Łukasz Jasina
Pochwała surrealizmu. O „Wielkim Gatsbym” Baza Luhrmanna
Przyznać muszę, że przed polską premierą „Wielkiego Gatsby’ego” w adaptacji Baza Luhrmanna denerwowałem się wielokrotnie – i nie było to wyłącznie wynikiem zniecierpliwienia przedłużającym się oczekiwaniem na dzieło regularnie zapowiadane przez kinowe zwiastuny. Niepokoiły mnie potencjalne „roszczenia” ze strony widzów. Szczególnie miłośnikom melodramatów, pragnącym kolejnej wersji w stylu zrealizowanego kilka lat temu filmu telewizyjnego z Mirą Sorvino w roli Daisy, marzyły się zapewne szerokie schody, piękne toalety i wnętrza oraz romantyczny DiCaprio przypominający Redforda (który zresztą Gatsby’ego zagrał prawie równo czterdzieści lat temu w filmie Jacka Claytona). Filmoznawcze leksykony wymieniają zresztą kilka adaptacji „Wielkiego Gatsby’ego”, a ich komparatystyka jest przedsięwzięciem ciekawym samym w sobie. Mamy tu i wersję niemą (1926), na którą wpływ miał sam Francis Scott Fiztgerald, zarabiający na chleb jako hollywoodzki scenarzysta; wersję z 1949 roku, kiedy nie tylko rozpoczynała się pierwsza faza mody retro na lata dwudzieste, lecz także ponownie odkryto autora literackiego pierwowzoru; wreszcie wspomniany już film z roku 1974, kiedy to po raz kolejny miłość do lat dwudziestych narastała jak paroksyzm w kinematografiach całego świata.
Z „Gatsbym” jest więc trochę tak jak z klasykami filmowej popkultury, czyli Sherlockiem Holmesem i Anną Kareniną albo z mitami greckimi czy Biblią – każda kolejna epoka filmowa przenosi je na ekran po swojemu, a rezultaty zdają się mówić więcej o momencie, w którym je kręcono, niż o czasach, z których wyrastały pierwowzory. Jaki zatem jest „nowy Gatsby”? Jaki motyw popkulturowy zwycięży i co z naszej rzeczywistości do tej adaptacji przeniknie? Czy nie jest tak, że naszą epokę reprezentuje w dziele Luhrmanna jedynie trójwymiarowy obraz i techniczna biegłość, która – jak twierdzą niektórzy – wypiera z kina inne wartości.
Igranie z kanonem
„Wielki Gatsby” przede wszystkim kontynuuje estetyczne koncepcje Luhrmanna, który od dwudziestu lat buduje swoje filmy w bardzo szczególny sposób. Dominuje w nich umowność, sztuczność, nominalność oraz przesycenie najpowszechniejszymi w danym momencie elementami kultury popularnej. Trylogia „Roztańczonego buntownika” (1992), „Romea i Julii” (1996) i „Moulin Rouge!” (2002) była nawet wprost prezentowana jako przeniesione na ekran dzieło umowno-teatralne (sekwencje początkowe otwierała czerwona kurtyna). Nawet twórcy typowego rozrywkowego filmu hollywoodzkiego w rodzaju „Olimpu w ogniu” udają z reguły, że snuta w nim narracja jest prawdziwa – dzięki czemu widzowi łatwiej identyfikować się z bohaterami. U Luhrmanna nie ma nawet tej odrobiny udawanego realizmu; jego świat – mimo że oparty na historiach z rzeczywistego świata – ulokowany jest w entourage’u całkowicie odrealnionym, umownym i zaprojektowanym na podobieństwo scenicznych dekoracji. Jak w średniowiecznych misteriach czy jarmarcznym teatrzyku z początku minionego stulecia – mamy za zadanie oglądać bajeczkę i się nią wzruszać.
„Wielki Gatsby” to doskonały przykład tej wizji. Cały film pełny jest straszliwie soczystych kolorów, rozedrgań i zwolnień, gigantycznej ilości zbliżeń, hip-hopu w scenach zbiorowych, krzykliwej charakteryzacji – ogólnie każdej możliwej formy przesady. Montażu z kolei nie powstydziliby się panowie od wideoklipów Madonny. Tak jak w poprzednich filmach Luhrmanna – widza cały czas coś bije po oczach. Poza wykorzystaniem techniki 3D i innych wynalazków, które pojawiły się w użyciu od czasu ostatniego obrazu reżysera – „Australii” (2008) – film ten wnosi przy tym zasadniczo niewiele nowego. Na artystycznej drodze swego twórcy jest nawet regresem. „Australia”, mimo całej melodramatyczności i upozowania na film z początku lat czterdziestych, dość rzetelnie odnosiła się do podejmowanej tematyki, czyli relacji rodzimej ludności kontynentu i jej białych panów oraz wojny z Japonią. „Wielki Gatsby” zdaje się stanowić powrót do beztroskiej bajkowości „Moulin Rouge!”: teledyskowy montaż, współczesność muzyki czy wiele scen zbiorowych, które wyglądają – mówiąc oględnie – prawie identycznie. Czy jest zatem o czym pisać?
