Szanowni Państwo!
„Możesz być pewien, że w najbliższej przyszłości, ktoś stworzy program komputerowy, który uczyni kłamstwa polityków prawie niemożliwymi” – taką wypowiedź dyrektora wykonawczego Google Ideas, cytuje Ivan Krastev w niedawno opublikowanym eseju „In Mistrust We Trust”. Polityka do tej pory, tłumaczy bułgarski politolog, generalnie polegała na tym, że obywatelom mówiono to, co chcieli usłyszeć.
A dziś?
O tym, że Internet już zmienił czwartą władzę, pisaliśmy niedawno w temacie „Papier upada z hukiem”. Nasza wiedza o świecie ulega zniekształceniom. Warto zastanowić się również, w jaki sposób np. zamykanie redakcji reportażu i zanikanie zawodu korespondenta zagranicznego, wpływa na naszą ocenę bieżącej polityki zagranicznej, czemu z kolei poświęciliśmy numer o „Zbędnych korespondentach”.
Internet miał zdemokratyzować demokrację. Dziś teoretycznie każdy wyborca ma możliwość zdobywania nieograniczonej ilości informacji w sieci. Odsiewanie ich, panowanie nad chaosem jest jednak problematyczne, w związku z czym obywatele stają się łatwym łupem dla manipulacji na niespotykaną dotąd skalę. Często poszukują w sieci jedynie potwierdzenia własnych opinii. Czy zatem obrona tradycyjnych mediów, o której coraz częściej słyszymy, ma poważniejsze znaczenie dla demokracji? Czy podatnicy powinni we własnym interesie wspomagać czwartą władzę? Jeśli tak, to w jaki sposób? W jakich grach będą wówczas uczestniczyć media? Nad tym zastanawiają się nasi dzisiejsi autorzy.
Jan Zielonka zwraca uwagę na problem bliskich związków między mediami, polityką i wielkimi przedsiębiorcami. „Nawet media publiczne muszą mieć pomysł na sprawny biznes, ponieważ i w ich wypadku większość dochodów generują reklamy, a ceny reklam rosną wraz z oglądalnością. Celem mediów jest więc bycie zawsze w centrum uwagi, bycie ośrodkiem, bez którego politycy i biznesmani nie mogą się obejść. I dobrze sobie w tej roli radzą”. Dominique Wolton twierdzi natomiast, że czas, gdy Internet zastąpi czwartą władzę, tworząc nowe społeczeństwo obywatelskie, jest bardzo odległy: „Wiara w to, że istnienie siedmiu miliardów internautów pozwoli nam wzajemnie się zrozumieć, jest polityczną iluzją, marzeniem, które nie ma nic wspólnego z rzeczywistością polityczną. Dlaczego? Ponieważ komunikacja to kwestia projektu politycznego, a nie rozwiązań technicznych”. Anna Mazgal z kolei stawia pytanie, w jaki sposób można w dobie przekształceń czwartej władzy próbować odzyskać własny język i budować rozsądną debatę publiczną.
Zapraszamy do lektury!
Redakcja
1. JAN ZIELONKA:Polityka jest rozrywką dla brzydkich ludzi
2. DOMINIQUE WOLTON: W zalewie informacji komunikacja to rzadkość
3. ANNA MAZGAL: Fatalne skutki szczekania do mikrofonu
Polityka jest rozrywką dla brzydkich ludzi
O roli mediów w polityce z profesorem Janem Zielonką rozmawia Łukasz Pawłowski
Całość: CZYTAJ TU
Łukasz Pawłowski: Prowadzi pan na Uniwersytecie w Oksfordzie program badawczy „Media i demokracja w Europie Środkowo-Wschodniej”. Dlaczego dzieli pan Europę na wschód i zachód? Nie ma pan już dosyć analizowania naszego regionu przez pryzmat jego komunistycznej przeszłości?
Jan Zielonka: Oczywiście, że mam. Kiedy moi hiszpańscy przyjaciele mówią o Polsce tylko w tych kategoriach odpowiadam, że Hiszpanów nikt nie nazywa dziś „post-faszystami”.
Skąd więc taki podział? Czy po ponad dwudziestu latach od upadku komunizmu kraje tego regionu nadal mają ze sobą tyle wspólnego i nadal na tyle różnią się od krajów Europy Zachodniej, by czynić z nich oddzielny przedmiot badań? Czy naprawdę Polska lub Czechy mają wciąż więcej wspólnego z Albanią lub Rumunią niż z Niemcami? Może lepiej byłoby po prostu badać media w Europie jako takiej?
