Łukasz Bertram

Zbawca w podróży służbowej

Powszechnie wiadomo, że każdy prawdziwy mężczyzna z niecierpliwością oczekuje zombie-zagłady, kiedy pękną wątłe nici socjalizacji i instytucjonalizacji oraz wyschną inne źródła cierpień; zostanie jedynie niezawodny karabin (ewentualnie maczeta), pewne oko i najpiękniejsza dziewczyna na roku do uratowania. Jako że na rozprzestrzenienie się wirusa, który zamieniłby sąsiadów w ludożercze żywe trupy, wciąż niestety musimy czekać, pozostaje nam sublimowanie pragnień w kinowych salach bądź przed ekranami komputerów. Co więcej, dawać musimy odpór nienawistnikom, którzy w gatunku filmów o zombie widzą jedynie niewybredną rozrywkę, bazującą na najgorszych instynktach – i przekonywać, że powstające w jego ramach dzieła wpisują się w bogatą tradycję kulturową, opartą – prócz kwestii: „kto kogo rozszarpie na kawałki” – na znacznie głębszych dociekaniach.

Tak się nieciekawie złożyło, że niekwestionowany prorok apokalipsy nieumarłych, autor absolutnie przełomowej dla światowego horroru „Nocy żywych trupów” (1968) George Romero od wielu lat rozdrabnia swój na talent na drobne. O ile „Ziemia żywych trupów” (2005) w miarę trzymała w napięciu, a „Kroniki żywych trupów” (2007) można było jeszcze od biedy postrzegać w kategoriach niezbyt wyrafinowanej satyry na mediatyzację życia, to z żenującego „Survival of the Dead” (2009) w pamięci zostaje w pamięci jedynie obraz dziewczyny-zombie na żywym koniu (oby w następnym odcinku było odwrotnie!). Prócz tych prób wyciśnięcia z nadgniłej legendy resztek grosza, fani gatunku mogli w ostatnich latach rozkoszować głównie remake’ami romerowskiej klasyki oraz ujęciami prześmiewczymi w postaci brytyjskiego „Wysypu żywych trupów” Edgara Wrighta (2004), amerykańskiego „Zombieland” Rubena Fleischera (2009) i norweskiego „Dead Snow” Tommy’ego Wirkoli (2009).

Renesans przyszedł wraz z ogólnoświatową premierą serialu „The Walking Dead” (2010), który – choć odsądzany od czci i wiary przez wyznawców komiksowego pierwowzoru – przywrócił obrazom końca świata zakładającym masową defragmentację ludzkiej cielesności ciężar i emocjonalne rozedrganie. Film Marca Forstera, oparty na powieści Maxa Brooksa (wydanej w Polsce w 2008 roku jako „Wojna Zombie”), miał wielkie szanse, by ten tryumf przypieczętować, a co więcej – wykroczyć poza pewne schematy, przed którymi nie uciekła nawet produkcja kanału AMC.

Zombie nie gęsi

Konstrukcja obrazów przynależnych do tego gatunku jest z reguły dość prosta. Świat ogarnia epidemia, która sprawia że zmarli zaczynają polować na żywych, część z nich rozszarpując na strzępy, część – przemieniając poprzez ugryzienie w podobnych sobie. Warto dygresyjnie zwrócić uwagę na ten konsekwentnie reprodukowany motyw wampiryczny, interesujący też z biologicznego punktu widzenia: dlaczego zarażenia nie powoduje choćby kontakt z zombiaczą posoką i innymi tkankami, które wedle prawideł gatunku obficie tryskają i ścielą się na wszystkie strony? Są, jak widać, rzeczy na niebie i ziemi, o których nie śniło się epidemiologiom. Uczciwie trzeba przy tym przyznać, że dla dużego segmentu zombie-fanbase znaczenie mają głównie kwestie takie, jak liczba odrąbanych kończyn i głębokość warstwy krwi pokrywającej scenografię oraz – absolutnie kanoniczna – kontrowersja: zombie powolne (romerowskie) vs zombie szybkie (wprowadzone przez Dana O’Bannona w szalonym „Powrocie żywych trupów” z 1985 roku). Jednakże, choć nie ma co silić się na udowadnianie, że opowieści o nieumarłych to zakamuflowany Bergman, obfitować mogą one nie tylko w trupy, lecz także tropy – częstokroć intrygujące i niebanalne.

