Karolina Błachnio

„Źle urodzone”, czyli opowieść o trudnej miłości. Wywiad z Filipem Springerem, reporterem i fotografem

Ta architektura powinna chwilę odleżeć, żebyśmy zaczęli ją doceniać. Od wyburzenia dzielnicy Pruitt-Igoe, które Jencks ogłosił końcem modernizmu, minęło dopiero czterdzieści lat. Trzeba powstrzymać zakusy, żeby już dziś wszystko oceniać. Już teraz oceniane są obiekty, które powstały w latach dziewięćdziesiątych […]. Często mnie ludzie pytają czy ja bardziej ją kocham po zrobieniu tego projektu, jakby to było oczywiste, że ją można pokochać. Ja ją jednak mniej kocham. Ale po zrobieniu tej książki bardziej ją doceniam i szanuję. To jest dokument jakichś czasów – o pracy nad książką „Źle urodzone” z Filipem SPRINGEREM rozmawia Karolina BŁACHNIO

Karolina Błachnio: Dlaczego zacząłeś fotografować?

Filip Springer: Były dwa początki. Pierwszy – bardzo trywialny: chciałem po prostu zostać reporterem, najlepiej wojennym. Zacząłem robić zdjęcia w liceum, potem pracowałem dla gazet jako fotograf-freelancer. Przy takim systemie masz jednak mało czasu i musisz się koncentrować na wielu płaszczyznach odbioru rzeczywistości. W pewnym momencie stało się to problemem. Jeśli spojrzymy na moje teksty w „Polityce”, to albo są w nich dobre zdjęcia, albo dobry tekst; nigdy nie byłem z obydwu rzeczy zadowolony.

Gdy wtedy zacząłem fotografować, robiłem to z zupełnie innych powodów niż teraz.

Drugi początek przyszedł stosunkowo niedawno – krótko przed „Miedzianką”, kiedy uporządkowałem sobie relacje między fotografowaniem a pisaniem. „Miedzianka” to moje pierwsze w stu procentach świadome osiągnięcie fotograficzne, właśnie dlatego, że zrezygnowałem z fotografii. Natomiast „Źle urodzone” są pierwszym projektem, w którym bardzo świadomie używam obu mediów.

„Źle urodzone” – ta materia i możliwość skupienia się na niej przed dłuższy czas – dały mi komfort pracy i zmotywowały do rzetelnej odpowiedzi na pytanie „Po co fotografuję?”. Na początku towarzyszyła mi idea pokazania architektury modernistycznej światu – założenie wręcz edukacyjne; fotografowałem więc w bardzo ilustracyjny sposób. Zrozumiałem, że chcąc ją pokazać innym, sam nadal jej nie zrozumiem – i pozostaję z niczym. Trzeba więc było znaleźć sposób obrazowania, który umożliwiłby to zrozumienie. W pewnym momencie okazało się, że to, przed czym wzbraniam się w pisaniu, czyli przed sentymentalizmem i wprowadzaniem bardzo osobistej narracji, sprawdza się w robieniu zdjęć – i sprawia mi po prostu przyjemność. Ideą fotografowania tej architektury są intymne emocje, jakie ona we mnie powoduje – smutek i zagubienie . To jest czysto osobiste. I tak już będzie dalej.

W „Źle urodzonych” są jednak fragmenty dosyć pogodne. Weźmy na przykład opis Sadów Żoliborskich i tego, jak architektka Halina Skibniewska buduje osiedle według swojego projektu, zachowując jak najwięcej rosnących na jego terenie drzew. Szkielet narracji w tym rozdziale tworzą odwołania do czereśni czy gruszy, które nadal można tam znaleźć. Zwracanie uwagi na takie szczegóły tworzy ciepły, emocjonalny obraz przestrzeni. Czy chciałeś pokazać podejście Skibniewskiej do tej realizacji architektonicznej, czy może Sady w tobie też wywołały tego rodzaju uczucia, poruszyły cię? 

Punkt wyjścia do reportażu jest zawsze osobisty. W Sadach Żoliborskich będzie to przyroda, jej zachowanie w przestrzeni osiedla oraz to, co dziś znaczy dla mieszkańców.

