Szanowni Państwo,

1czyżby kończyła się pewna epoka? Po przegranych wyborach uzupełniających w Rybniku i politycznej potyczce o port w Elblągu, utrata przez Platformę Obywatelską Warszawy mogłaby oznaczać symboliczne odrzucenie partii rządzącej przez Polaków. I to dwa lata przed wyborami do parlamentu.

Zwolennicy referendum w sprawie odwołania Hanny Gronkiewicz-Waltz nie mają wątpliwości: być może w ciągu półtorej kadencji pani prezydent stolica się rozwijała, jednak wciąż brakuje w niej rzeczy zasadniczych: od rozsądnego rozwiązania konsekwencji dekretu Bieruta po ograniczenie miejskiej biurokracji; od zintegrowanego systemu transportu publicznego, aż po rzetelnie prowadzone i brane pod uwagę w procesie decyzyjnym konsultacje z obywatelami. Cały alfabet takich potrzeb wylicza Jan Śpiewak w „Komentarzu nadzwyczajnym”.

Ale spór o Hannę Gronkiewicz-Waltz urósł do rangi symbolu nie bez powodów: niepowodzenia Warszawy interpretowane bywają jako miniatura sytuacji panującej w całym kraju. Nie tylko polscy eksperci, także choćby autorzy „The Economist” zwracają uwagę na polskie bolączki, które jak w zwierciadle odbijają się w stolicy: złe drogi, brak myślenia strategicznego, niewydolność zbiurokratyzowanych instytucji. Do tego dokładają się deficyt demokracji i nieudana polityka wizerunkowa pani prezydent.

Czy jednak obecna sytuacja oznacza obywatelskie przebudzenie nad Wisłą? Czy czekają nas – jak niemal dwa lata temu przy okazji sprawy ACTA – masowe, choć krótkotrwałe protesty – czy bardziej długotrwałe współdziałanie obywateli? A może pomysł referendum to populistyczne zagranie, bez realnej oddolnej podstawy? I wreszcie, co oznaczałaby klęska Hanny Gronkiewicz-Waltz dla Platformy Obywatelskiej?

Wiesław Władyka w rozmowie z Łukaszem Pawłowskim stwierdza, że pani prezydent jest atakowana nie tylko ze względu na sprawy bardzo prozaiczne – wybijające studzienki, zalane metro, nieskończone remonty – ale jako reprezentantka bezideowości całej PO. A skoro tak, jej przegrana w referendum byłaby dla rządzącej partii wielkim upokorzeniem. Tym bardziej, że jak przekonuje Jacek Raciborski, względny spokój Platformy wynikał dotąd z braku przeciwnika zdolnego do zorganizowania się, stworzenia partii i zawalczenia o większość mandatów w parlamencie. Odwołanie Hanny Gronkiewicz-Waltz może być zwiastunem pojawienia się takiej właśnie zorganizowanej opozycji.

A co z obywatelami? Nie wiemy, czy ta nowa lokalna świadomość pozostanie wyłącznie siłą protestu, czy też ujawni w sobie jakieś możliwości konstruktywne, twierdzi Andrzej Rychard. Biorąc pod uwagę energię współczesnych ruchów miejskich przekonuje jednak, iż taki potencjał istnieje. Znacznie bardziej sceptyczny jest Radosław Markowski, który przestrzega przed przecenianiem potencjalnego referendum. Taka inicjatywa, jeśli poza chęcią zmiany władzy nie przedstawia realnej politycznej alternatywy, zdaje się wyłącznie polityczną hucpą.

Analizę zachowania samego pomysłodawcy referendum, Piotra Guziała, prezentuje z kolei Adam Gendźwiłł. „Guział, a także jego koledzy i koleżanki z Warszawskiej Wspólnoty Samorządowej, dostrzegli, że najlepiej zostać właśnie prezydentem bezpartyjnym – ma się wówczas więcej swobody, a w dodatku dużo większą szansę na reelekcję. Także przez media bezpartyjność lokalnych liderów przedstawiana jest jako wielki triumf w walce dobra ze złem”. Tylko jak rozumieć „apolityczność”, zwłaszcza w przypadku Guziała, który sprzymierzał się już z kilkoma partiami?

Na zakończenie Tomasz Sawczuk z redakcji „Kultury Liberalnej” proponuje spojrzenie z nieco większego dystansu. Choć  sprawa pani prezydent urosła do rangi symbolu, jest ona według niego kolejnym przykładem stylu polityki reprezentowanego przez samego premiera. Styl to, niestety, pozostawiający wiele do życzenia. „Niezastąpiony na wszystkich frontach premier okazuje się panem złota rączka polskiej polityki, Polska zaś przypomina dom wybudowany przez owego pana. Dom niby stoi, a z zewnątrz wydaje się nawet ładny, lecz gdy przyjrzeć się bliżej, co chwila wychodzi fuszerka”.

Zapraszamy do lektury!

Redakcja


1. WIESŁAW WŁADYKA: Spokój premiera. Wszystko będzie dobrze?
2. JACEK RACIBORSKI: Referendum to nie choroba
3. ANDRZEJ RYCHARD: Zaczątki nowej polityki?
4. RADOSŁAW MARKOWSKI: Bez alternatywy ani rusz
5. ADAM GENDŹWIŁŁ: Warszawskie referendum to sąd nad partiami
6. TOMASZ SAWCZUK: Niezastąpiony Donald Tusk 


Spokój premiera. Wszystko będzie dobrze?

