Zasadniczo im więcej pojawia się dźwięków lubianych i oswojonych, im są one subtelniejsze i im bardziej uporządkowane, tym bezpieczniej się czujemy. Im więcej jest zaś dźwięków niezrozumiałych, przykuwających uwagę lub zaskakujących, tym mniejszy odczuwamy komfort. Lubimy słuchać tych piosenek, które dobrze znamy, i nie inaczej jest w przypadku pejzaży dźwiękowych.
Każdy z nas oswoił sobie pewne środowiska dźwiękowe, choć nie każdy musi zdawać sobie z tego sprawę. W tej naszej ciszy (domu, ogrodu, podwórka, ulicy, działki…) najlepiej wypoczywamy, w niej najlepiej nam się pracuje i do niej najchętniej byśmy wracali. Skoro w tych miejscach robimy zdjęcia, powinniśmy tym bardziej nagrywać ich pejzaże dźwiękowe. Jedno z takich nagrań, bardzo zresztą osobiste (wykonane latem w ogrodzie przy domu rodziców), służyło mi przez całą długą zimę jako tło do pracy – mogłem siedzieć w słuchawkach przez parę godzin, odtwarzając je zapętlone. Już po kilkunastu minutach wpadałem w rodzaj schizofonicznego transu, gubiłem dźwiękowy kontekst miejsca, w którym pracowałem, i chłonąłem atmosferę ogrodu. Okazuje się, że idea „taśm relaksacyjnych” wcale nie jest głupia – sęk w tym, że trzeba je samemu wyprodukować.
Kolejnym pomysłem na „odprzemysłowienie” moich dotychczasowych nagrań było rejestrowanie takich dźwięków, które towarzyszyły człowiekowi od zawsze i przez to nabrały pewnej symbolicznej czy też archetypowej mocy. Wpatrujemy się w ogień, ale przecież doświadczamy go też pozostałymi zmysłami, w tym poprzez słuch. Jest w brzmieniu płomieni coś niepokojącego i przytulnego zarazem. Trudno nazwać ten dźwięk relaksującym – on raczej hipnotyzuje. Oto „wesoły trzask” – jak lubią pisać literaci – brzozowego ognia w kominku.
Dźwiękiem strukturalnie dosyć podobnym, a jednak przywołującym zgoła odmienne uczucia, jest deszcz. Ilekroć słucham tego czterominutowego zapisu ulewy bębniącej o dach samochodu, odczuwam przemożną ochotę, aby schować się w jakimś bezpiecznym miejscu. Uderzenia pojedynczych kropel wody o blachę składają się na stochastyczną fakturę brzmieniową, która stopniowo – w miarę wzmagania się deszczu – nabrzmiewa od selektywnej dźwiękowej „kaszy”, z której potrafimy wyodrębnić poszczególne krople, do intensywnego, ciężkiego szumu, którego nie powstydziłby się zapewne niejeden noisowiec. Swoiste naturalne studium psychoakustyczne.
Na przeciwległym w stosunku do młotów pneumatycznych biegunie moich ubiegłorocznych fascynacji znalazły się natomiast odgłosy zwierząt. Biofonia to zupełnie nowy wszechświat, na który otworzyła mnie lektura „The Great Animal Orchestra” Berniego Krause’a. Nagrywanie dźwięków przyrody jest również najtrudniejszą z dziedzin field recordingu, w której niełatwo osiągnąć zadowalające efekty.
Proponuję tu bardzo skromny przegląd ptasich możliwości. Dźwięk na pierwszym nagraniu – przypominający nieco darcie prześcieradła – wydaje oswojona młoda sowa płomykówka.
Nie do końca oswojone, ale w jakimś stopniu wciąż zależne od człowieka, są za to tabuny dokarmianych zimą miejskich ptaków. Na drugim nagraniu możemy podsłuchać zimową scenkę rodzajową z udziałem dwojga starszych ludzi i ponad stu sztuk różnorakiego ptactwa (od gołębi po rybitwy). Warto dodać, że powtarza się ona dzień w dzień już od dwudziestu lat.
I jeszcze jeden pejzaż, tym razem wprost antymiejski. Pospolity i, być może, przez to nie rozpatrywany zbyt często pod kątem walorów estetycznych. Rolę solisty gra kogut (nie byle jaki, bo zielononóżki), za raban na początku nagrania odpowiadają dwie indyczki, w tle zaś słychać leniwy chór pozostałych mieszkańców kurnika.
Wspomniany już Bernie Krause namawia wszystkich do samodzielnego nagrywania naturalnych pejzaży dźwiękowych. Field recording uważa przy tym za najlepszą szkołę szacunku dla środowiska dźwiękowego. Nagrywając dowolne dźwięki, zmuszeni jesteśmy w pierwszej kolejności ocenić walory środowiska dźwiękowego, w którym się znajdujemy (czym jest w danej sytuacji cisza, czym hałas, co jest dźwiękiem pożądanym, a co wadzi i niweczy nasze wysiłki). Chcąc rejestrować dźwięki „przyrody”, musimy też zadać sobie pytanie, ile jest w tym „naturalnym pejzażu dźwiękowym” samej natury. Nagranie podmiejskiego ogrodu – które ja gotów byłbym uznać za ciche – zawiera przecież nie tylko głosy ptaków, plusk wody, szum drzew oraz brzęczenie owadów, lecz także huk samolotu i warkot kilkunastu silników spalinowych.
Następna próbka doskonale ilustruje, jak jeden pracujący w oddali traktor może „zatruć” potencjalnie wartościowy zimowy pejzaż dźwiękowy porośniętego wysokimi trawami mazurskiego mokradła.
Tym samym z opowieści o zeszłorocznym pejzażu dźwiękowym zrobiła się opowieść o jego nagrywaniu. I dobrze. Field recording jest w końcu formą aktywnego zmagania się ze środowiskiem dźwiękowym. To nie tylko – o czym pisałem na początku – technika psychicznej samoobrony przed hałasem. To także sposób pogłębionej kontemplacji pejzażu dźwiękowego.
Przez słuchawki słychać wyraźniej i więcej. Mikrofony, podobnie jak „Słuchawy” Katarzyny Krakowiak, pozwalają też nadać słyszeniu bardzo konkretny kierunek, zlokalizować i „wymacać” brzmienia, które daną przestrzeń wypełniają. W efekcie powstaje zapis, który możemy odsłuchać, przetworzyć, zapętlić, dokładnie przeanalizować, przesłać znajomym, opublikować, zarchiwizować, zapomnieć lub skasować, a nawet zgubić lub stracić.
Przy tej okazji warto poruszyć jeszcze jedną kwestię, która dotyczy samego aktu nagrywania. Poruszając się wśród ludzi z recorderem i słuchawkami na uszach – jak słusznie powiada Krakowiak w odniesieniu do teatralności swoich „Słuchaw” – zwracam na siebie uwagę i manifestuję całym sobą, że słucham. Field recording jest więc, szczególnie w przestrzeni publicznej, rodzajem performance’u, wejściem w pewną rolę. Nagrywając, dosłownie „zamieniam się w słuch”.