Praca nad każdym materiałem do „Źle urodzonych” wyglądała tak samo: najpierw jechałem i spotykałem się z tymi budynkami; coś trzeba było tam przeżyć. Z tego wyłaniała się nitka, za którą zaczynałem podążać. Struktura tekstu oparta o nazwy drzew pokazuje przede wszystkim, jak Skibniewska o wszystko na tym osiedlu zadbała. Jest to wzruszające, jeśli spojrzymy na warunki, w których projektowała. Dominującym typem myślenia władz nie było wtedy zachowanie na osiedlu dwóch morw. Ale ja się nad tymi drzewami nie rozczulam.

Powiedziałeś w jednym z wcześniejszych wywiadów, że zakochujesz się w swoich bohaterach. Co było twoim obiektem zakochania w „Źle urodzonych”? 

Gdy moi bohaterowie opowiadają mi niesamowitą historię – wszystko chłonę, tracę głowę, jestem w pełni oddany. Po takim zakochaniu musi przyjść opamiętanie. Z perspektywy zakochanego nie da się napisać reportażu. Mam sporo dystansu wobec bohaterów „Źle urodzonych”, do tego, jak obecnie oceniają swoją pracę i jak widzą siebie na tle architektury światowej.

Moimi faworytami bez wątpienia są Oskar i Zofia Hansenowie, wobec nich mam najmniej krytycznego dystansu. Dla tego, co proponowali jako architekci, nie ma porównania w skali ówczesnej Polski. W nich łatwo i warto się zakochać, bo tak bardzo wierzyli w dobrego, mądrego człowieka, któremu chce się wysilać w budowaniu relacji z innymi. Takich ludzi widzieli jako mieszkańców swojej architektury. To było urocze, choć oczywiste jest, że ludzie tacy nie są.

Co jest dla ciebie najciekawsze w architekturze modernistycznej?

To, że był to ostatni styl i duży ruch w architekturze, który dawał całościową propozycję dla człowieka. Ona się nie sprawdziła, była błędna, ale sporo z jej elementów było wartościowych. Paradygmat „słońca, przestrzeni, powietrza i zieleni” – jemu nie da się nic zarzucić, tylko narzędzia jego realizacji były złe. Jak wiemy, nie sprawdziło się rozbijanie miasta na monofunkcyjność (czyli osobno fabryki, osobno handel, osobno mieszkania) czy likwidowanie idei ulicy. Ale samo założenie, że każdemu – bez względu na to, ile ma pieniędzy – należy się słońce, powietrze i zieleń, jest świetne. Dzisiaj tego brakuje.

Pociąga mnie też to, że architektura ta miała bardzo silną aspirację, żeby kształtować człowieka – choć w Polsce niestety idea ta była wykorzystywana politycznie. Bardzo mi się podoba, że modernistyczne projekty i ich realizacje niekiedy wymuszają interakcję z drugim człowiekiem, że mają narzędzia do tego, żeby budować relacje. Jeśli weźmiemy pod uwagę, jak społeczeństwo się dziś rozpada, to posiadanie narzędzi pozwalających tę tkankę wiązać ze sobą jest czymś wartościowym.

Wracając do narzędzi wymyślanych przez architektów modernizmu: nie jestem ich zwolennikiem. Okazuje się, że wielki mieszkalny blok wyposażony we wszystko co potrzebne do życia, powoduje dezintegrację społeczną – coś kompletnie przeciwnego niż stan zakładany. Są badania, które mówią, że im gęściej ludzie mieszkają, tym bardziej się od siebie izolują.

Poza tym to nie jest tak, że nie widzę negatywnych stron tej architektury. Często mnie ludzie pytają czy ja bardziej ją kocham po zrobieniu tego projektu – jakby to było oczywiste, że ją można pokochać. Ja ją jednak mniej kocham. Ale po zrobieniu tej książki bardzo ją doceniam i szanuję. To jest dokument jakichś czasów.

Wędrując wstecz, do twórcy modernizmu – Le Corbusiera – i jego czasów: co ludzi epoki, w której nurt powstawał, zafascynowało w jego założeniach? 