I tak, i nie. Wszystkie granice są w pewnym sensie nienaturalne. W Europie jest mnóstwo linii podziałów, a podział na Europę starą i nową, jest – jak wszystkie inne – do pewnego stopnia sztuczny. Są przecież kraje katolickie i protestanckie, rolnicze i przemysłowe, są biedniejsze i bogatsze, większe i mniejsze, są takie, w których pije się wino, i takie, gdzie pije sie piwo, itd. Z tych powodów nigdy nie traktowaliśmy naszego podziału jako żelaznej granicy, ale każdy projekt musi się na czymś koncentrować. Poza tym szybko doszliśmy do wniosku, że kraje naszego regionu pod wieloma względami przypominają kraje południa Europy, głównie z uwagi na pewne podobieństwa w kulturze politycznej. Z drugiej strony komunistyczna przeszłość nadal ma znaczenie, a Polska jest tego dobrym przykładem.
W jednym z artykułów pisze pan, że kraje te znajdują się w stadium permanentnej transformacji. W czym to się przejawia?
Zmiana jest permanentnym elementem życia społecznego, ale w naszym regionie te zmiany były bardzo głębokie i nastąpiły w krótkim okresie czasu. W Polsce do tej pory trudno nam dzielić scenę polityczna na lewicę i prawicę w taki sposób, w jaki to się robi na Zachodzie. W dalszym ciągu podstawowym podziałem jest podział na postkomunistów i dawną opozycję, mimo że na scenie pojawiają się takie partie jak Ruch Palikota, a młodsze pokolenia nie mają już z komunizmem nic wspólnego. Po drugie, instytucje nieformalne w dalszym ciągu są dużo silniejsze od instytucji formalnych. Pod tym względem jesteśmy bardzo podobni do Europy Południowej, gdzie oficjalne reguły gry mają często mało wspólnego z tym, co się dzieje za kulisami.
Jaki ma to wpływ na relacje między mediami a polityką?
Jeżeli nie istnieją silne organizacje partyjne, jeśli partie nie mają względnie stałego elektoratu, jeśli ich program jest mętny, bo starają się trafić do jak najszerszego grona odbiorców, to jedynym sposobem na odróżnienie się od innych ugrupowań jest właśnie zaistnienie w sferze medialnej. Poza tym w naszym regionie stabilizacja systemu partyjnego jest bardzo powolna i nie ma gwarancji, że to kiedykolwiek nastąpi. Rządzące partie wciąż rzadko kiedy ponownie wygrywają tu wybory. Taka płynność daje mediom niemałą siłę oddziaływania.
Czy w Europie Zachodniej nie jest podobnie?
Elektoraty partii zachodnich nie są już tak żelazne, jak były niegdyś, ale wciąż są bardziej przewidywalne niż w Polsce. W Wielkiej Brytanii od czasu skandalu podsłuchowego [dziennikarze gazety „News of the World” zakładali podsłuchy w telefonach polityków, piosenkarzy, aktorów, a także zwykłych ludzi, bohaterów swoich reportaży oraz korumpowali urzędników państwowych, by dotrzeć do niejawnych informacji; przyp. red.] toczy się dyskusja na temat nieformalnych układów dziennikarzy z czołowymi politykami. Oczywiście na Wyspach partie polityczne i media także wpływają na siebie, ale jednocześnie są prężnymi organizacjami, z dużymi środkami finansowymi i mogą się wzajemnie równoważyć. Do tego dochodzą wpływy wielu innych, formalnych organów, których w Europie Środkowo-Wschodniej nadal brakuje, takich jak związki zawodowe, stowarzyszenia dziennikarzy, artystów itd. Z drugiej strony etyka dziennikarskiego obiektywizmu w wielu instytucjach – także na Zachodzie – zanika. Obecnie nawet agencje stricte informacyjne, takie jak Reuters, zaczęły publikować komentarze. Komentarz zaś nigdy nie jest do końca obiektywny, zawsze ma jakieś ideologiczne zabarwienie.
Całość wywiadu: CZYTAJ TU
* Jan Zielonka, politolog, wykłada politykę europejską w St. Antony’s College na Uniwersytecie w Oksfordzie. Jest koordynatorem projektu badawczego „Media and Democracy in Central and Eastern Europe”. Ukończył prawo we Wrocławiu i obronił doktorat z nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim. Do jego najgłośniejszych książek należą „Imperium Europa”, „Explaining Euro-paralysis” i „Europe Unbound”.
