Wojciech Kacperski
Trudne słowo: „rewitalizacja”
Z rewitalizacją polskich miast jest jak z milionem dolarów – wszyscy o niej rozmawiają, ale mało kto ją w rzeczywistości widział. Mówi się zresztą o niej u nas stosunkowo dużo, szczególnie ostatnimi czasy. W Warszawie szeroko omawiano wyniki przebudowy Krakowskiego Przedmieścia, następnie dokonano przekształcenia placu Grzybowskiego (w którym ważną rolę odegrał „Dotleniacz” Joanny Rajkowskiej), potem zaś nadszedł czas „rewitalizacji” ulicy Chłodnej, która zebrała tylu sympatyków, ilu przeciwników. Wszystkie te projekty, mimo ich bardzo pięknych założeń, łączy jedno: zawiedzione oczekiwania. Dokonano sprawnych remontów przestrzeni miejskich, jednak wyłączono z nich to, co jest dla Polski tak charakterystyczne – jak to podkreślał jeden z bohaterów „Drogówki” Wojciecha Smarzowskiego – czyli czynnik ludzki.
Projekty te zostały obmyślane odgórnie, ograniczono je do przekształcenia wyłącznie struktury urbanistycznej przestrzeni – jeśli robiono ulicę, to ograniczono się do bruku i chodnika, jeśli plac, to tylko do jego kształtu. Być może w kilku miejscach uczyniono tę przestrzeń bardziej dostępną dla mieszkańców (na przykład stawiając dodatkowe ławki), jednak nie sprawdzono, czego tak naprawdę mieszkańcy potrzebują, jak obecnie wykorzystują tę przestrzeń i co z tego wynika. Znowu zaśpiewam starą śpiewkę, bo powiem, że mimo tego, iż w wielu przypadkach zorganizowano konsultacje społeczne, to głos mieszkańców w niewielkim stopniu odbił się w realizowanej formie tych projektów. Zabrakło czynnika ludzkiego….
Czym jest ów „czynnik ludzki”? Tym mianem, w kontekście rewitalizacji, określałbym to, co może kryć się pod pojęciem społecznego zwyczaju, społecznej praktyki – czyli tego, w jaki sposób ludzie działają w przestrzeni miejskiej. We współczesnym projektowaniu ten element jest zupełnie pomijany. Projektuje się place, ulice, parki zupełnie nie patrząc na to, jak będą chcieli używać ich mieszkańcy. Doskonałym przykładem tego rodzaju myślenia jest przebudowa Nowego Światu z początku lat 90. Pamiętam jeszcze stary, wąski chodnik tej ulicy oraz przejście pomiędzy obiema stronami na osi ulic Ordynackiej oraz Wareckiej. Gdy przebudowywano Nowy Świat, by uczynić go przyjemniejszym dla przechodniów, wymyślono, że przejście dla pieszych powinno znaleźć się w niewielkiej odległości od tej osi, na miejscu której spoczął przystanek autobusowy. Niesłychanie znamienne przewartościowanie – autobus zamiast mieszkańca – zapisało się w tym miejscu na długo. W efekcie także dzisiaj przechodnie bezceremonialnie łamią prawo, przechodząc na drugą stronę ulicy w miejscu niedozwolonym. Bo tak jest po prostu wygodniej. Wówczas jednak, podobnie jak dziś, mało myślano o tym, co będzie wygodne dla mieszkańców w korzystaniu z danej przestrzeni miejskiej. Oczywiście to, o czym piszę, to tylko efekt przebudowy ulicy – wówczas jeszcze nawet nie używano chyba takich słów jak rewitalizacja – a jednak myślenie, które przyświecało tamtej przebudowie, pokutuje do dziś w umysłach współczesnych planistów.
Nie chcę wypunktowywać wad projektów rewitalizacyjnych już zrealizowanych. W gruncie rzeczy mogę nawet powiedzieć, że dostrzegalna jest w nich pewna ewolucja – od zupełnej ignorancji dla głosu mieszkańców, do coraz większej wrażliwości dotyczącej ich inicjatywy. Chodzi jednak o to, że w przypadku przygotowywania projektów przekształcania takich przestrzeni należy się najpierw przyjrzeć, jak są one aktualnie wykorzystywane przez mieszkańców i na tym tle projektować ich późniejszy wygląd, kształt, funkcje.
Na to wskazywała od dawna Jane Jacobs (m.in. w tekście „Śródmieście jest dla ludzi”, który w języku polskim pojawił się w niedawno wydanej książce Fundacji Bęc Zmiana „Chwała Miasta”; tekst oryginału znajdziecie tu), mówiąc już w połowie XX wieku, że na przebudowę miasta nie należy patrzeć z perspektywy lotu ptaka, a z punktu widzenia przechodnia, że lepiej jest się przejść i pomyśleć, niż roić marzenia o abstrakcyjnym mieście idealnym. O tym mówił nieco później William H. Whyte, pisząc o placach Nowego Jorku i o tym, jak są one wykorzystywane. W myśli obu tych autorów widać szacunek dla codziennego użytkowania danej przestrzeni. Nie jest prawdą, że nie istnieją patenty na ożywienie przestrzeni miejskich. Nawet jeśli urzędnikom nie chciałoby się czytać tego, co napisał Whyte, mogą sobie to obejrzeć, a potem wyciągnąć wnioski, w jaki sposób projektować przestrzeń, aby przyciągnąć do niej ludzi. To dobra lekcja myślenia o mieście. Polecam ją każdemu.
Ludzie mówią, że słowa mają znaczenie. W przypadku jednak takich słów jak rewitalizacja znaczeń wokół napęczniało tak wiele, że ostatecznie nie jest istotne, co się za nimi kryje, ale to, co się w związku z nimi dzieje. Możemy się spierać, czy rewitalizacja odnosi się do całych kwartałów dzielnic, czy do poszczególnych budynków, czy może ulic (do nich zwykle stosujemy słowo rewaloryzacja, jak to ma miejsce w przypadku Ogrodu Krasińskich). Ostatecznie jednak nie ma to znaczenia, jeśli zarówno w jednym, jak i drugim przypadku otrzymujemy odgórnie zaplanowany projekt, sporządzony gdzieś w biurze architekta, lekceważący społeczny kontekst miejsca oraz codzienne praktyki jego mieszkańców. Oto współczesny grzech naszego myślenia rewitalizacyjnego, wobec którego musimy się wszyscy uderzyć w pierś, a potem wyciągnąć wnioski.
* Wojciech Kacperski, socjolog, historyk filozofii i przewodnik po Warszawie. Miejski felietonista „Kultury Liberalnej”.
„Kultura Liberalna” nr 214 (7/2013) z 12 lutego 2013 r.