Z Wiesławem Władyką, publicystą tygodnika „Polityka” o warszawskim referendum, emocjach premiera i strategii rządu na najbliższą kampanię, rozmawia Łukasz Pawłowski

[Czytaj całość TU]

Łukasz Pawłowski: Czy popularność referendum w sprawie odwołania Hanny Gronkiewicz-Waltz to wyłącznie sprawa lokalna, czy też papierek lakmusowy sytuacji politycznej w całej Polsce?

Wiesław Władyka: Tę sytuację niewątpliwie należy rozpatrywać w szerszym kontekście. Nieco upraszczając, można powiedzieć, że opozycja stara się budować związek między propagandą niesprawności i nieudolności rządu w skali kraju, a niepowodzeniami pani prezydent, która jest w dodatku wiceprzewodniczącą PO i lojalnym współpracownikiem Donalda Tuska. A wszelakie problemy i kłopoty o charakterze lokalnym są dużo bardziej dla ludzi dolegliwe i namacalne – zalało tunel, nie działają tramwaje, ślimaczy się budowa metra – i to wszystko jest ogromną winą premiera i jego partii.

Czy to znaczy, że elektorat Platformy odwraca się od niej na dobre? Niektórzy komentatorzy twierdzą, że odwołanie prezydent miasta to stosunkowo tani sposób pokazania PO żółtej kartki; tani w tym sensie, że nie pociąga za sobą dojścia do władzy np. PiS-u. To tylko ostrzeżenie przed wyborami parlamentarnymi.

Inni analitycy z kolei, szczególnie sprzyjający opozycji, uważają, że weszliśmy w okres przesilenia, a powodzenie w Elblągu i Warszawie może wywołać efekt kuli śniegowej, tzn. znaczący i trwały spadek poparcia dla rządu. Podobne nastroje pojawiają się także w samej Platformie. Moim zdaniem przegrana w referendum – nawet jeśli w praktyce nie oznaczałaby oddania władzy, ponieważ rządy w stolicy przejąłby mianowany przez premiera komisarz – byłaby dla partii rządzącej niezwykle upokarzająca i złowieszcza.

Czy pan sądzi, że to niezadowolenie z rządów Hanny Gronkiewicz-Waltz jest uzasadnione? Jeszcze niedawno prezydent cieszyła się poparciem sięgającym 70 procent.

Nie uważam, żeby to była fatalna prezydentura. Niemniej wiele czynników – między innymi zarówno błędy w komunikowaniu się z mieszkańcami Warszawy, jak i w ogóle styl zarządzania miastem – doprowadziło do spadku popularności pani Gronkiewicz. Prezydent stolicy jest też w pewnym sensie – tak to się powszechnie odbiera – eksponentką idei czy raczej bezideowości Platformy Obywatelskiej. Tak więc, gdy mówi się, że nie są ważne wielkie cele i wielkie reformy, bo ponoć ludzie tego po prostu nie chcą, tym bardziej ważna jest ta codzienna sprawność rządzenia i zarządzania, a z nią jest wiele ambarasu. Łatwiej przychodzi zatem twierdzić, zwłaszcza bezpardonowej opozycji różnych zresztą kolorów, że ta prezydentura jest nieudana.

Pan twierdzi, że prezydent Gronkiewicz-Waltz jest ideologicznie niewyraźna, ale przecież nie jest tajemnicą, że należy do frakcji konserwatywnej PO. Może stąd wynika jej niepopularność – zarządza przecież chyba najbardziej liberalnym obyczajowo miastem w Polsce.

[Czytaj całość TU]

* Wiesław Władyka, dziennikarz, publicysta tygodnika „Polityka”, historyk, profesor Uniwersytetu Warszawskiego.

** Łukasz Pawłowski, sekretarz redakcji „Kultury Liberalnej”.

2

Do góry

***

Jacek Raciborski

Referendum to nie choroba

Ludzie coraz mocniej wierzą, że mogą skutecznie wpływać na władzę. Nie chodzi tu jednak wcale o zwiększanie się kapitału społecznego czy przyrost zaufania do innych. Wszystko odbywa się na poziomie jednostki – obywatel nabiera przekonania, że w razie kłopotów ma odpowiednie instrumenty działania: może odwoływać się do wyższej instancji, nagłośnić sprawę w mediach i wyrazić swój sprzeciw, że – jednym słowem – nie jest całkowicie bezradny.

Inicjatywa referendalnego odwołania Hanny Gronkiewicz-Waltz nie może być traktowana jako prozaiczny, populistyczny zabieg podejmowany przez jakieś siły polityczne. Nie możemy zapominać, że w Polsce referendum jest jedną z istotnych procedur demokratycznych, która po trosze kompensuje ułomność rozwiązań systemowych. Na czym polegają te dysfunkcje na poziomie lokalnym? Otóż odkąd wprowadzono zasadę bezpośredniego wyboru prezydentów, wójtów i burmistrzów nastąpiło znaczne umocnienie się władzy wykonawczej w stosunku do władzy uchwałodawczej. Mamy więc do czynienia z „hiperprezydencjalizmem” czy też, jak określił to Jerzy Hausner, z karykaturą prezydencjalizmu. System prezydencki w swoim klasycznym wydaniu rzeczywiście przyznaje duże kompetencje egzekutywie, lecz zakłada również rozdzielenie obydwu władz, a nie dominację jednej nad drugą. Tymczasem w Polsce doszło do skoncentrowania większości kompetencji w rękach prezydentów, wójtów i burmistrzów kosztem uprawnień organów wieloosobowych.