* Łukasz Pawłowski, doktorant w Instytucie Socjologii UW, członek redakcji „Kultury Liberalnej”. Pisze o demokracji, polityce amerykańskiej i brytyjskiej.
***
W zalewie informacji komunikacja to rzadkość
Z profesorem Dominikiem Woltonem, politologiem badającym polityczne skutki nowych technologii informacyjnych, rozmawia Piotr Kieżun
Całość: CZYTAJ TU
Piotr Kieżun: Od ponad dziesięciu lat żyjemy w świecie, w którym dokonała się prawdziwa rewolucja informacyjna. Dziś w każdej chwili mogę za pomocą smartfona dowiedzieć się, czym jest pismo „Hermès”, którym pan kieruje, i natychmiast polecić je znajomemu mieszkającemu w zupełnie innej części globu. Moglibyśmy powiedzieć, że nigdy nie było klimatu tak sprzyjającego komunikowaniu się. Mimo to od dłuższego czasu ostrzega nas pan, że to iluzja. „Mamy do czynienia z zalewem informacji – pisze pan w jednej z ostatnich książek – komunikacja to rzadkie dobro”. Skąd to poczucie, że sprawy idą w złym kierunku?
Dominique Wolton: To proste. Informacja to przekaz, komunikacja to relacja, a zatem są to dwie zupełnie różne rzeczy. Komunikacja nie polega na produkowaniu informacji i ich łatwym rozprzestrzenianiu. Jej istotą jest proces negocjacji treści pomiędzy nadawcą a odbiorcą. Otóż im więcej mamy informacji, tym częściej dochodzi do tego, że nie ma prawdziwej łączności pomiędzy tymi dwiema stronami. Jestem pewny, że o ile wiek XX był wiekiem rewolucji informatycznej, o tyle głównym wyzwaniem politycznym wieku XXI będzie właśnie ocalenie komunikacji.
Jednak czy usprawnianie komunikacji nie jest wyzwaniem, które towarzyszy nam od zawsze, zarówno teraz, jak i sto lat temu?
Ależ oczywiście! Wcześniej jednak tego nie dostrzegaliśmy, ponieważ przy małej liczbie krążących wiadomości przekaz informacji o wiele częściej zamieniał się w komunikację. Zresztą mnie najbardziej interesuje nie tyle sama komunikacja, a raczej jej brak, a więc sytuacja, w której ludzie rozmawiają, wymieniają się wiadomościami, wysyłają maile, ale się nawzajem nie rozumieją. Od lat 50. XX wieku rozwój techniki pozwolił nam zwiększyć produkcję informacji i dziś wszyscy wierzymy, że pozwoli to podnieść jakość komunikacji. To nieprawda.
Czy mógłby pan podać jakiś przykład?
Proszę bardzo, korzystamy dziś z wielu rozwiniętych technik przekazu – z radia, telewizji, komputerów, Internetu – jednak ludzie wcale nie są bardziej tolerancyjni, co więcej – wcale nie są bardziej sobą zainteresowani. Ani w Polsce, ani w Rosji, ani w Stanach Zjednoczonych. I to pomimo globalizacji. Wiara w to, że istnienie siedmiu miliardów internautów pozwoli nam wzajemnie się zrozumieć, jest polityczną iluzją, marzeniem, które nie ma nic wspólnego z rzeczywistością polityczną. Dlaczego? Ponieważ komunikacja to kwestia projektu politycznego, a nie rozwiązań technicznych.
A jednak wydaje się, że Internet wniósł coś nowego. I to nie tylko pod względem ilości, ale i jakości. Myślę o serwisach społecznościowych i o tak zwanym Internecie 2.0, gdzie w tym samym czasie jesteśmy i nadawcami, i odbiorcami. Czy nie jest to warunkiem sine qua non prawdziwego porozumiewania się?
Absolutnie nie. To, z czym mamy tu do czynienia, to interakcja. Aby pojawiła się komunikacja, trzeba dzielić wspólne wartości, wspólny kod kulturowy. To nie takie proste.
Rozmaite grupy internautów wyznają wspólne wartości…
Owszem, tego typu relacje nazywam komunikacją wspólnotową. Jednak prawdziwe społeczne wyzwanie nie polega na tym, że kobiety będą się porozumiewały z kobietami, działacze z innymi walczącymi w tej samej sprawie działaczami, internauci z południa Polski z poznanymi przez siebie czeskimi internautami, że homoseksualiści będą się mogli zrzeszać itd. Bardzo dobrze, że tak się dzieje, ale to nie jest społeczeństwo. Społeczeństwo to ludzie, którzy niekoniecznie się rozumieją i wzajemnie kochają, jednak akceptują wspólne życie pomimo różnic.