To jest tak jak z socjalizmem. Ja się nie dziwię ludziom, którzy przeżyli wojnę i zobaczyli jak Warszawa jest zrównywana z ziemią, że uwierzyli w socjalizm i w to, że miasto zostanie odbudowane, bo niektórzy z nich już w 1946 roku mieli gdzie mieszkać – dzięki socjalizmowi. On działał na ich oczach.

Modernizm wyrósł z lewicy. Le Corbusier miał serce po lewej stronie, co wpłynęło na kierunek rozwoju jego koncepcji. Trudno wskazać inną rzecz niż fascynację tym, że oto przychodzi nowe, przekreślające wszystko, co stare (np. teraz nie będzie już tych zatęchłych kamienic) i każdy będzie miał taki sam dostęp do tej architektury i funkcji jej budynków, bo – w skrócie – wszyscy jesteśmy równi. Ta architektura miała być demokratyczna i funkcjonalna, przyjazna człowiekowi i wiązała się przed II wojną z poczuciem witania nowego świata, nowych, sprawiedliwszych systemów społecznych. Całkiem fajna obietnica, łatwo ją kupić. Przyszło to trochę za wcześnie jeśli chodzi o technologię, która nie nadążała za myśleniem architektonicznym o konstrukcji wpuszczonej do środka, o uwolnionych oknach. W efekcie modernizm zaczął się bardzo szybko źle starzeć, zresztą nie tylko w Polsce, ale również we Francji czy w Skandynawii – tylko że oni lepiej niż my sobie z tym poradzili.

W powojennej Polsce modernizm został dobrze przyjęty, tym bardziej, że był ideą z Zachodu (mimo tego, że mamy świetny przedwojenny modernizm). Wśród architektów ze „Źle urodzonych”, z którymi rozmawiałem, często pojawiały się wypowiedzi, że „ktoś przywiózł gazetę z Francji, otworzyłem i się zakochałem”. Tak było z fascynacją modernizmem. Po 1956 roku, czyli po odejściu od socrealizmu, stał się główną inspiracją architektoniczną. To była obietnica.

Mieszkasz na Przyczółku Grochowskim. To jest realizacja Hansenów. Jak ci się tam mieszka?

Mieszka się dobrze, mam kawalerkę, więc jest ok. Gdybym miał wielopokojowe mieszkanie i rodzinę, nie byłbym zadowolony, bo mieszkania są bardzo małe, w tych dwupokojowych mniejszy pokój ma 170 cm szerokości. Ale to nie jest wina Hansenów. Z drugiej strony zastanawiam się nad tym, czy nie dlatego mi się tam dobrze mieszka, bo rozumiem tę przestrzeń w całości i nie mam żadnego problemu ze zidentyfikowaniem intencji architekta. Tylko że ona nie jest dla ludzi, którzy potem piszą o jej architektach, tylko dla ludzi, którzy w niej mieszkają. I myślę, że to był i jest problem – ludzie nie rozumieją tej architektury; to nie jest ani blok, ani osiedle, to jest coś pomiędzy. Z drugiej strony bardzo chwalą sobie przestrzeń publiczną, która tam jest, bo jest genialna, nie da się o niej złego słowa powiedzieć.

Przestrzeń publiczna jest genialna, gdyż…?

Ponieważ wypełnia ją zieleń, mnóstwo terenu zaaranżowanego tak, żeby można tam było wypoczywać, komunikacja jest oddzielona od przestrzeni mieszkaniowej, więc nie ma ryzyka, że dziecko ci wpadnie pod samochód. Tak samo jest na Osiedlu Słowackiego w Lublinie.

Jeśli mam porównywać obie realizacje jako całości, to o niebo lepsze jest Osiedle Słowackiego, ponieważ gdy tam wejdziesz, to się tam dobrze czujesz. Na Przyczółku tak nie jest, bo Przyczółek już nie wygląda tak idyllicznie, jest dosyć totalny, miejscami przytłacza.

To była kwestia normatywów? 

