów dolarów, czyli około 120 proc. PKB. Wzrost zadłużenia to moim zdaniem najważniejsze zagrożenie dla amerykańskiego bezpieczeństwa. Dziś musimy pytać nie tylko o to, w jakich rejonach świata chcemy interweniować, ale też na co możemy sobie pozwolić.

Z drugiej strony prognozy dla amerykańskiej gospodarki są bardzo pozytywne. Produkcja przemysłowa wraca do kraju, maleje bezrobocie, wydobycie gazu łupkowego spowoduje obniżenie cen energii i poprawi konkurencyjność amerykańskich produktów na świecie… 

To wszystko prawda, ale bez strukturalnej reformy finansów publicznych amerykańska gospodarka nie wyjdzie z kłopotów. Problem polega na tym, że o ile Amerykanie pracują ciężko i działają racjonalnie, nasze władze zachowują się, jakby oszalały. Retoryka polityczna zawsze była w Stanach bardzo ostra, ale nawet w czasach Reagana przeciwnicy polityczni potrafili usiąść przy jednym stole i dojść do porozumienia. Dziś, ze względu na radykalne podziały ideologiczne, nie ma na to większych szans.

Prezydent chce ciąć wydatki na wojsko. Zgadza się pan z taką propozycją?

Moim zdaniem amerykańska armia na gwałt potrzebuje dofinansowania. Przez ostatnie 10 lat byliśmy zaangażowani w liczne operacje wojskowe, w związku z czym nasze wojsko jest w pewnym sensie wypalone. Po drugie, zwrot w kierunku Azji będzie pustą deklaracją, jeśli nie pójdą za nim inwestycje w marynarkę wojenną, lotnictwo oraz systemy satelitarne. W ciągu mijającej dekady uczestniczyliśmy głównie w operacjach lądowych, a obecność wojskowa w Azji Południowo-Wschodniej wymaga zupełnie odmiennej taktyki.

Jak zostanie zapamiętana prezydentura Baracka Obamy, jeśli chodzi o politykę zagraniczną?

Obama będzie pamiętany właśnie jako autor zwrotu w kierunku Azji, ale także jako prezydent, który nie zrozumiał wagi przemian, jakie dokonały się w Afryce Północnej podczas tzw. arabskiej wiosny. Przegapiliśmy ogromnie ważne wydarzenie, a w rezultacie arabska wiosna stała się „wiosną islamistów”, a teraz staje się „zimą dżihadu.” Wydarzenia w takich krajach, jak Mali, Egipt, Maroko czy Syria, będą miały ogromny wpływ na losy Europy i świata.

* Andrew Michta, politolog, dyrektor warszawskiego oddziału German Marshall Fund of the United States, profesor stosunków międzynarodowych w Rhodes College w Memphis, Tennessee. Jest autorem kilku książek, z których najnowsza to „The Limits of Alliance: The United States, NATO and the EU in North and Central Europe”.

** Łukasz Pawłowski, sekretarz redakcji „Kultury Liberalnej”, doktorant w Instytucie Socjologii UW. Pisze o polityce amerykańskiej i brytyjskiej.

„Kultura Liberalna” nr 211 (4/2013) z 22 stycznia 2013 r.