Najczęściej z nich przywoływanym jest prawdopodobnie alegoria tłumu walkers – jak to mawiają bohaterowie „The Walking Dead” – jako bezmózgich, oszołomionych mnogością materialnych dóbr konsumentów; była ona wyraźna już w klasycznym „Świcie Żywych Trupów” Romero z 1978 r., gdzie garstka bohaterów chroni się w oblężonym przez tytułowe stwory gigantycznym mallu. Kolejnym dość oczywistym tropem jest postrzeganie plagi żywych trupów jako odbicia współczesnych lęków przed mieczem Demoklesa, globalnej pandemii, Czarnej Śmierci XX bądź XXI wieku, czy też ryzykownych zabaw z biotechnologią, genetyką etc., których skutki – z uwagi na gęstość połączeń komunikacyjnych – szybko osiągnąć mogą stadium globalne. Figura zombie prowokować też może refleksję nad tym, czym jest człowieczeństwo, co jest konstytutywne dla ludzkiej osobowości i jaki lęk wzbudza utrata wspomnień i wyższych uczuć, zredukowanie do mechanicznego instynktu zabijania każdej żywej istoty przy zachowaniu – czasem w dość pokiereszowanej formie – cielesnej powłoki. Przerażenie, jakie budzi ta perspektywa, została dość sugestywnie oddana w dynamicznych „28 dniach później” Danny’ego Boyle’a (2002), gdzie biczem bożym nie były co prawda zombie sensu stricto, lecz nieodwracalnie oszalali żywi, narracja jednak idealnie odwzorowywała nieumarły schemat. Wreszcie, apokalipsa zombie, inwazja nekrosfery [1] w biosferę to moment ostatecznej transgresji, złamania granicy między sferami życia i śmierci, naruszenie uniwersalnego tabu.

W większości zombie-filmów po introdukcji unaoczniającej rozmiary katastrofy następuje z reguły zawężenie przestrzeni akcji. Mamy do czynienia z rozgraniczeniem na ostoję życia i (jako-takiej) cywilizacji: dom, bazę wojskową, centrum handlowe, ufortyfikowane miasto – oraz na opanowane przez żywe trupy zewnętrze. Świat zombie-narracji jest z reguły scenerią mikro, a o kontekście bardziej ogólnym dowiadujemy się najwyżej ze strzępków komunikatów radiowych. Nawet w „The Walking Dead”, w którym bohaterowie przemieszczają się pomiędzy kolejnymi schronieniami, pozostajemy co najwyżej w obrębie horyzontu ich wzroku, co koresponduje z chęcią twórców do skupienia się na relacjach międzyludzkich i wspólnotowych oraz zadaniu pytania o ocalenie człowieczeństwa w momentach jego całkowitej – kulturowej i biologicznej – negacji.

Między innymi w złamaniu tego schematu leży siła książki Maxa Brooksa, który nadał światowemu kryzysowi epicki rozmach. Swoje dzieło skonstruował on w konwencji oral history, kolażu relacji ocalałych po katastrofie, gdy świat jako-tako odzyskał równowagę, choć nie zaleczył jeszcze większości ran. Śledzimy zatem trasy panicznych migracji, walących się planów obronnych, narodowych i religijnych przebudzeń. Brooks nie wynika raczej w problematykę egzystencjalnych transgresji, rozwija przede wszystkim barwną panoramę rozpostartą między futurologią i satyrą. Co więcej, nie obraża inteligencji czytelnika nadludzkimi wyczynami Zwyczajnych Ludzi, Którzy Odnaleźli W Sobie Niezwyczajną Siłę, konsekwentnie zapomina o istnieniu zasady deus ex machina, nie idzie na skróty. Jeśli można w odniesieniu do takiej opowieści użyć terminu „realistyczny” – będzie on całkowicie na miejscu. Gdy zatem pojawiła się wieść, że „Wojna zombie” doczeka się ekranizacji, równie uzasadnione były wielkie nadzieje.