To była kwestia wielu rzeczy: normatywu dotyczącego wymiarów mieszkania, technologii jakie mieli, niezrozumienia i ignorancji ludzi siedzących w politbiurach i decydujących o realizacji, normatywu dotyczącego zagęszczenia terenu, które miał wykonać, dostępności materiałów, standardu „mniej wind niż bloków”…

Hansenowie sami sobie zrobili krzywdę, bo materiałowo i technologicznie mieli bardzo ograniczone możliwości, a mimo to zdecydowali się na tę realizację. Ze względu na te możliwości Przyczółek trudno kochać, tak jak łatwo można kochać Osiedle Słowackiego. I dlatego też Osiedle Słowackiego jest uznawane za najwybitniejszą realizację Hansenów, a Przyczółek za jeden z gwoździ do ich trumny – taki element, którego używano w dyskusji jako argumentu przeciwko Linearnemu Systemowi Ciągłemu.

Czyli zgniły kompromis architektoniczny?

Nie, w żadnym stopniu nie zgniły. Po prostu kompromis, do jakiego zmuszani byli architekci w tamtych czasach. Była to też kwestia podejścia Oskara Hansena, którego bardziej interesowała idea własnych projektów niż ich wykonanie. Samego wykonania, budowy, doglądała głównie, zmarła pod koniec stycznia, Zofia. On był myślami już dalej, już miał co innego w głowie, więc wykonanie się rozchodziło.

Hansen: Linearny System Ciągły – pozorne szaleństwa i prorocze rozwiązania 

To, co Hansen chciał zrealizować, było i jest w dużej mierze utopijne. Przywołujesz fragment z wywiadu, w którym mówi on: „Trzeba wyprowadzić ludzkość z niewoli egipskiej.[…] Mój postulat jest taki: trzeba znieść wszystkie granice na kuli ziemskiej i przekreślić dominację posiadania. Wtedy nie będzie wojny w Iraku. Po prostu trzeba otworzyć granice i pozwolić ludziom przemieszczać się. Trzeba znaleźć rozwiązania systemowe, by ratować Ziemię”. Piszesz, że czasami Hansen sprawiał wrażenie zwariowanego na punkcie swoich idei. Czego jeszcze chciał? Miał jakieś inne wizje?

On chciał ratować świat. Czy czegoś więcej trzeba? Wydaje mi się, że wystarczająco dużo chciał. To, co się znalazło w tekście, to był „najmocniejszy” z jego pomysłów. Chciał, żeby nie było granic, żeby wszystkie miasta i cały świat się rozwijały linearnie, bo to jest najlepsze dla planety – wtedy przestaniemy ją zatruwać. Nie artykułował tego wprost, ale gdy spojrzymy na jego wypowiedzi, widzimy, iż zakładał, że ludzie są dobrzy, kochający się wzajemnie. Wierzył, że nie mają w sobie żadnych negatywnych emocji, że chce im się wkładać wysiłek w doskonalenie siebie i świata dookoła. Mówił o świecie, który absolutnie nie istnieje i dlatego przegrał. Wymyślił Linearny System Ciągły i poszedł za nim zupełnie. Jeśli spojrzeć na recepcję Systemu, można zauważyć taką silną zależność, że po jego ogłoszeniu większość stwierdziła (nie wprost) że Hansen zwariował.

Projektując, nie tracił łączności z rzeczywistością. Wszystkie jego projekty były z niej wywiedzione, były analityczne i wyliczone, bez cienia fiksacji. Zresztą, gdy ogłosił swój System, pokazało się sporo artykułów, które mówiły o tym, że System jest jedynym wyjściem architektonicznym w Polsce. A jego konkretyzacje tworzył na zlecenie państwa, np. pasmo przemyskie czy okolice Lubina.

Jak koncepcja Linearnego Systemu Ciągłego jest odbierana dzisiaj?

Linearny System Ciągły jest koncepcją, która szczęśliwie nie została w Polsce zrealizowana, gdyż w tej wersji, jaką proponował Hansen, pewnie by się nam nie przysłużyła.

