Konrad Niemira

Pudrem w widmo komunizmu. O filmie „Les Misérables” Toma Hoopera

plakatW zestawie z biletem na „Les Misérables” Toma Hoopera powinno dostawać się kieszonkowe wydanie „Kapitału” Karola Marksa. Niemiecki filozof jako reader’s companion dla filmu nie tylko przywracałby fabule „Nędzników” jej pierwotny polityczny pazur, ale po prostu nadawałby sens. Film Hoopera, chociaż śpiewa się w nim o uczuciach i polityce grubo przez ponad dwie godziny, nie jest bowiem niczym więcej niż migawką sentymentalnych pocztówek i wydmuszką bez treści.

Lista niewypałów jest niebezpiecznie długa, a proste wyliczenie tego, co realizatorom się nie udało, ani nie wnosi niczego do dyskusji, ani nie leczy skołatanych nerwów bardziej wyrobionego widza. Łatwo przewidzieć, że film będzie sukcesem finansowym i że wpasuje się w gusta szerokiej publiczności. Tak zwany inteligent tym bardziej wyjdzie z kina pochmurny i pesymistyczny.

Powrót aktorów prowincjonalnych

Poprzedni, głośny film Hoopera „Jak zostać królem” choć ocierał się o melodramat, miał w sobie iskrę odróżniającą go od landrynkowej poetyki „Nędzników”. Bohater, grany przez Colina Firtha, przechodził w filmie przemianę od zwyczajnego mężczyzny z problemami do króla potrafiącego wynieść się ponad swoje słabości – od obywatela Jerzego Windsora do króla Jerzego IV. Haczyk zarzucony przez reżysera polegał na psychologicznym fenomenie identyfikacji bohatera z własną rolą społeczną. Jerzy Windsor ostatecznie uwierzył, że jest królem, uwierzył, że jest rolą, którą odgrywa. „Jak zostać królem” pozostawiało więc widzowi dwie ścieżki interpretacji: melodramatyczną (Jerzy pokonał własne słabości) i tragiczną (tryumf bohatera-króla to tryumf szaleńca, który uwierzył, że nie tylko pełni funkcję króla, ale i jest królem) [1].

„Nędznicy”, choć wyszli spod ręki tego samego reżysera, nie mają w sobie niczego z psychologicznej subtelności „Jak zostać królem” i bazują na trywialnych jednoznacznościach. Nawet fenomenalnie zagrana przez Anne Hathaway Fantyna [2] jest raczej efektownie przejmująca niż interesująca, Valjean i Javert to raczej wykonawcy piosenek, a nie psychologicznie wiarygodne sylwetki. Mariusz i Eponina z kolei przywodzą na myśl rumiane, sztywne gwiazdy disnejowskich produkcji dla nastolatków – i to raczej z rejonów Hannah Montany. W efekcie film wydaje się sentymentalnym, nużącym teatrzykiem, a nie – jak widzą to krytycy za oceanem – festiwalem wybitnych kreacji.

Aktorstwo wydaje się jedną z centralnych wad filmu. Medialne zamieszanie wokół „Les Misérables” naświetla bowiem problem nieprzystawalności aktora (czy jego medialnego wizerunku) do roli, którą musi udźwignąć w spektaklu. Polskiemu widzowi ten rozdźwięk może się skojarzyć z fenomenalnym filmem Agnieszki Holland „Aktorzy prowincjonalni”, w którym banda konformistów (dla których praca w teatrze to siedzenie w bufecie) bierze się za „Wyzwolenie” Wyspiańskiego. Ekipa Toma Hoopera, podobnie jak wygodniccy bohaterowie Holland, zdaje się inscenizować tekst, którego wymowy nie rozumie.

Kościół bez Boga

Lament inteligenta – nieważne, czy rozpocznie się od wizualnej, aktorskiej czy w ogóle formalnej strony filmu – i tak będzie zmierzać ku polityce. Pod widowiskowymi obrazami barykad Paryża wzniesionymi podczas republikańskiego powstania 1832 roku kryje się bowiem głębokie niezrozumienie tego, czym były; pod dopracowanymi kostiumami robotnic i prostytutek – idylliczne wyobrażenie o problemach społecznych XIX wieku; w romantycznych ariach bohaterów zacierają się bardziej prozaiczne aspekty ich życia. Nie chodzi tu o to, że film nie wytrzymuje zestawienia z powieścią – musical Hoopera nie dorasta nawet do historii opowiadanej przez własne libretto.

Kto czytał epopeję Hugo, wie, że nie jest ona romantycznym freskiem, a raczej preludium dla drapieżnego realizmu Emila Zoli. „Nędznicy” Hugo wykorzystują oczywiście schematy powieści sentymentalnej i proste klisze szlachetnej biedy, ale w ostatecznym rozrachunku są bardziej manifestem walki z wykluczeniem i nierównościami klasowymi oraz rekonstrukcją politycznych procesów niż romansem na tle rewolucji. Czy jednak Hugo ze swoim chrześcijańsko-socjalistycznym programem nadaje się na deski Broadwayu? To, co zobaczymy pod szyldem „Les Misérables”, to rodzaj Kościoła bez Boga, epopeja socjalizmu bez socjalizmu. Niby wszystko się zgadza, niby śledzimy dobrze znaną nam historię, a jednak łatwo odnieść wrażenie, że jest ona opowiadana z fałszywą dykcją. Kto zna z lekcji języka polskiego moment wywołania do głośnej lektury wiersza, którego się nie zna, z łatwością odnajdzie w reżyserze bratnią duszę, uczniaka gubiącego się w interpunkcji, przerzutniach i sensach odczytywanych po raz pierwszy, a przez to przesadnie patetycznie, wersów.

