Łukasz Jasina

Ameryko – i tak cię kocham!

Chwila zwątpienia wkradła się w umysły większości z nas, zgromadzonych w audytorium filmoznawstwa, tylko na chwilę – w momencie, gdy Jack Nicholson połączył się na żywo z Białym Domem i Michelle Obama przystąpiła do wygłoszenia swojego uczciwego i prawdziwego orędzia do narodu amerykańskiego i całego świata. Orędzia pięknego, ale dziwnie niepasującego ani do anonsującego ją Nicholsona, ani do ostrej atmosfery wieczoru, znakomicie podgrzewanej przez prowadzącego Setha MacFarlane’a. Skoro Pierwsza Dama wygłasza monumentalne przemówienie mówiące o historii i jej wpływie na współczesność, można zadać sobie pytanie: czy wygra równie monumentalny i pomnikowy „Lincoln”? Czy też może przemówienie było już napisane, gdy większość głosów padła jednak na „Operację Argo”?

Trzy sposoby kochania Ameryki

Takiego starcia na rozdaniu Oscarów nie było właściwie od lat siedemdziesiątych. Najpierw w roku 1976 stanęły naprzeciw siebie wizje Ameryki idealistycznej z „Rocky’ego” Sylvestra Stallone’a i pesymistycznej z „Taksówkarza” Martina Scorsese, a także „Sieci” Sidneya Lumeta i „Wszyscy ludzie prezydenta” Alana Pakuli. Zwyciężył wtedy ten pierwszy, choć doceniono również tragiczną wizję Lumeta – czterema statuetkami. Podobnie było dwa lata później, gdy nieco bardziej krytyczną wizję z „Powrotu do domu” Hala Ashby’ego pokonała ta z „Łowcy jeleni” Michaela Cimino – wprawdzie pełna bólu, lecz także nadziei.

Na wczorajszej ceremonii rozdania Oscarów rywalizowały trzy filmy, w których miłość do Ameryki opisano na trzy różne sposoby. Była tam refleksyjna, choć również nazbyt posągowa miłość do ojczyzny rodem z „Lincolna” – prawdziwa, ciekawa, ale też opowiadana na klęczkach – gdzieżby mógł w niej przejść opowiedziany wczoraj przez MacFarlane’a dowcip o Lincolnie i jego zabójcy? Była też miłość przez łzy z „Wroga numer jeden”, w którym to ojczyzna wymaga od bohatera ogromnych poświęceń i zaparcia się własnego sumienia w imię słusznej sprawy. Była wreszcie trzecia z nich: szacunek i miłość odczuwane wobec kraju i systemu, który się myli, ale w końcu do błędów się przyznaje, czyli „Operacja Argo”. I tym razem właśnie ta wizja wygrała. Przebijała z niej Ameryka zwykłych i normalnych ludzi, imperium podnoszące się po klęsce. Ben Affleck i George Clooney – odpowiednio reżyser i producent tego filmu – postawili na tradycję Elii Kazana, czyli krytykę swojego kraju połączoną z wiarą w zwycięstwo leżących u jego podstaw ideałów. Spielbergowski idealizm, bardziej pesymistyczna koncepcja Afflecka wierna idei Franka Capry i nazbyt ostry, „lumetowski” obraz Kathryn Bigelow – tym razem przegrały.

Prawdziwym bohaterem wieczoru stał się Ben Affleck, który przebył już daleką drogę od młodzieńczego Oscara sprzed piętnastu lat. Jego idealizm z „Buntownika z wyboru” nie umarł, ale dojrzał. Tam główny bohater walczył o siebie samego i swoje miejsce w społeczeństwie, co jest dość charakterystyczne dla idealizmu ludzi młodych. Wizja Afflecka czterdziestoletniego to coś zupełnie innego. Zgodnie z nią człowiek ma służyć innym: krajowi, rodzinie i ratowanym zakładnikom. Oczywiście filmowy Tony Mendez ma wątpliwości, ale one tylko przydają mu człowieczeństwa.

Daniel Day-Lewis – największy aktor na świecie?

Żaden z aktorów i aktorek (nie licząc oczywiście Katharine Hepburn, choć ona pozostaje poza wszelka konkurencją, a także Meryl Streep i Jacka Nicholsona, mimo że w ich przypadku jedna ze statuetek była przyznana za rolę drugoplanową) nie dokonał tego, co udało się Danielowi Day-Lewisowi: trzykrotne zdobycie nagrody za najlepszą rolę męską oznaczałoby zapewne pasowanie na najlepszego aktora w historii światowego kina, gdyby oczywiście Oscary były powszechnie uznawanym miernikiem. Z drugiej strony, w mainstreamowym świecie kinowym lepszego jeszcze nie wymyślono.

