Erupcja protestów w Stambule i innych miastach Turcji jest wyrazem gwałtownego sprzeciwu wobec linii politycznej premiera Recepa Tayyipa Erdoğana – uważa Dimitar Beczew.
* * *
Turcja przeżywa doniosłe dni, które długo nie pójdą w zapomnienie. Wiele tysięcy ludzi wyległo na ulice Stambułu, Ankary i innych miast, stawiając czoło oddziałom prewencji, które nie szczędziły gazu łzawiącego. Poszło o polityczno-społeczną przyszłość Turcji. Protesty, zrazu przeciwko planom zagospodarowania jednego z nielicznych terenów zielonych w centrum Stambułu, wykraczają daleko poza nieoczekiwane zainteresowanie ekologią. Wydarzenia w Turcji nabierają wielkiego, wręcz historycznego wymiaru.
Nie należy zapominać o praprzyczynie, jaką była chęć ochrony parku Gezi przylegającego do wielkiego placu Taksim, będąca przejawem narastającego w Turcji w minionej dekadzie zainteresowania kwestiami środowiska. Ale żadna z ówczesnych szeroko rozpropagowanych kampanii – na przykład w sprawie tamy Ilisu na południu kraju, która miała zatopić starożytne Hasankeyf – nie była w stanie pobudzić aż tak silnych reakcji społecznych. Tym razem stało się inaczej.
Mieszkańcy tureckich miast nie mobilizują się dziś przeciwko miłym rządzącej Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP) osmańskim nostalgiom, nie skupili się wyłącznie na kwestii przekształcania przestrzeni publicznej w szykowne galerie handlowe (oznacza to m.in. odrestaurowanie stojących w parku historycznych koszarów Topçu), a ruch okupacji Gezi nie kieruje się, wbrew wymowie licznych anarchistycznych i komunistycznych flag, prostym antykapitalistycznym odruchem (większości protestujących raczej nie zaszkodził flirt AKP z wolnym rynkiem).
Bunt Stambułu i reszty tureckich miast skupia się w istocie na jednym człowieku – premierze Recepie Tayyipie Erdoğanie i jego ambicji przebudowy Turcji podług własnych wyobrażeń. […]
Całość dostępna na stronie warszawskiego biura ECFR – TUTAJ