Ta sytuacja jest dość niepokojąca – w miejsce demokracji lokalnej czy marzeń o współuczestnictwie mieszkańców w rządzeniu mamy do czynienia z tryumfem układów klienteli stycznych i z dziwnymi tworami, które można nazwać partiami władzy. Głównym celem tych lokalnych stronnictw jest zabezpieczenie reelekcji obecnie rządzącym. Pozycja prezydenta natomiast zapewnia zupełną samodzielność i wyposaża w olbrzymią siłę sprawczą, co prowadzi do izolacji władzy od społeczeństwa. Właśnie w takim kontekście należy widzieć inicjatywy referendalne takie jak warszawska. Podobne przedsięwzięcia miały miejsce w Łodzi, Częstochowie czy ostatnio w Rybniku i zakończyły się odwołaniem urzędujących władz. Nie można więc postrzegać ich jako patologii i plagi na skalę kraju. To zdrowe reakcje na wadliwe rozwiązanie instytucjonalne. Ich celem jest skorygowanie dolegliwego braku mechanizmów codziennego nacisku na władze wykonawcze. Skoro nie zapewniono skutecznych rozwiązań sprawdzających się na co dzień, konieczne jest sięgnięcie po środki nadzwyczajne.

Nie oznacza to jednak, że Polacy stają się prawdziwym społeczeństwem obywatelskim. Moje badania nad obywatelstwem, które zakończyłem w 2010 r., ukazały m.in., że w Polsce narasta to, co w literaturze nazywa się przekonaniem o politycznej sprawczości. Ludzie coraz mocniej wierzą, że mogą skutecznie wpływać na władzę. Nie chodzi tu jednak wcale o zwiększanie się kapitału społecznego czy przyrost zaufania do innych. Wszystko odbywa się na poziomie jednostki – obywatel nabiera przekonania, że w razie kłopotów ma odpowiednie instrumenty działania: może odwoływać się do wyższej instancji, nagłośnić sprawę w mediach i wyrazić swój sprzeciw, że – jednym słowem – nie jest całkowicie bezradny.

Właśnie ten przyrost przeświadczenia o własnej sprawczości stoi za inicjatywami referendalnymi i ludowymi. Takie przedsięwzięcia, jak teraz „Ratuj maluchy” czy wcześniejsze projekty ustaw o alimentach albo o święcie Trzech Króli, zebrały mnóstwo podpisów i wywarły rzeczywisty wpływ na władzę. Nie jest to jednak tożsame z szybkim rozwojem infrastruktury społeczeństwa obywatelskiego. Brak poczucia wspólnotowości jest kompensowany wzrostem przekonania o jednostkowej politycznej skuteczności, a wieść o udanych referendach tylko je umacnia.

Warszawskie referendum nie jest jednak tylko i wyłącznie sprawą lokalną. Ma bardzo duży polityczny ładunek – przegrana w nim czy nawet sam fakt, że dojdzie do skutku, będą świadczyć o istnieniu potężnych politycznych sił potrafiących zmobilizować się przeciwko Platformie. Jak na razie względny spokój PO bazował na braku przeciwnika zdolnego do zorganizowania się, stworzenia partii i zawalczenia o większość mandatów w parlamencie. Odwołanie Gronkiewicz-Waltz może być jednak zwiastunem szybkich narodzin nowej, zinstytucjonalizowanej opozycji, innej jeszcze niż Prawo i Sprawiedliwość, potencjalnie stanowiącej najpoważniejszą alternatywę dla rządów PO. Warto jednak zaznaczyć, że takie masowe poruszenie jak referendum nie da się przenieść bezpośrednio na wybory lokalne czy parlamentarne, bo to jest inny typ działania. Referendum zamazuje część podziałów politycznych i sprzyja nadintegracji opozycji.

Społeczne inicjatywy nie mogą być postrzegane jako kaprysy czy polityczne wybiegi niesfornych poddanych, ale jako szukanie sposobu na uspołecznianie państwa i wymuszenie wrażliwości władzy na postulaty obywateli. Są przejawem tego, że demokracja naprawdę działa. Dlatego też referendum, chociaż jest środkiem nadzwyczajnym, zawiera w sobie element optymistyczny.

* Jacek Raciborski, profesor socjologii, pracuje w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego. Ostatnio opublikował książkę ,,Obywatelstwo w perspektywie socjologicznej” (Wydawnictwo PWN, 2011).

3

Do góry

***

Andrzej Rychard

Zaczątki nowej polityki? 

U podłoża sądu, że sprawy lokalne, samorządowe są poza polityką, są „merytoryczne”, leży nieszczęsne, moim zdaniem, przekonanie, że polityka jest czymś złym, wręcz przeciwieństwem fachowości. Stąd rodzące się co jakiś czas koncepcje „rządów fachowców“, a nie polityków, ignorujące fakt, że w polityce to właśnie polityk jest fachowcem.

W rosnącej popularności postulatu przeprowadzenia referendum w sprawie odwołania Hanny Gronkiewicz-Waltz część komentatorów widzi grę wielkiej polityki, której liderzy korzystają z okazji, aby pogorszyć pozycję głównej partii rządzącej. Na pewno tak jest – opozycja byłaby bardzo niemrawa, gdyby tego nie wykorzystywała. Ale też trzeba pamiętać, że nie jest to prezydentura jednego z tysięcy miast i miasteczek, a prezydentura Warszawy, gdzie nawet to, co lokalne, staje się od razu siłą rzeczy centralne. Ogromne znaczenie Warszawy wynika przede wszystkim z wciąż obecnego w Polsce centralizmu, którego reforma samorządowa nie zlikwidowała, choć go osłabiła. Nie ma więc nic dziwnego, że wkracza tu wielka polityka.