Poszukiwanie spoiwa filmu prowadzi do dość dziwacznego wniosku, że tym, co go cementuje, jest zasadniczo brak takiego motywu. Można wprawdzie czytać wizję Luhrmanna z perspektywy przemian społecznych, jakie następowały w Ameryce w latach dwudziestych, podkreślać różnicę miedzy kolorowym światem willi bogaczy i dantejskim przedmieściem biedaków – albo też metodą nieśmiertelnego Freuda analizować psychikę głównych bohaterów. Cóż, nie będzie to nic, czego nie było we wcześniejszych adaptacjach i samej książce. Co więcej, permanentna stylizacja i estetyzacja nie wydają się narzędziami odpowiednimi do dyskusji na temat moralnego i ekonomicznego stanu społeczeństwa okolic Nowego Jork tuż przed Wielkim Kryzysem. Można zaryzykować stwierdzenie, że film wydaje się jedną wielka zabawą, w której reżyser podjął co prawda powszechnie znany wątek, ale przy przenoszeniu go na ekran zajął się już tylko permanentnym igraniem z widzem i własnym dorobkiem artystycznym. Mogło to się okazać głęboką pułapką. Formuła polegająca na włączaniu powszechnie rozpoznawanego składnika kulturowego kanonu w surrealistyczny świat reżysera nie może się przecież sprawdzać w nieskończoność. W pewnym momencie trzeba sobie zadać pytanie: czemu ma to służyć? Oczywiście – poza zamierzeniami ściśle artystycznymi . Oto paradoks: estetycznie przeładowany film, do tego jeszcze epicko zakrojony, doskonale harmonizuje zawarte w nim elementy rozrywkowego thrillera i melodramatu. Styl reżysera pomaga mu w zapanowaniu nad różnorodną materią. Inną sprawą jest natomiast, na ile możemy się bawić klasycznym dziełem, którego powstaniu towarzyszą przecież swoiste sensy i idee. „Wielki Gatsby” nie jest wszak powieścią wielką „ot tak”. Owszem – adaptowanie jej na kolanach nie ma sensu, ale czy tekst o takiej wadze można traktować tylko jako pretekst do estetyzującej zabawy?
Świętości nie szargać?
Film Luhrmanna pokazuje, jak trudna jest odpowiedź na pytanie, kiedy adaptacja przestaje być adaptacją, a staje się jedynie pogrywaniem „na motywach”. Reżyser nie naruszył przecież dorobku Fitzgeralda intelektualnie – zachował główny wątek fabularny i snuje go tak samo, jak zrobił to autor książki. Wyparował jednak duch powieści – dzieła jak mało które pokazującego, że do przeszłości nie ma powrotu i że raz na zawsze lądujemy w pułapce dokonanych wyborów. „Wielki Gatsby” z roku 2013 odkrywa Fitzgeralda tym, którzy go wcześniej nie znali, ale mistyfikuje głęboką wartość jego powieści. Co lepsze – wierność „literze” czy „duchowi”?
Jestem zdania, że klasyczne motywy literackie winny być przekształcane zgodnie z wzorcami współczesnymi, aby mogły wejść do skarbczyka estetycznego przeciętnego widza. Wielkim zwycięstwem reżysera jest pogodzenie za pomocą surrealistycznej konwencji treściowego ładunku powieści i współczesnych inspiracji. Powieść sprzed dziewięćdziesięciu lat została napisana od nowa – językiem naszym i naszych czasów. Przestała być li tylko szacownym klasykiem, a stała się traktatem o miłości z roku 2013. Miłość ta jest identyczna jak w roku 1922. Ponosi te same klęski i odnosi te same zwycięstwa. Posługuje się jednak innymi kodami. Jest taka sama, ale inna – inaczej wygląda – choć tak samo boli.
A przy okazji doskonale się bawimy – to także wielka zaleta kina naszych czasów, które nie musi wstydzić się swojego rozrywkowego oblicza.
Film:
„Wielki Gatsby”, reż. Baz Luhrmann, USA 2013.
* dr Łukasz Jasina, historyk kina, członek redakcji „Kultury Liberalnej”, pracownik Katedry Realizacji Filmowej i Telewizyjnej KUL.
„Kultura Liberalna” nr 231 (24/2013) z 11 czerwca 2013 r.