Bond żywych trupów

Stojąc przed koniecznością zamknięcia całej historii w dwóch godzinach, Marc Forster zrezygnować musiał z przeplatającego się wielogłosu na rzecz przykucia oka kamery do Brada Pitta. Początek opowieści nie wymyka się schematom: rodzina idylla, szum informacyjny rozmywający przekaz, że COŚ dzieje się w krajach, których nie jesteśmy w stanie wskazać na mapie, wreszcie nagłe wdarcie się emmerichowskiej w formie apokalipsy w sam środek wielkiego miasta. Porwany przez wir wydarzeń Brad Pitt (w tej roli emerytowany pracownik ONZ) musi Rozstać Się Z Ukochaną Rodziną, by przyjąć na siebie Niebezpieczną Misję ochrony genialnego naukowca, który jako Jedyny w bezradnie miotającym się tłumie ma Pomysł. Jak można jednak przypuszczać, wskutek nieszczęśliwego splotu wypadków kandydatem na Bohatera Ludzkości bardzo szybko staje się sam Pitt. I tu zaczyna się jego odyseja.

Kilka lat temu Forster nakręcił Bonda („Quantum of Solace”). Klisze o numerze 007 spodobały mu się, jak widać, na tyle, że postanowił odkurzyć je nieco na potrzeby „World War Z”. Akcja toczy się zatem zgodnie z bondowskim schematem – główny bohater odwiedza kolejne egzotyczne lokacje, bez większego problemu przeskakując między Koreą, Jerozolimą i Walią. Na swojej drodze nie spotyka jednak długonogich piękności i morderców o żelaznych zębach, lecz kolekcjonuje elementy układanki, które naprowadzą go na trop remedium przeciw śmiertelnej pladze. Cała wielowymiarowość pierwowzoru ulotniła się bez śladu: twórcy „World War Z” ochoczo nałożyli na siebie sztancę, zgodnie z którą przetrwanie ludzkości zależy od tego jednego, jedynego. Tam, gdzie u Brooksa była kipiąca konfiguracja jednostek, instytucji, społeczności, które grały – mniej lub bardziej efektowne – role w globalnym dramacie, u Forstera jest tylko Pitt. Trzeba go zatem za wszelką cenę ochronić i pozwolić mu wyjść bez szwanku z każdej wesołej przygody, tudzież trafić bez pudła na właściwe osoby, przebywające akurat we właściwym czasie i miejscu, które nie dość, że zachowują zimną krew, to gotowe są przychylić mu nieba – i tak dalej. W rezultacie nasz chwat błyskawicznie łapie trop, dodatkowo okraszony obowiązkową w takich sytuacjach pseudofilozofią. Jak można się spodziewać, rozwiązanie problemu każe przetrzeć oczy ze zdumienia. Jak je odkryć? To dziecinnie proste: trzeba po prostu dysponować zamiast oczu skanerem, pozwalającym błyskawicznie namierzyć w wielotysięcznych, spanikowanych Jedną osobę, która Nie Pasuje, a także bezgranicznie wierzyć w indukcję. Motyw ten stanowi nie jedyny, a tylko najdorodniejszy okaz spośród wypełniających całą fabułę uproszczeń, skrótów i zwyczajnych nonsensów. Kilka z nich wypada przytoczyć. Jaką eskortę dać potencjalnemu wybawicielowi? Oczywiście jak najmniejszą. Co przyciągnie uwagę hordy zombie i każe wdrapywać im się na mur? Piosenka śpiewana przez dwadzieścia osób, bo przecież nie gwar kilkumilionowego miasta. Jak podróżować z kawałkiem samolotu w brzuchu? Wiadomo, że piechotą, a nie którymś z kilkuset porzuconych po drodze samochodów. Zgadza się, każda hollywoodzka superprodukcja karmi się podobnymi rozwiązaniami; smutno robi się wtedy, gdy przypomnimy sobie, iż Max Brooks potrafił zbudować pierwszej klasy suspens, prawie zupełnie się do nich nie uciekając. Końcowe sekwencje filmu Forstera przypominają natomiast parodystyczny „Zombieland”, zaserwowane są jednak – jak można zakładać – w tonacji całkowicie serio, co już tylko i wyłącznie przygnębia. Zombie, między którymi przekrada się dziarski Pitt, są już tylko żałosnymi kukłami z prowincjonalnego domu strachów.