Zresztą u podłoża sądu, że sprawy lokalne, samorządowe są poza polityką, są „merytoryczne”, leży nieszczęsne, moim zdaniem, przekonanie, że polityka jest czymś złym, wręcz przeciwieństwem fachowości. Stąd rodzące się co jakiś czas koncepcje „rządów fachowców”, a nie polityków, ignorujące fakt, że w polityce to właśnie polityk jest fachowcem. Stąd też hasła na billboardach typu „nie róbmy polityki, budujmy szpitale”. Stąd wreszcie taka a nie inna strategia wejścia na rynek polityczny dzisiejszej PO, która już dawno temu, grając na antypartyjnych sentymentach i twierdząc, że buduje nie partię, lecz platformę, nie polityczną, lecz obywatelską, regularną i na dodatek skuteczną partię zbudowała. Na fenomen tej pozy antypolityczności i jej dewastującego wpływu na demokrację już niejednokrotnie wskazywano, sam to też robiłem, lecz tu się nic nie zmienia.

W miastach istnieje polityka dotycząca np. inwestycji, ich lokalizacji i to polityka coraz bardziej obywateli obchodząca. Przekonująco postawił tę kwestię ostatnio Michał Wybieralski [1], ukazując w szerszym kontekście protestów przeciw prezydentom miast rodzące się w Polsce coraz silniejsze ruchy miejskie. Rzeczywiście widzimy ostatnio wzrost „miejskiej świadomości” i to u tych grup, które stereotypowo uważalibyśmy za niezainteresowane polityką – ludzi młodych i często wykształconych. Ci mieszkańcy chcą być obywatelami, protestują, gdy czują ograniczenia swej wolności, nawet jeśli rzadko uczestniczą w wyborach i w innych formach konwencjonalnej polityki. Natomiast sfera wolności i jakości życia jest dla nich fundamentalnie ważna.

W istocie nie oznacza to braku zainteresowania polityką czy też tego, że pewne kwestie są „pozapolityczne” i że ktoś chce „upolitycznić” (np. postulat o referendum w sprawie Hanny Gronkiewicz-Waltz), lecz oznacza to, że polityka zmienia swe granice i miejsca, w których się przejawia. Coraz większego znaczenia nabierają właśnie kwestie edukacji, jakości życia, w tym jakości infrastruktury miejskiej, dostępu do informacji. Bronić postulatów tych sfer dotyczących można przez organizowane ad hoc ruchy protestu, akcje społeczne wykorzystujące sieć internetową, a nie bazujące na przynależności do partii politycznych czy udział w wyborach. To również refleks głębszych zmian w naturze „formatowania społeczeństwa”, gdy – jak pisze o tym Mirosława Marody [2] – powstaje coraz więcej więzi nowego typu, co prowadzi wręcz do zaniku tradycyjnego społeczeństwa.

Z tych procesów może wyrastać właśnie zalążek nowej polityki i nowego typu obywatelstwa. Nie wiemy jednak, czy ta nowa lokalna świadomość pozostanie wyłącznie siłą protestu, czy też ujawni jakieś możliwości konstruktywne. A ma taki potencjał, bo przecież widzimy też różne powstające inicjatywy lokalne, w tym miejskie. W każdym razie, takie inicjatywy jak referendum w sprawie odwołania Hanny Gronkiewicz-Waltz to być może nowa forma klasycznej inicjatywy obywatelskiej, forma obywatelskiego zaangażowania. Przecież ruch w kwestii referendum nie jest zmanipulowany przez liderów opozycji – napędzają go liczne błędy i wpadki prezydent miasta, która dodatkowo przez długi czas zdawała się tych błędów nie dostrzegać i dopiero ostatnio zaczęła nerwowo nadrabiać wcześniejszy brak reakcji. A najbardziej bolesne dla rządzących i ich wizerunku jest to, że zarówno idea referendum, jak i powody dążenia do niego dotyczą spraw samorządowych, lokalnych; dotyczą obywatelskiego wymiaru demokracji. Czyli tego, co partia określająca się jako „obywatelska” ma (podobno) na swych sztandarach.

Przypisy:

[1] M. Wybieralski, „Prezydenci zmęczyli wyborców. Mieszkańcy odpowiadają protestami i referendami”, „Gazeta Wyborcza”, 21.06.2013.

[2] M. Marody, „Formatowanie społeczeństwa – o starych i nowych sposobach uspołeczniania działań” [w:] M. Flis, K. Frysztacki, G. Skąpska, P. Polak (red.), „Co dzieje się ze społeczeństwem”, Wydawnictwo UJ, Kraków, 2011.

* Andrzej Rychard, profesor socjologii, dyrektor Instytutu Filozofii i Socjologii PAN.

4

Do góry

***


Radosław Markowski

Bez alternatywy ani rusz 

Negatywizm obecny na tym etapie to zdecydowanie za mało. To dlatego w demokracji parlamentarnej wprowadzono konstruktywne votum nieufności jako mechanizm korygujący. Gdy odwołuje się premiera, dwudziestu innych polityków przebiera nogami, licząc, że teraz nastała ich kolej. Jednak kiedy wskażemy konkretnego kandydata na miejsce poprzedniego, okazuje się, że chętnych do odwoływania obecnego wcale nie ma tak wielu.