Czy jednak Day-Lewis jest aktorem wielkim? Myślę, że tak – przede wszystkim z uwagi na perfekcję w wykonywaniu rzemiosła. Osobiście nie widzę w nim bowiem materiału na „ikonę kina” porównywalną z Katharine Hepburn, Jamesem Stewartem czy Spencerem Tracym. Warto zauważyć, że po raz kolejny docenione zostało aktorskie rzemiosło Day-Lewisa, specjalisty od przeistoczeń. W roli „Lincolna” wiele wziął z optymizmu swojego oscarowego debiutu – „Mojej lewej stopy”, ale dołożył do niej także coś, czego młody wtedy aktor zagrać by nie potrafił. Lincoln Day-Lewisa był bowiem pełen poczucia misji i doświadczenia. Trudno się jednak nie oprzeć wrażeniu, że nagrodzono dzieło doskonałe akademicko, jednak nie porywające, wspaniałe, lecz nie chwytające za serce. Wypada powtórzyć raz jeszcze: wielkość roli Day-Lewisa to wielkość techniki, a nie emocji.

„Lincoln” i jego przegrana 

Czy „Lincoln” przegrał? Odpowiedź na to pytanie jest trudna, bo czymże właściwie jest oscarowa przegrana? Spielberg to przecież klasyk i posiada największy oscarowy dorobek spośród nominowanych w tej kategorii twórców (gwoli przypomnienia: dwa Oscary za reżyserię, Oscar za produkcję „Listy Schindlera” i sporo nominacji, nie wspominając o kilku filmach powszechnie uznawanych za klasyczne, m.in. „Szczęki”, „E.T.”, „Bliskie spotkania trzeciego stopnia”). „Lincoln” był wprawdzie dziełem w jego dorobku ważnym, ale na pewno nie kluczowym.

Sukces filmu Spielberga jedynie w kategorii „najlepszy aktor”, i to w dodatku za rolę błyszczącą technicznym geniuszem, pokazuje, że odważna wizja Afflecka – ten swoisty kompromis między konserwatyzmem Spielberga i przesadnym podważaniem pryncypiów Bigelow – przemawia jednak mocniej.

Ang Lee i Christoph Waltz – pochwała fachowości

Nagrody dla Anga Lee i jego poetyckiego filmu zdają się mówić, że honoruje się wybitnego fachowca, który wygrywa wtedy, gdy nie ma jednoznacznego kandydata. Złośliwi rzekliby, że Spielberg – inny wybitny fachowiec w tym gronie – miał już dwa Oscary i nie chciano, by zbytnio nie wysforował się do przodu. Znakomitości reżyserskiego rzemiosła Lee – reżysera równie wszechstronnego jak Spielberg i raz już Oscarem nagrodzonego za „Tajemnicę Brokeback Mountain” – nikt nie jest jednak w stanie podważyć. Nagroda ta, obok mile zaskakującego Oscara (mimo wszystko nie spodziewano się przyznania statuetki europejskiemu aktorowi za rolę zbliżoną do tej, za jaką nagrodzono go trzy lata temu) dla Christopha Waltza, stanowi pewną niespodziankę.

Podobnie zresztą cieszy Oscar dla Anne Hathaway, który żadnym zaskoczeniem nie był. Swoją rolę zagrała doskonale. Ciekawe jest to, że aktorka – należąca do młodego pokolenia, ale ze sporym i dość wszechstronnym dorobkiem – dostała swoją nagrodę za musical, gatunek uznany i uwielbiany przez Akademię już od kilku dziesiątków lat. Cóż, widocznie rola w musicalu jest bardziej wymiernym sprawdzianem aktorskich możliwości niż kino nieco bardziej niszowe.

Jennifer Lawrence – pochwała nowości

O ile w kategorii „najlepszy aktor” wygrał akademizm, a Bradleya Coopera – który dzięki roli w „Poradniku pozytywnego myślenia” pewnie by z Day-Lewisem wygrał, gdyby przeprowadzano w sprawie Oscarów głosowanie powszechne – w końcu nie doceniono, o tyle Oscar dla Jennifer Lawrence dowodzi odwagi Akademii. Zamiast „nagrody za całokształt” dla Emmanuelle Rivy czy rzemieślniczej biegłości Chatham i Watts, statuetkę otrzymała rola pełna błędów, ale tryskająca aktorskim entuzjazmem. Zamiast rzemieślniczej biegłości doceniono umiejętność inspirowania. To wręcz odwrót od Oscarów za wystudiowane biografie, w których podstawową umiejętnością aktora było odtworzenie mimiki postaci lub jej akcentu.

Oscary za rok 2012 dowodzą, że po roku ubiegłym – kiedy to z braku filmu przedstawiającego wizję współczesności Akademia honorowała miłość do kina i jego historii w „Artyście” – pojawiło się w Hollywood poczucie społecznej misji, jakiego nie mieliśmy od 2009 czy 2010 roku. Wtedy Hollywood, zamiast uciekać do bezpiecznej biografistyki lub zabaw estetycznych à la „Artysta” właśnie, nagrodziło „Slumdoga” i „Hurtlockera” – filmy w różnej formie podejmujące ważne zagadnienia współczesnego świata.

„Operacja Argo” z jego wizją amerykańskiej historii czy Oscar dla Jennifer Lawrence dowodzą umiejętności podejmowania nowatorskich decyzji.

* Dr Łukasz Jasina, członek zespołu „Kultury Liberalnej”, historyk kina, pracownik Katedry Realizacji Filmowej i Telewizyjnej KUL, obecnie visiting profesor w Trinity College, University of Toronto.

„Kultura Liberalna” nr 216 (9/2013) z 26 lutego 2013 r.