Całość wywiadu: CZYTAJ TU
* Dominique Wolton, socjolog, dyrektor Instytutu Nauk Komunikacji przy CNRS (Centre National de la Recherche Scientifique). Specjalizuje się w komunikacji politycznej, bada konsekwencje polityczne i kulturowe globalizacji informacji i komunikacji internetowej. Założyciel i redaktor naczelny pisma naukowego „Hermès”.
** Piotr Kieżun, szef działu „Czytając” w „Kulturze Liberalnej”.
***
Fatalne skutki szczekania do mikrofonu
Jarosław Lipszyc, w swoim komentarzu „Odzyskiwanie języka cyfrowej rewolucji” twierdzi, że jeżeli nie odzyskamy języka, zostaniemy z niczym. To spostrzeżenie można śmiało rozciągnąć na całość publicznego dyskursu. Brak języka debaty, tak politycznej, jak medialnej czy w ogóle publicznej to powód, dla którego ona w Polsce występuje jedynie w stadium szczątkowym.
Sam fakt prowadzenia debaty zakłada coś więcej niż wyszczekiwanie swoich poglądów do mikrofonu. W prawdziwej debacie pojawiają się adwersarze, przeciwnicy, pojawia się szacunek dla odmienności i są one czymś oczywistym. Niestety, nie w Polsce – kto ostatnio słyszał, żeby słowa te były w publicznym użyciu? Jak mielibyśmy spierać się o cokolwiek, skoro jedna strona dowolnego sporu często uważa, że może powiedzieć absolutnie wszystko, a druga nie mówi na to nic?
Polska rzeczywistość wygląda bowiem tak, że do debaty wchodzą te sformułowania i zwroty, które mają największą siłę przebicia nie ze względu na to, że są przenikliwe i dobitne, ale dlatego, że są szokujące. Media i politycy zachowują się jak przedszkolaki – ktoś puści werbalnego „bąka” i reszta jest w stanie rozmawiać tylko o tym aż do leżakowania.
Winę za to ponoszą nie tylko środowiska, które z takich antydemokratycznych czy antyustrojowych „szczeknięć” słyną. Zaryzykuję wręcz tezę, że nie ponoszą one żadnej winy, jeśli rygorystycznie interpretować zasadę wolności słowa jako niezbywalny fundament demokracji. Obwiniać należy środowiska, które zachłystują się z oburzenia, po czym na fali polemiki cytują, powielają, powtarzają i komentują. A przecież już dawno udowodniono, że kłamstwo powtarzane dostatecznie długo staje się po jakimś czasie prawdą. I naprawdę nie jest ważne, kto je powtarza.
Dlatego bardzo smuci mnie, że w naprawdę bardzo ważnych debatach, jak ta ostatnia o związkach partnerskich zamiast krwistej, rzeczowej dyskusji panuje permanentne zachłystywanie się własnymi stwierdzeniami. Posłanka szefowa antygejowskiej inkwizycji powiedziała, jakiś poseł dopowiedział… Co z tego? Po co dyskutować z tymi farmazonami, rozbierając je na czynniki pierwsze? Ci ludzie grzeją fotele stacji telewizyjnych w najlepszym czasie antenowym nie dlatego, że wsadzili ich tam partyjni koledzy. Wsadziło ich tam nasze liberalne oburzenie i polemika z cynizmem, nienawiścią i uprzedzeniami, która polega na kopiowaniu przekazu, z którym się walczy.
Czy zatem nic mamy nie mówić? Wręcz przeciwnie! Musimy mieć po prostu własny przekaz. Taki, który składa się ze słów, które sami chcemy słyszeć. Język, który mówi o miłości, równości, sprawiedliwości, bliskości i rodzinie. O prawie, które powinno chronić przed nierównością. O debacie, której nie da się uciszyć szczekaniem do mikrofonu. Bo jeśli damy sobie włożyć w usta język nienawiści i wykluczenia, wtedy naprawdę zostaniemy z niczym.
* Anna Mazgal, członkini redakcji „Kultury Liberalnej”, dyrektorka programowa na Polskę, Czechy, Słowację i Węgry w Trust for Civil Society in Central and Eastern Europe. Współprowadzi popularny fanpage na Facebooku „Nie chodzę na panele, w których występują tylko mężczyźni”.
***
* Autorka ilustracji: Aleksandra Trzcińska.
„Kultura Liberalna” nr 212 (5/2013) z 29 stycznia 2013 r.