Referenda, a w jeszcze szerszym ujęciu demokracja bezpośrednia sprawdzają się tam, gdzie spełnione są bardzo konkretne kryteria. Pierwszym warunkiem jest merytokratyczne minimum: ludzie, którzy zabierają głos na dany temat, powinni rozumieć kwestię będącą przedmiotem sporu. Po drugie, społeczność podejmująca decyzję nie może być bardzo zróżnicowana. To właśnie dlatego uważa się, że referenda na poziomie krajowym nie mają sensu, a te na terenie niewiększym od powiatu – już tak. Podejmowane w ten sposób decyzje nie powinny mieć również charakteru politycznego, a raczej czysto rzeczowy czy administracyjny. Jako przykład weźmy bardzo realny problem: gdzie w gminie należy ulokować wysypisko śmieci? To decyzja, którą musi podjąć większość danej społeczności, gdyż tylko mieszkańcy rozumieją taki dylemat.

Czy taki organizm jak Warszawa – dwumilionowa aglomeracja, większa od co najmniej ośmiu państw europejskich – spełnia powyższe kryteria? Obawiam się, że nie. Należy zdać sobie sprawę z tego, że tej wielkości twór administracyjny – czy nam się to podoba, czy nie – jest bytem politycznym.

Kolejną niesłychanie istotną rzeczą w referendach jest jasne określenie opcji, pomiędzy którymi głosujący dokonują wyboru. Tymczasem w nadchodzącym referendum nie przedstawiono żadnej alternatywy, podobnie jak w 2003 roku, gdy Polacy mieli zdecydować o przestąpieniu do Unii Europejskiej. O ile wiedzieliśmy mniej więcej co oznacza głosowanie za, nie mieliśmy pojęcia, za czym się opowiadamy, sprzeciwiając się wstąpieniu naszego kraju do europejskiej wspólnoty. Czy głos na nie oznaczał wieczną neutralność? A może dzięki niemu dołączylibyśmy do niepodległych państw byłego ZSRR? Trudno powiedzieć – podobnie jak dziś, nie zatroszczono się o wyjaśnienie, co ten wybór ma oznaczać. Tak więc wniosek o odwołanie Gronkiewicz-Waltz powinien być uzupełniony o realną alternatywę, której w tym momencie ewidentnie brakuje. Bez spełnienia tego warunku możemy podejrzewać, że tak naprawdę mamy do czynienia z populistyczną hucpą. Co więcej – czas też ma znaczenie: gdyby referendum się odbyło, to jesienią tego roku, a więc na niespełna rok przed wyborami samorządowymi. Wybory jesienią oznaczają, że nowej władzy zabierze 2–3 miesiące zapoznanie się z problemami miasta, a chwilę potem i tak będziemy ją na nowo wybierać. Koszt jest istotny. A zatem, czy warto?

Negatywizm obecny na tym etapie to zdecydowanie za mało. To dlatego w demokracji parlamentarnej wprowadzono konstruktywne votum nieufności jako mechanizm korygujący. Gdy odwołuje się premiera, dwudziestu innych polityków przebiera nogami, licząc, że teraz nastała ich kolej. Jednak kiedy wskażemy konkretnego kandydata na miejsce poprzedniego, okazuje się, że chętnych do odwoływania obecnego wcale nie ma tak wielu. Dlatego warszawiacy muszą wieczorem przed referendum, leżąc już pod kołderką, głęboko się zastanowić, co de facto mają zamiar zrobić, wrzucając głos za odwołaniem pani prezydent.

Na tym jednak kłopoty ze stołecznym referendum się nie kończą. Pojawiające się ostatnimi czasy wyniki badań opinii publicznej pokazują, że ludzie są zniecierpliwieni rządami Platformy i powodowani niechęcią wycofują poparcie dla tej partii. Z kolei liczba zwolenników Prawa i Sprawiedliwości utrzymuje się na stałym poziomie. Z tego punktu widzenia warszawskie referendum to dobry moment na pokazanie żółtej kartki Platformie. To w końcu dopiero połowa kadencji, a my przecież uważamy, że źle rządzą. Opozycja staje na głowie, gdyż zdaje sobie sprawę, że 2013 rok będzie rokiem kryzysowym i przesilenie potrzebne jest teraz. Za dwa lata, czyli w roku wyborów parlamentarnych, może być już za późno. Istnieje duża szansa, że do tego czasu gospodarka ponownie ruszy, a kłopoty na poziomie europejskim doczekają się rozwiązania. Patrząc z tej perspektywy, widzimy, że i to referendum, i inne tego typu inicjatywy mają przede wszystkim charakter polityczny, nie obywatelski.

* Radosław Markowski, Dyrektor Centrum Studiów nad Demokracją SWPS oraz kierownik Zakładu Badań Porównawczych nad Polityką w Instytutu Studiów Politycznych PAN.

 

5

Do góry

***


Adam Gendźwiłł

Warszawskie referendum to sąd nad partiami

Jeśli partia z prawdziwego zdarzenia próbuje przedstawić się jako nie-partia albo używa antypartyjnej retoryki po to, by postawić się w opozycji do konkurencyjnych ugrupowań, jeśli postuluje odpartyjnienie różnych sfer życia publicznego, to musi liczyć się z tym, że dostarcza broni, którą prędzej czy później ktoś wykorzysta przeciwko niej samej.