Jej założenia były następujące: budujemy cztery pasma mieszkaniowe, które ciągną się od morza od gór, wzdłuż rzek, bo one zapewniają najlepsze przewietrzenie. Te pasma to są pasma funkcyjne, tzn. że w nich lokujemy różnorodną zabudowę mieszkaniową. Każde pasmo z dwóch stron jest otoczone terenami niezagospodarowanymi, zielonymi, potem jest pasmo przemysłowe, następnie znów pasmo zielone, a potem znów funkcyjne. Przemysł jest otoczony z dwóch stron zielenią. Pasma mają szerokość dziesiątek, jeśli nie setek, kilometrów. Komunikacja odbywa się wzdłuż pasma mieszkaniowego, a poprzeczna jest możliwa dzięki bardzo szybkiej kolejce. Więc: robotnik wychodzi z domu, ma dziesięć minut pieszo do kolejki, która porusza się po linii północ-południe, dojeżdża do kolejki poruszającej się poprzecznie (wschód-zachód) i tym sposobem w trzydzieści minut dociera do pracy.

Ta koncepcja miała kilka konkretyzacji dotyczących pasma przemyskiego, warszawskiego, czyli Ursynowa, okolic Poznania i okolic Lubina na Dolnym Śląsku. Każda z nich zakładała liniowość, czyli „wyciąganie” kształtu miasta i peryferii w oparciu o istniejące już linie – ulice. Takie było założenie, o którym, jak się żyło w tamtym czasie i było się zainteresowanym tematem, nie sposób było nie wiedzieć.

Jak przeczytać dzisiaj rozmowy z krytykami, porozmawiać ludźmi, którzy mieli z Hansenem, architekturą i sztuką w tamtym okresie jakiś związek, to jednym z przeważających zarzutów wobec Hansena jest to, że chciał zabudować Polskę czterema wielkimi blokami od morza do gór. Części z tych ludzi można zarzucać niewiedzę, a części złą wolę, ponieważ tak nie było. Zamysł Hansena był inny. Linearny System Ciągły zakładał monofunkcyjność, ale w paśmie mieszkaniowym zabudowa miała być zróżnicowana, tzn. osiedla domków jednorodzinnych, bloczki, większe bloki. Przy czym Oskar był fundamentalnym wrogiem wielkich mrówkowców, w których człowiek się nie może odnaleźć, nigdy by czegoś takiego nie postawił. Nadal można zarzucać Linearnemu Systemowi Ciągłemu pewną utopijność, ale z tą wiedzą trudniej to robić. Jak spojrzeć na to, co się dzieje dzisiaj w Trójmieście czy między Warszawą a Łodzią, to ten System powstaje spontanicznie, przy wszystkich słabościach polskiego planowania przestrzennego.

Błędem Hansena było to, że chciał budować Linearny System obok istniejących miast, zamiast wyciągać w pasma struktury liniowe z już istniejących (co robi prof. Marek Budzyński i koło młodej architektury przy SARP-ie w Warszawie). Wtedy Polska wyglądałaby jak pajęczyna łączących się słońc. Sama idea, żeby miasto było liniowe, a nie centryczne, nie jest tak do końca skompromitowana. Hansen miał rację, kiedy mówił, że część jego idei nie zostanie zrealizowanych za jego życia, ale kiedyś to nastąpi. Liniowość działa teraz, choć nie na dużą skalę, jak planował.

Źle urodzona architektura PRL: podświadomy transfer ze Skandynawii 

W trakcie pobytu w Norwegii napisałeś na swoim blogu: „Zapytałem dziś Igora [syn Hansena] co by było, gdyby Oskar Hansen zdecydował się żyć i pracować na Zachodzie. Odpowiedział, że projektowałby po prostu gorsze rzeczy z lepszych materiałów”. Rozumiem, że w związku z tym, że w Polsce była wolna amerykanka, a na górze ludzie, którzy pewnych rzeczy nie rozumieli, to można było z większą swobodą proponować im projekty i wizje architektoniczne, a potem je realizować? Czy paradoksalnie projektowanie w Polsce było łatwiejsze niż na Zachodzie?