Większość bohaterów filmu przypomina postaci żebraczków i biednych, acz szczęśliwych pastuszków z akademickich płócien Bouguereau. Są przeestetyzowane i wygładzone. Twórcy filmu zdają się zapominać, że bieda nie jest w rzeczywistości rozśpiewaną sielanką. Błoto i gnój, których tak dużo w powieści Hugo, na ekranie tracą swój zapach i konsystencję. W dokach, gdzie gromadzą się prostytutki, nie ma mgły – mogłaby przecież zepsuć ostrość obrazu. Kałuże na bruku pojawiają się tylko po to, żeby mogło zalśnić w nich słońce.

Jedyne momenty, kiedy „Les Misérables” są naprawdę frapujący – choć pewnie nie tak, jak zamierzyli jego twórcy – to wątki komiczne. Groteskowo ukazane małżeństwo Thénardierów (wspaniali Sacha Baron Cohen i Helena Bonham Carter) działa jak soczewka, w której skupia się ideologiczne uwikłanie filmu. Thénardierowie w powieści są parą skrywającą pod płaszczykiem normalnego życia niewyobrażalne pokłady ludzkiej podłości. Hugo wprowadza ich na scenę, żeby pokazać, że nie tylko system społeczny jest wadliwy, ale i ludzie są okrutni. W musicalu Thénardierowie to jednak tylko para nieszkodliwych (i naprawdę zabawnych) psotników. Zło rodzi się mimochodem, nikt nie jest za nie odpowiedzialny. Jest tylko skeczem, żartem, figlem.

Podobnie czerwone flagi powiewające na barykadach Paryża są w filmie tylko pustym rekwizytem. Rewolucja, tak jak osiowy konflikt między Valjeanem a Javertem, to tylko sztuka dla sztuki, widowiskowe podchody, za którymi nie stoją żadne racje etyczne czy polityczne. „Les Misérables” to hucpa najwyższej klasy, oszukane filmowe jajko niespodzianka, czekoladowa skorupka, w której nie ma obiecanej figurki. Rewolucja bez rewolucji, grzech bez winy, robotnicy, bez socjalistycznych ideałów, miłość bez erotyki.

Puszka konserw

Plastycznie i treściowo film przypomina wielkie akademickie płótno, dopracowane technicznie w każdym szczególe, przemyślane w teatralnej kompozycji, czytelne w symbolach. Właściwe sam plakat do „Les Misérables” jest dziewiętnastowiecznym obrazem: na dole mamy barykadę z powiewającymi flagami, powyżej sylwetki postaci wyłaniające się z chmur niby św. Stanisław na Matejkowskiej „Bitwie pod Grunwaldem”.

Niestety, akademizm – co do tego panuje chyba zgoda – to obciach. Nikt nie traktuje serio Gérôme’a, Bouguereau czy Siemiradzkiego. Czemu więc ich filmowy odpowiednik – nieudane widowisko na miarę „Olivera Twista” Polańskiego, sypanie pudru w oczy widza, stawianie efekciarskiej zasłony, za którą niczego nie ma – wzbudza tyle zainteresowania wśród mediów i zbiera nominacje do Oskarów?

Czesław Miłosz w „Traktacie teologicznym” lamentował nad tym, co zrobiono z polskim romantyzmem:

„Ten Mickiewicz, po co się nim zajmować, jeżeli i tak jest wygodny.

Zmieniony w rekwizyt patriotyzmu dla pouczenia młodzieży.

W puszkę konserw, która po otwarciu miga scenami kreskówki o dawnych Polakach”.

Taki sam lament należałoby dziś wyśpiewać nad grobem Victora Hugo, którego zaangażowaną społecznie powieść przepoczwarzono w hollywoodzki, naiwny spektakl. Skarga nie musiałaby być jednak w poetyce à la Miłosz. Można by, wzorem twórców filmu, śpiewać słowami któregoś z musicalowych szlagierów.

Przypisy

[1] W podobnym tonie mówi o „Jak zostać królem” Slavoj Žižek.

[2] Fantyna, a nie jak chcą dystrybutorzy: Fantine. Recepcja „Nędzników” ma w Polsce wspaniałą tradycję (pierwszy przekład na podstawie rękopisów Hugo ukazał się nad Wisłą właściwie równolegle z wersją francuską) i skoro bohaterowie powieści przez sto pięćdziesiąt lat funkcjonowali pod spolszczonymi imionami (Mariusz, Fantyna, Kozeta), nie ma powodu, aby wracać, via Hollywood, do francuskiej pisowni. W zmieszanie wprawia zresztą sam polski tytuł filmu: „Les Misérables. Nędznicy”, który odnosi się równocześnie do musicalu Claude-Michela Schönberga i powieści Victora Hugo.

Film:

„Les Misérables. Nędznicy”, reż. Tom Hooper, Wielka Brytania 2012. [Trailer]

* Konrad Niemira, student IV roku Instytutu Historii Sztuki UW. Współtworzy dział „Temat tygodnia”. Interesuje się teoriami reprezentacji wizualnej i związkami literatury ze sztuką w XIX wieku. Publikował w „Rerum Artis”.

„Kultura Liberalna” nr 212 (5/2013) z 29 stycznia 2013 r.