Widmo referendum krąży po Warszawie, a pierwsze sondaże pokazują, że odwołanie prezydent stolicy jest bardzo prawdopodobne. Liczni obserwatorzy twierdzą jednak, że nie będzie to sąd nad Hanną Gronkiewicz-Waltz, ale nad Donaldem Tuskiem tracącym siły po latach rządzenia krajem i kierowania partią. W rzeczywistości powodzenie inicjatywy referendum dowodzi przede wszystkim słabości Platformy Obywatelskiej jako partii politycznej. A fakt, że kampanię w stolicy rozkręciła Warszawska Wspólnota Samorządowa na czele z bezpartyjnym burmistrzem Ursynowa, dowodzi również słabości pozostałych ugrupowań.

Ogólnokrajowe partie nie potrafiły sprawić, by samorządowa polityka w największym polskim mieście stała się inkluzywna, zrozumiała i przewidywalna. W rezultacie będą musiały teraz wesprzeć wizję polityki bezpartyjnej albo – nawet gorzej – mrzonki o „apolityczności lokalnych władz” oraz dalszą separację dwóch światów polityki: tej centralnej, partyjnej, brudnej i złej, oraz tej lokalnej, obywatelskiej, rzekomo szlachetnej i pełnej cnót.

Trudno nie zauważyć, że zamieszanie wokół referendum od początku pracuje na konto burmistrza Piotra Guziała, który najwyraźniej ma ambicje, aby zostać warszawskim wcieleniem Rafała Dutkiewicza, prezydenta Wrocławia, lub Wojciecha Szczurka, prezydenta Gdyni. Guział zapewne zauważył okno możliwości – po wprowadzeniu bezpośrednich wyborów wójtów, burmistrzów i prezydentów w Polsce można stanąć na czele miasta nawet bez rozbudowanego zaplecza politycznego. Uprawnienia prezydenta są na tyle rozległe, że większość w radzie potrzebna jest mu okazjonalnie. Guział, a także jego koledzy i koleżanki z Warszawskiej Wspólnoty Samorządowej dostrzegli również, że najlepiej zostać właśnie prezydentem bezpartyjnym – ma się wówczas więcej swobody, a w dodatku dużo większą szansę na reelekcję.

Także przez media bezpartyjność lokalnych liderów przedstawiana jest jako wielki triumf w walce dobra ze złem. Katarzyna Kolenda-Zaleska w komentarzu dla „Gazety Wyborczej” polecała popatrzeć właśnie na kariery Dutkiewicza i Szczurka, „żeby wiedzieć, jak bardzo mieszkańcy doceniają apolityczność swojego gospodarza, jak bardzo cenią go za to, co robi dla miasta, niezależnie od poglądów politycznych”. Ale co to właściwie znaczy „apolityczność gospodarza”? I czy naprawdę oczekiwania wobec prezydenta miasta mają być „niezależne od poglądów politycznych”? Czy miastem takim jak Warszawa, z 14-miliardowym rocznym budżetem, można rządzić apolitycznie?

Równie ważne jest w tym kontekście także inne pytanie: co sprawia, że zdolni politycy lokalni nie zostali przez ogólnokrajowe partie polityczne włączeni do lokalnych elit? Z jakiego powodu muszą sobie wyrąbywać drogę do tej elity sami, jak na przykład Piotr Guział, sięgając po mechanizmy tak kosztowne jak referendum i ewentualne powtórne wybory, a do tego odwołujące się do mobilizacji negatywnej, niezbyt zdrowej dla ducha demokracji?

Każdy bezpartyjny prezydent dużego miasta ze „swoim” klubem bezpartyjnych radnych to oskarżenie wobec dużych partii politycznych, które – dysponując zasobami z budżetu państwa, zwolennikami zorganizowanymi w kołach i politycznym doświadczeniem – nie umiały zrekrutować na swoje listy odpowiednich kandydatów i zawrzeć porozumień gwarantujących zdolnym politykom miejsce zgodne z ich ambicjami. Jeśli w partii politycznej nie ma właściwego miejsca dla lokalnych notabli, ludzi, którzy mogą poczuć się ważni i wpływowi, realizować swoje plany polityczne, dysponować swobodą proporcjonalnie do posiadanych talentów i umiejętności mobilizacji zasobów, to taka partia jest organizacją słabą i prymitywną. Nie nadąża za zmieniającą się rzeczywistością, nie umie zapanować nad chaosem i na domiar złego pokazuje obywatelom, że w polityce panuje bałagan.

Nasze największe ugrupowania polityczne są jednak same sobie winne. Jeśli partia z prawdziwego zdarzenia próbuje przedstawić się jako nie-partia albo używa antypartyjnej retoryki po to, by postawić się w opozycji do konkurencyjnych ugrupowań, jeśli postuluje odpartyjnienie różnych sfer życia publicznego, to musi liczyć się z tym, że dostarcza broni, którą prędzej czy później ktoś wykorzysta przeciwko niej samej.

Dopóki partie nie nauczą się dbać o inkluzywność lokalnych struktur, dopóty będziemy karmieni marzeniami o mitycznej „partii prezydentów miast”, która – gdy już powstanie – odmieni polską politykę. Albo o odpartyjnionej Izbie Samorządowej (czyli senacie), która dysponując lepszym rodzajem legitymizacji, zajmie się korygowaniem błędów izby niższej. Zastanówmy się, czy nie jest szkodliwe dla jakości naszej polityki utrzymywanie przekonania, że istnieją dwa polityczne światy i dwie odrębne kasty polityków: tych nieczystych, umoczonych w partyjną politykę i czystych, lokalnych, niezależnych, obywatelskich. Może polityka lokalna nie jest wcale ulepiona z innej gliny?