Pytasz mnie o rzeczy, o które ja teraz pytam różnych ludzi, pracując nad książką o Hansenie. Pytam absolutnie wszystkich, którzy go znali lub którzy znają realia epoki: co by było, gdyby Hansen pracował na Zachodzie. Nie podejmuję się jednoznacznej odpowiedzi. Dzielą się one po połowie: są tacy, którzy twierdzą, że przydusiłoby go i zostałby sfrustrowanym człowiekiem bez dorobku, inni uważają, że tam dopiero rozwinąłby skrzydła. Wierzę Igorowi – ma wielkie wyczucie tej architektury i intencji Oskara, zapewne jest dużo prawdy w jego słowach.

Jedną z realizacji Hansenów, żywym laboratorium Formy Otwartej, jest interaktywny dom w Szuminie (1969 r.). Jego opis zrobił na mnie ogromne wrażenie. Jedne ściany się pojawiają, inne z czasem znikają, odzwierciedla świat w skali mikro i makro – Hansen starał się w nim znieść podział między wnętrzem i zewnętrzem. Na dodatek jest bardzo nakierowany na indywidualne potrzeby – np. można w nim usiąść przy takim kolorze klepki przy stole (znajdującym się zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz), który odpowiada naszemu nastrojowi. Ponadto pomysłowe i funkcjonalne rozwiązania Hansenów, które powstały w wyniku konsultacji projektu Osiedla Słowackiego z jego mieszkańcami, takie jak: szafki na kisiel na parapetach i wózki na zakupy dla gospodyń na każdym piętrze, a przede wszystkim „dospołeczność” tej architektury: to wszystko nasuwa mi skojarzenia z estetyką Ikei…

Przeżyłem.

…i mam poczucie mocno skandynawskich, nordyckich korzeni tej architektury, co jest oczywiście uzasadnione pochodzeniem Hansena. Gdy byłam w Norwegii, zrobiła na mnie wrażenie przemyślność przestrzeni i współodpowiedzialność ludzi za jej kształtowanie i porządkowanie, a tym samym – za wspólne sprawy. Mam poczucie, że architektura Hansenów mieści się w takim sposobie myślenia o organizowaniu przestrzeni, ale i umysłów ludzkich.

Skojarzenie z Ikeą jest trochę mrożące krew w żyłach. To rzeczywiście jest tak, że każdy, kto pojedzie do Norwegii, zobaczy, że Oskar Hansen jest silniej z nią związany (pewnie podświadomie), niż mogłoby się to wydawać. Bo do lat sześćdziesiątych nigdy nie był w Skandynawii, a do tego czasu już sporo wymyślił. Był synem Norwega, urodził się w Finlandii, wyjechał z niej, gdy miał dwa lata, więc jej nie pamiętał, później mieszkał w Wilnie, w Polsce i we Francji. Na północ Europy – dokładnie do Finlandii – pojechał w 1961 roku, w latach siedemdziesiątych pojechał po raz pierwszy do Norwegii. To jest niesamowite, bo oznacza, że mamy coś w genach, co powoduje, że robimy w życiu tak, a nie inaczej. Byłem pod ogromnym wrażeniem: jadę przez jakąś wieś w Norwegii i nagle widzę budynki, które Hansen by wymyślił, a jestem w stu procentach pewien, że ludzie, którzy je stawiali nawet nie wiedzieli, że Hansen istnieje. To jest coś niesamowitego, jakaś boska cząstka. Być może, gdyby dalej to badać, doszlibyśmy do surowości skandynawskiej architektury i designu, a w końcu może i do tej zasugerowanej przez ciebie Ikei.

Ale o wiele ciekawsze jest zastanawianie się nad elementami skandynawskości w architekturze Hansena – umiarem, podporządkowaniu się przyrodzie, która w Skandynawii jest najważniejsza, nie człowiek. Hansen też miał takie poczucie, mimo że inni mu zarzucali, że było inaczej. To jest wręcz wstrząsające.

Jeśli chodzi o fińską architekturę – to czerpał z niej bezpośrednio, inspirował się nią (podobnie jak inni architekci) i w jakimś stopniu, mówiąc brzydko, powielał. Tak samo jest z Linearnym Systemem Ciągłym, który nie on wymyślił – pierwsi byli Soria y Mata, Milutin, Gruszczyński. Od poprzedników odróżnia go fakt, że wymyślił kompletny system, choć wykorzystywał błędne narzędzia do jego wykonania.