„World War Z” to opowiastka wypreparowana ze wszystkich ciekawszych sensów, o których wspominałem. W obrazie Fostera nie ma nic ze społecznej krytyki czy choćby satyry – ot, wielce odkrywcza konstatacja, że Izraela nie uchroni przed niebezpieczeństwem żaden mur, a władze Korei Północnej nie zawahają się absolutnie przed niczym. Brak tu politycznej gorączki, przeglądu spektrum reakcji na największy kryzys w dziejach, egzystencjalnego lęku czy wreszcie jakiejkolwiek psychologii. Nie ma nawet gore, które dla pewnej części widzów stanowiłoby bądź rekompensatę, bądź samoistną wartość; twórcy natomiast skąpią nam choćby jednej krótkiej sekwencji pokazującej z bliska, że zombie bynajmniej nie łaskoczą swoich ofiar. To akurat dość łatwo wyjaśnić można dążeniem producentów do uzyskania dla swojego dzieła jak najkorzystniejszej kategorii wiekowej, co wymiernie przykłada się na zyski. W rezultacie pierwszy raz w historii dostajemy film o zombie, który jest nieznośnie sterylny i wymuskany, z żywymi trupami nie jako zagadnieniem samym w sobie, lecz raczej w roli typowej hollywoodzkiej plagi, możliwej do zastąpienia przez na asteroidę, superwulkan, kosmitów czy nową epoką lodowcową. Nieumarli po prostu są, nie ma powodu zastanawiać się, skąd się wzięli, trzeba sobie tylko z nimi szybko poradzić.

Płytkie trupy

Dzieło Marca Fostera wypuszcza nas z kina uspokojonych i ukołysanych pewnością, że nawet jeśli kiedyś zdarzy się tąpnięcie globalnego porządku, to zawsze znajdą się dzielni zbawcy, którzy będą wiedzieć, co robić i w trzy dni rozwiążą epokowy kryzys. Oczywiście, trochę ludzi w międzyczasie zginie; może nawet coś wybuchnie, jedna czy dwie bomby atomowe, to wszak drobiazg. W pamięci zostaje niewiele: może sekwencja z odrzutowcami startującymi z jerozolimskiego lotniska, kolejnej oazy, która okazała się pułapką. Coś, może po prostu montaż czy praca kamery, pozwoliło uchwycić w tym fragmencie panikę i dezorientację. Przez pozostałe dwie godziny scenarzyści prowadzą nas całkowicie przewidywalną ścieżką; jak po sznurku przez świat, gdzie nic – dezintegracja społeczeństwa, rozerwanie nici między ludźmi, zakwestionowanie najświętszych dystynkcji, ostatnie chwile życia ukąszonego człowieka – nie jest dramatem. Nie próbują zadawać żadnych zbyt palących pytań, nie zależy im nawet na brooksowej zabawie z futurologią, nie każą nam spojrzeć we wściekle martwe oczy bestii. A w przy tym – jak wspomniałem – nie oferują nawet jednego mózgu przebitego prętem zbrojeniowym. Pozostaje tylko czekać na czwarty sezon „The Walking Dead”.

Przypisy:

[1] Termin zaczerpnięty z powieści Stanisława Lema „Niezwyciężony”.

PS Z serii „jeden obraz wart więcej niż tysiąc słów”: http://theoatmeal.com/comics/wwz.

Film:

„World War Z”, reż. Marc Forster, prod. USA, Malta 2013.

* Łukasz Bertram, doktorant Instytutu Socjologii UW, współpracownik Ośrodka KARTA oraz działu „Patrząc” w „Kulturze Liberalnej”. 

„Kultura Liberalna” nr 237 (30/2013) z 23 lipca 2013 r.