Mityczna „partia prezydentów miast” nie istnieje i zapewne nigdy nie powstanie, ale działa trochę jak wyobrażona wspólnota polityków upodmiotowionych, którzy postanowili spełnić swoje ambicje poza partiami, jakie mamy. Na szczeblu lokalnym i tylko tam to możliwe. Przedsięwzięcie „Referendum”, którego liderem jest Guział, niezależnie od jego ostatecznego wyniku, trzeba interpretować jako zgłoszenie akcesu do tej wyobrażonej wspólnoty.

* Adam Gendźwiłł, socjolog, geograf, pisze doktorat i pracuje na Uniwersytecie Warszawskim. Bada partie polityczne i politykę lokalną.

6

Do góry

***


Tomasz Sawczuk

Niezastąpiony Donald Tusk

Po niepowodzeniu w przedterminowych wyborach lokalnych w Rybniku nadeszła kolejna porażka, tym razem w Elblągu. Zwycięstwo PiS w mieście, w którym dotychczas rządziło SLD, a potem PO, to kolejny dowód na utrwalanie się sondażowej przewagi partii Jarosława Kaczyńskiego nad rządzącym ugrupowaniem.

Wywiady udzielane przez Donalda Tuska polskim mediom mogą utwierdzać czytelników w przekonaniu, że pomyślność Polski zależy tylko od jego trwania na stanowisku. Jednocześnie premier informuje, że radykalnej poprawy życia przynieść Polakom nie może. Na czym polega ten dramatyczny paradoks? 

Premier w każdej z rozmów potrafi co prawda wymienić listę osiągnięć swoich sześcioletnich rządów. Byłoby nieuczciwe tych dokonań nie dostrzec. Ale lista sukcesów partii rządzącej jest w istocie krótka. Sprowadza się do kilku powtarzanych do znudzenia frazesów, rozdymanych do rangi heroicznych czynów. A skoro premier miał swego czasu do dyspozycji umiejętności, zaufanie i nadzieję wielu ludzi oraz 40-procentowe poparcie, można było oczekiwać i więcej, i lepiej. Tymczasem większość z przeforsowanych reform – ze sztandarowym przykładem wprowadzenia obowiązku szkolnego dla sześciolatków czy podniesieniem wieku emerytalnego – sprawia wrażenie chaotycznych, cząstkowych i oderwanych od szerszego, przemyślanego kontekstu. Choć to właśnie reformatorska mobilizacja mogłaby pomóc odzyskać znudzonej i zgnuśniałej PO inicjatywę, z obozu władzy wieje niemocą bardziej niż kiedykolwiek.

Po niepowodzeniu w przedterminowych wyborach lokalnych w Rybniku nadeszła kolejna porażka, tym razem w Elblągu. Zwycięstwo PiS w mieście, w którym dotychczas rządziło SLD, a potem PO, to kolejny dowód na utrwalanie się sondażowej przewagi partii Jarosława Kaczyńskiego nad rządzącym ugrupowaniem. W dodatku obie przywołane elekcje wywołane były skutkiem błędów rządzącej w tamtejszych samorządach PO, a nie są to jedyne lokalne problemy Platformy – wiemy choćby o skłócających partię nieporozumieniach w Łodzi, Lublinie czy na Śląsku. Do rangi symbolu urosła seria niepowodzeń Hanny Gronkiewicz-Waltz, łącznie z najnowszym zalaniem świeżo otwartego po licznych opóźnieniach tunelu Wisłostrady. Do tego dochodzi szereg spraw o zasięgu krajowym. PO podlega też stałej krytyce z wewnątrz, najczęściej ze strony Jarosława Gowina. Na żaden z tych problemów nie widać sensownej odpowiedzi ani ze strony partyjnych dołów, ani partyjnych decydentów. Rozwiązaniem mają być przedterminowe wybory na przewodniczącego i fakt, że – jak wyraża się premier – „zwycięzca weźmie wszystko”.

Zgoła na przekór temu opisowi Sławomir Nowak stwierdził ostatnio, że Donald Tusk był pewnym kandydatem do objęcia stanowiska szefa Komisji Europejskiej. Nowak ujawnił tę wstrząsającą informację już po decyzji premiera o tym, że nie zamierza się o to stanowisko ubiegać, jako że chce poświęcić się Polsce. Minister transportu, określany kiedyś jako „złote dziecko Tuska”, znany jest z bombastycznego wychwalania swojego aktualnego szefa – wszak niegdyś powiedział nawet, że premier jest dotknięty boskim geniuszem. Ale gdyby potraktować jego słowa poważnie, to swoją wypowiedzią ujawnił coś innego, niż chciał. Choć można zrozumieć pewne osobiste powody, dla których Donald Tusk nie ma ochoty wybrać się do Brukseli, to jakie jest uzasadnienie polityczne?

Okazuje się, że premier nie może przewodzić Komisji Europejskiej, ponieważ tylko on jest w stanie poprowadzić Platformę do kolejnych zwycięstw i tym samym zatamować drogę do władzy Jarosławowi Kaczyńskiemu. Politycy PO podobno naprawdę boją się powrotu prezesa, a co bardziej strachliwi mają przed oczami wizję więziennej celi. Nie zmienia to faktu, że jeśli powstrzymanie politycznego przeciwnika stanowi główny i jedyny raison d’être najzdolniejszego polityka polskiej sceny i wobec tego nic lepszego nas już nie czeka, to brak słów na opisanie naszej smutnej doli.