Od początku wiedziałem, że muszę pojechać do Skandynawii podczas tworzenia nowej książki, ale dopiero podczas wyjazdu zrozumiałem, jak wielką to było koniecznością. Spacer po zwykłej ulicy w Bergen dał mi więcej niż czytanie o Hansenie przez ostatnie dwa lata.

Piszesz następne książki, o czym one będą?

Jedna jest o Hansenie – składa się z kilkunastu tekstów opowiadających o miejscach, z którymi jest związany. Druga książka ma opowiadać o tym, dlaczego w Polsce jest brzydko, o tym, w jaki sposób niszczymy w Polsce przestrzeń, w której żyjemy: od rozmontowania systemu urbanistycznego przez gettoizację i reklamę zewnętrzną po architektów, którzy psują rynek i rzeki, których nie widać w polskich miastach, chociaż w nich są. Książka o Hansenach pt. „Zaczyn” zostanie wydana w kwietniu, a „Przewodnik po śmietniku” – jesienią.

Modernizm niczym gotyk? 

W reakcji na moją niechęć wobec polskich realizacji modernizmu i tego, jak się starzeją, usłyszałam, że modernizm być może zostanie doceniony jak gotyk, po wielu latach, wiekach. Za co kolejne pokolenia będą ceniły styl modernistyczny, jak myślisz? 

Wybitny architekt Leon Krier, absolutny antymodernista, napisał w swojej książce „Architektura wspólnoty”: „Budynki modernistyczne napotykają podstawową przeszkodę egzystencjalną: czas potrzebny na to, aby ludzie przyzwyczaili się do nich, z reguły przekracza długość ich funkcjonowania”.To brzmi kuriozalnie w ustach krytyka modernizmu, ale rzeczywiście jest tak, że ta architektura powinna chwilę odleżeć, byśmy zaczęli ją doceniać. Tak się powolutku dzieje. Na przykład toczy się teraz dyskusja dotycząca tego, co zrobić z Audytorium Chemii we Wrocławiu, wybitnym w formie obiektem modernistycznym, ale możliwym do wykorzystania tylko jako sala wykładowa, której uniwersytet nie potrzebuje. Audytorium nie sprawdziło się jako obiekt użytkowy, nie da się go ogrzać.

Od wyburzenia dzielnicy Pruitt-Igoe, które Jencks ogłosił końcem modernizmu, minęło dopiero czterdzieści lat. Trzeba powstrzymać zakusy, żeby już dziś wszystko oceniać. Już teraz oceniane są obiekty, które powstały w latach dziewięćdziesiątych. Tak jest np. z Sołpolem we Wrocławiu przy ul. Świdnickiej, z mojej perspektywy koszmarnym pastelowo-żółtym postmodernistycznym bełkotem – chcę mu dać jeszcze trochę czasu. Gdybyśmy wiedzieli, za co docenimy modernizm, napisałbym o tym książkę. Za naukową krytykę architektury niech się biorą specjaliści. Dla mnie urzekające się intencje, które stoją za modernizmem.

Książka:

„Źle urodzone. Reportaże o architekturze PRL-u”, Wydawnictwo Karakter, 2012.

* Filip Springer, reporter i fotograf, autor książek „Miedzianka. Historia zapominania” (2010; finalista nagrody NIKE w 2012 r., Nagrody im. R. Kapuścińskiego za Reportaż Literacki 2011; nominacja do Nagrody Literackiej Gdynia 2012 i innych) oraz „Źle urodzone. Reportaże o architekturze PRL-u” (2011), która została uznana przez słuchaczy radiowej Trójki za najlepszą książkę roku 2012. Regularnie publikuje w tygodniku „Polityka”. Z wykształcenia archeolog. Prowadzi blog: filipspringer.com.

** Karolina Błachnio, pisze do działu „Patrząc” w „Kulturze Liberalnej”.

„Kultura Liberalna” nr 215 (8/2013) z 19 lutego 2013 r.