Deklarując, że zamiast kandydować na szefa Komisji, lepiej by poświęcił się Polsce i to dla dobra Polski, szef Platformy zdaje się sam przyznawać, iż PO to aktualnie ugrupowanie wyzbyte pomysłów, osobowości, politycznej ikry. Partia uśmiecha się przy tym bezmyślnie do odwracających się od niej wyborców z przekonaniem, że przecież nic się nie stało, a ewentualne problemy są prokurowane i rozdmuchiwane przez media. Zgodnie z tą retoryką – kłopoty z realizacją ustawy śmieciowej, bałagan w edukacji od podstawówki aż po studia wyższe, niewielka aktywność w zakresie sztandarowego postulatu ułatwiania życia przedsiębiorcom, ustawiczne niedotrzymywanie obietnic co do uregulowania kwestii obyczajowych, a nawet nieduże z pozoru sprawy jak zgoda minister Muchy na dofinansowanie koncertu Madonny, wynajmowanie boiska piłkarskiego dla premiera za publiczne pieniądze czy odmowa zapłacenia za bilet w Wilanowie przez prezydent Warszawy – to wielkie nic. I rzeczywiście, w pewnym sensie nic się nie dzieje, ale to właśnie ten marazm, brak woli zmian, gdy w wielu obszarach widać potrzebę lepszych rządów, tak drażni. Wychodzi więc na to, że premier musi zostać w kraju, by ratować… stagnację.

Po co w tej sytuacji ktoś miałby głosować na PO? Wbrew pozorom, Donald Tusk akurat na to pytanie odpowiedź ma i jest to odpowiedź, którą trzeba rozważyć. W demokracji – mówi premier, opierając się na autorytecie filozofa, Izajasza Berlina, na którego powoływał się w niedawnym wywiadzie dla „Polityki” (23/2013) – wybieramy jedynie spośród istniejących możliwości, z których żadna nie jest całkowicie dobra lub całkowicie zła. Nie podoba wam się nasza polityka? – pyta Tusk. – Spójrzcie, kto jest alternatywą. Jest lewica, ta bardziej poważna, lecz flirtująca z PRL-owskim sentymentem i ta zupełnie niepoważna, która nie nadaje się do rządzenia. Jest smoleńska prawica, za której plecami czai się nacjonalistyczny radykalizm. Czy te partie będą zdolne prowadzić umiarkowaną, stabilną politykę, wyczuloną na głos ludzi, czy raczej przeprowadzą rewolucję bez względu na wszystko? Czy w takiej sytuacji Polskę można porzucić na rzecz posady w Brukseli?

I tak niezastąpiony na wszystkich frontach premier okazuje się panem złota rączka polskiej polityki, Polska zaś przypomina dom wybudowany przez owego pana. Dom niby stoi, a z zewnątrz wydaje się nawet ładny, lecz – kiedy przyjrzeć się bliżej – co chwila wychodzi fuszerka. Gdy wielu zaleca, aby w tej sytuacji zebrać do działania ekipę, która sprawnie i z rozmysłem zajmie się naprawą, premier oponuje, twierdząc, że lepiej każdą źle przybitą klepkę poprawiać oddzielnie, byle tylko nie za szybko. Tymczasem pech chce, że gdy tylko majster dotknie się jednej klepki, to niespodziewanie, jakby z niewiadomych przyczyn, obok wyskakuje inna. I tak od sześciu lat. Tym sposobem nie ma ryzyka, że dom zostanie rozniesiony w wyniku nadmiernego zapału budowniczych – zawalenie grozi mu prędzej z powodu przedłużających się robót. Nie ma w nim również warunków do wygodnego życia.

Odrzucając ambicję skoordynowanych i dobrze przemyślanych reform w imię strategii dreptania w miejscu, Donald Tusk zachowuje się jak szef budowy, który nie wierzy w możliwość ekipy remontowej. Godne uwagi słowa Leszka Kołakowskiego o tym, że liberalno-konserwatywny socjalista nie obieca ludziom, iż będą szczęśliwi, premier wziął sobie za bardzo do serca, a przy tym zrozumiał je opacznie. W rezultacie sprawia wrażenie człowieka sparaliżowanego sceptycyzmem, który nie potrafi się zaangażować w jakikolwiek projekt, ponieważ nie czuje się uprawniony do jego przeprowadzenia.

Donald Tusk szermował kiedyś słowem „nadzieja”, chciał też „uwalniać energię Polaków”. W trakcie swoich rządów stopniowo uczy się raczej, jak nadzieję odbierać. A w takich warunkach trudno mieć dla spraw wspólnych jakąś większą energię. Robert Krasowski napisał w ostatniej „Polityce” (25/2013), że premierowska ideologia służenia realnym, współczesnym Polakom skutkuje tym, iż „skoro dzisiejsi Polacy chcą mało, to i Tusk nie chce więcej”. Polityka partii rządzącej rzeczywiście nie wywołuje protestów. Trudno jest protestować przeciwko nienapisanym ustawom. Ambicje Polaków, którzy mają alternatywę w postaci wyjazdu, wcale nie są jednak tak małe, jak mogłoby się wydawać. Niezawodny przepis na sukces zaczął obracać się przeciwko swojemu twórcy. Nie daje wiele paliwa opozycji, zajętej swoimi sprawami. Na razie odsyła ludzi do domu, ponieważ nadziei nie widać znikąd.

* Tomasz Sawczuk, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.

Do góry

***

* Autor koncepcji numeru: Łukasz Pawłowski.

** Ilustracje: Redakcja.

*** Współpraca: Anna Piekarska, Jakub Krzeski.

„Kultura Liberalna” nr 233 (26/2013) z 25 czerwca 2013 r.